3.03.2014

Epilog.


`. Szczęście – ani dobrobyt, ani przyjemność, ani żądza, ani zadowolenie, ani radość, ale trochę tego wszystkiego naraz.


Ktoś kiedyś powiedział mi, że nie można uciekać przez całe życie. W pewnej chwili zostaniemy zmuszeni do zatrzymania się i zmierzenia się z demonami naszej przeszłości. Ten dzień będzie dla nas przełomowy, pokonamy weń wszystkie nasze obawy i przeciwności losu, ażeby potem dążyć już prostą ścieżką ku szczęściu.
Lub przegramy. Stracimy wszystko. Oddamy nasze życie w walce ze słabościami. Okażemy się jednak bezsilni wobec goniących nas całe życie widm. Po prostu przestaniemy być. Ale tego już mi nie powiedzieli. To już moje prywatne przemyślenia na i nie do końca na temat.
Ktoś kiedyś powiedział mi też – na papierze, delikatnym, kobiecym charakterem pisma – iż moje oczy pewnego dnia przestaną odbijać przeszłość.
Ów pewien dzień nadszedł o wiele szybciej, aniżeli się spodziewałam. Co więcej, boję się o wiele mocniej, o wiele intensywniej i o wiele więcej rzeczy niż przedtem.
Ów pewien dzień jest osiemnastym sierpnia roku pańskiego dwa tysiące trzynaście i zarazem dniem mojego ślubu. A ja budzę się przerażona i całkowicie pozbawiona chęci, by wyjść z łóżka. Zaledwie wczoraj przyleciałam do Bilbao z moim cudownym narzeczonym – zaledwie wczoraj błagał jeszcze trenera Conte o odpuszczenie mu Superpucharu Włoch, bo ma zamiar się właśnie tego samego wieczora hajtać – a już dziś mam stanąć przed ołtarzem.
– Wstawaj, ale już. Miałaś się wyspać, a wyglądasz jak zombie – Andara Pérez, moja najlepsza przyjaciółka i druhna zarazem jest jednak bezlitosna. – Zamówiłam nam śniadanie. A właściwie zamówił je ten twój książę z bajki. Naleśniki z dżemem marchewkowym.
Parskam śmiechem, podnosząc się powoli z łóżka w apartamencie Marriotta, który zajmowałam na początku swojej przygody w Bilbao. Andara nie pozwoliła, bym wróciła do domu po wieczorze panieńskim – oczywiście w 69 i oczywiście z mnóstwem śmiechu i w samej sali tronowej – więc zaciągnęła mnie tutaj. Skubana jednak wcześniej wszystko już załatwiła.
Boli mnie trochę głowa, jednak moja droga przyjaciółka już wskazuje tabletki przeciwbólowe na stoliku tuż obok trufli. Tęskniłam za nimi, nawet nie wiedziałam, że aż tak mocno.
Śniadanie jemy pośród radosnego jazgotu panny Pérez – na zmianę nazwiska na Herrera jak na razie nie ma co liczyć i wcale nie chodzi o to, że Ander nie jest chętny – na temat wszystkich szczegółów dnia dzisiejszego.
– Javi już przyleciał? – wchodzę jej w słowo i do tego akurat przeżuwam naleśnika. Tak, wiem, teoretycznie to tak nie wypada. Jakkolwiek z drugiej strony ta dziewczyna przeżyła ze mną całe planowanie wesela, więc „nie wypada” to nie są słowa nas dotyczące.
– Tak, Ander już go odebrał z lotniska.
– A Amorebieta i Remedios?
– Planowo mają przylot za… – Andara spogląda na zegarek. – Dokładnie za godzinę.
– Chciałabym się z nimi zobaczyć, jak się pojawią – tłumaczę swoją ciekawość. – Czyli wszyscy w sumie są?
– Tak, już się popojawiali. Jak się czujesz, Fab?
Wzdycham ciężko.
– Dziwnie – przyznaję. – Nie wiem za bardzo, czego się spodziewać. Może trochę się boję. A może jednak nie. Sama nie wiem… To mój pierwszy ślub w życiu!
– I tak bierzesz go szybciej ode mnie – wytyka mi ze śmiechem.
– A to ja ci kazałam powiedzieć Anderowi, żeby nawet nie próbował się oświadczać, bo papierka to ty nie potrzebujesz? – odpieram równie radośnie.
Myślę, że to jednak będzie udany dzień. Pérez jest ekspertem w dziedzinie planowania, dlatego też nie powinno być żadnego problemu, wesele zaś odbędzie się w 69. Cóż, gdzieżby indziej, jak nie tam? Chyba nigdy by mi nie wybaczyła, jeśli bym jej odmówiła. Rozszerzamy działalność o nowe usługi i tak dalej.
A ze mnie dalej jest beznadziejny psycholog, choć niekiedy wydaje mi się, że traktują mnie jak nową Penélope. Jak nową Penélope ze szczęśliwym zakończeniem w pakiecie.
A przecież ona żyje.
– Jest jedenasta piętnaście – informuje mnie Andara. – Za piętnaście minut przyjdzie masażysta i maniciurzystka. O trzynastej mamy umówionego fryzjera, a godzinę później babkę od makijażu. Myślę, że do piętnastej trzydzieści powinnaś być gotowa, a więc o szesnastej pojedziemy do kościoła, co ty na to?
Chichoczę głupio.
– Andara Pérez, mistrz logistyki! – wołam rozradowana i zadowolona, że ktoś to wszystko robi za mnie.
– Fabrizia Fernández, dzisiejsza najszczęśliwsza kobieta świata! – woła w podobnym tonie, jakby mnie przedrzeźniając.
Poddaję się jednak jej masażyście – pochodzi z Tajwanu, ma imię, którego nie potrafię nawet wymówić i magiczne ręce, po których czuję się co najmniej trzy raz bardziej zrelaksowana – maniciurzystce, która maluje mi paznokcie na kolor pudrowego różu, jakiego nienawidzę całym sercem, a nawet fryzjerowi i jego pomysłowi, bym miała włosy spięte w kok. Z koka jednak nic nie wychodzi, więc rodzą się fale i loczki. Kolejny niewypał. Aż kończę w niesamowicie grubym warkoczu i z wiankiem białych orchidei na głowie. Na pewno przytrzymają ten dziesięciometrowy welon, jaki Andara znalazła na eBayu z opisem „vintage”. Podobno ma z dwadzieścia lat i jest w stu procentach z jedwabiu czy czegoś takiego. Podobno.
Trochę gorzej znoszę wizażystkę. Prawie wsadza mi zalotkę w oko, ale w końcu podobno wyglądam naprawdę dobrze. To nic, że według mnie samej i tak w lustrze odbija się taka sobie ja. Szału nie ma, chociaż faceci to podobno nie mają tak dobrego wzroku jak kobiety i skupiają się na ogóle. W którymś pustym magazynie wyczytałam, jak fryzjer od siedmiu boleści męczył moje włosy lokówką.
Dopiero po tych wszystkich zabiegach, kiedy już nawet udaje wbić mi się w gorset sukni ślubnej – nie jest biała, co to, to nie; znalazłam taką w odcieniu kości słoniowej – Andara przyprowadza mi Fernando Amorebietę i Remedios de Olano. W jakieś dwa i pół miesiąca po porodzie naprawdę dała radę prawie wrócić do dawnej sylwetki i wygląda zabójczo w czarnej, rozkloszowanej sukience do kolan. Odważam się ucałować jej policzek, na co ona odpowiada tym samym.
– Gdzie macie małą Olivię? – pytam z uśmiechem. Remedios na samo wspomnienie córki promienieje.
– Jest z moimi rodzicami – odpowiada Fernando.
Nie zdradziłam prawdziwej historii Penélope nikomu poza Nando. Opowiadałam mu ją pół tamtej nocy, ażeby o poranku złapać Fernando i Remedios w ich mieszkaniu na kilka dni przed ostateczną przeprowadzką do Londynu – Fulham i spełnienie marzeń argentyńskiej dietetyczki, a w szczególności obecność Penélope okazały się planem na sezon, który już się rozpoczął – i pokazać im w milczeniu kartki zapisane przez Penélope.
Jej brat i kobieta, która okazała się rozwiązaniem wszystkiego a zarazem ostatnią osobą, jaką mogłam podejrzewać o bycie mostem pomiędzy kłamstwami i żywą Penélope a przekonanym o jej śmierci Athleticiem, skinęli w milczeniu głowami i spojrzeli na siebie z melancholią. A potem Amorebieta zapytał, czego chcę za milczenie. Nie chciałam wiele.
– Będzie? – pytam, a gdzieś wewnątrz mnie budzą się pokłady nerwów.
– Będzie. Trochę później. Sama rozumiesz.
– Rozumiem – przytakuję. – I dziękuję.
– Penélope doskonale wiedziała, kogo nam wszystkim wysłać – szepcze Fernando, a w jego oczach nadal maluje się coś na kształt tęsknoty. Być może tęskni za utraconym światem i marzeniami, a w szczególności zaś za siostrą, która odeszła po raz drugi.
Wychodzą w milczeniu. Remedios jednak odwraca się i życzy mi szczęścia. Bardzo miły gest z jej strony. Potem wraca Andara.
– Wszystko okej? – pyta.
– Jasne – potwierdzam. – Jestem trochę zdenerwowana. Przejdzie samo. I proszę, nie dawaj mi tylko wina na zabicie stresu – dodaję wesoło.
– Nie mam zamiaru. Chodź, założymy ci ten welon i ruszamy w twoją ostatnią podróż w roli singielki.
– Jakoś mnie to nie smuci – prycham ze śmiechem.
– Mnie trochę bardziej. Starzeję się.
– Może jednak trzeba było zgodzić się wyjść za mąż?
– Celowo mi dopiekasz! Nie potrzebuję papierka.
– Jesteś uparta, a nie nie potrzebujesz papierka.
Andara śmieje się krótko, po czym pomaga mi przemierzyć korytarz w stronę windy. Dobrze, że w torebce ma dla mnie zapasowe buty na o wiele niższym obcasie niż te, w których aktualnie się męczę. Są piękne, oczywiście, ale to typ, w którym się wygląda, a nie chodzi. W sumie niby chodzić można, ale kończy się to boleśnie. Potem wsiadamy razem do czarnego mini coopera pożyczonego od Susy. Andara milczy przez drogę, a ja nie jestem lepsza.
Naprawdę zaczynam się stresować. Zaraz wyjdę za mąż i wizja ta przeraża mnie co najmniej odrobinę. Jednak jest jeden plus – przestanę bać się, iż zostanę sama. Wygram – prawdopodobnie – z największą z krzywd, jakie wyrządziło mi Toledo. Strachem przed porzuceniem, przed pozostaniem w samotności gdzieś daleko od tych, których kocham.
Pewnego dnia wszystko się ułoży, a ten pewien dzień nastąpił już dziś. Osiemnasty sierpnia i mój ślub razem wzięty to całkiem niezłe połączenie. Jednak wchodzę do kościoła przerażona jak nigdy.
– Nie bój się, Fabrizia – szepcze do mnie ojciec, kiedy powoli prowadzi mnie do ołtarza. Bardzo powoli, bowiem poza tymi niewygodnymi ale pięknymi butami mam jeszcze za sobą dziesięciometrowy welon i tren podobnej długości. Przynajmniej córki kapitana się do czegoś przydały i ten tren z welonem mi niosą.
Rozglądam się nerwowo dookoła, uśmiechając się promiennie, choć odrobinę sztucznie i szukając jednej sylwetki, której jednak nigdzie nie ma. A potem przestaję o tym tak intensywnie myśleć, oddaję się chwili i rozlewającemu się po moim ciele szczęściu, kiedy ojciec przekazuje moją dłoń Nando, ten zaś na samo powitanie całuje mnie w kącik ust i szepcze:
– Nigdy nie wyglądałaś piękniej, Amayu.
Robi mi się cieplej na sercu na dźwięk jego słów. Być może nawet bym się zarumieniła, jednak mam tak wiele różu na policzkach, że różnicy by nie było widać.
A potem bierzemy ślub. Przysięgamy sobie miłość, wierność i całą resztę, a przede wszystkim to, iż będziemy razem przez wieczność. Zbudujemy nasz prywatny świat i nikogo do niego nie wpuścimy, nikomu nie pozwolimy go zniszczyć. Sami też tego nigdy nie zrobimy.
Dziękuję ci, Penélope, że dzięki tobie znalazłam się w Bilbao i odnalazłam tutaj moje szczęście i życie. Dziękuję ci, moja przyjaciółko, i mam nadzieję, iż pewnego dnia się spotkamy.
Moje wesele w 69 jest głośne, radosne i opływające w alkohol. Zaś życzenia piłkarzy Athleticu strasznie śmieszne i zazwyczaj jednak kompletnie nie na miejscu. Javier uśmiecha się tylko blado, mówiąc, byśmy cieszyli się każdą chwilą, po czym zabiera kolejną porcję bukietów kwiatów do samochodu. Chyba możemy otworzyć z powodzeniem kwiaciarnię.
To zdecydowanie najcudowniejszy dzień mojego życia. I mojego męża również. Pewien dzień, kiedy przestaję się bać. Pewien dzień, gdy w pewnej chwili śmiechy cichną podobnie jak muzyka. Spojrzenia wszystkich zgromadzonych skierowane są w stronę wejścia i pełne niemego przerażenia. Również i ja się obracam w tamtym kierunku, po drodze napotykając cień uśmiechu na twarzy mojego męża – czyż nie brzmi to cudownie?
W dłoniach dzierży wielki bukiet białych orchidei. Ubrana jest w liliową sukienkę w kwiaty i uśmiecha się delikatnie. Włosy opadają jej na plecy, grzywkę ma za długą i wyraźnie wpada jej do oczu, zaś szpilki na platformie chyba utrudniają chodzenie, bowiem opiera się delikatnie o ścianę. Bursztynowe oczy śmieją się radośnie. I wtedy już wiem, że ów pewien dzień na pewno wypada dzisiaj, a to jest właśnie ona.
Penélope.


***
Nawet kończę na opóźnieniu. Wybaczcie. Kiedy do mnie dotarło, że i tak nie opublikuję epilogu w wyznaczonej dacie, postanowiłam dodać go dziś, w dzień wyjątkowy dla mnie.
Z MM to było tak, że czasami nieświadomie się tutaj spowiadałam. Gdzieś pomiędzy zaplątana jest mnóstwo mnie i ktoś uważny może nawet to odnajdzie. Pisanie rozdziałów było może i chwilami udręką, ale zawsze starałam się, żeby to było dzieło mojego życia, najlepsze ze wszystkich. Mam nadzieję, że podołałam temu zadaniu, choć nie przeczę, że gdybym mogła, kilka wątków poprowadziłabym inaczej. Szczególnie czuję się winna wobec okaleczenia części dotyczącej Fabrizii. Teraz napisałabym to inaczej.
Przepraszam za wszelkie spóźnienia z rozdziałami, za wszystkie błędy, jakie niewątpliwie znalazły się gdzieś w tekście, za wszystkie potknięcia.
Zakończenie właściwie miało być inne. Wszystko miało skończyć się śmiercią Penélope i brakiem udziału Javiego w tym wszystkim, jednakże jakaś część mnie za bardzo pokochała MM, ażeby móc to skończyć. I chyba też ze względu na to, nasza mała Penélope żyje. Epilog zostawiam wam właśnie taki – otwarty, do dowolnej interpretacji. Sami zdecydujcie, z kim byłaby szczęśliwa.
Całość jest dedykowana Natalii i Karolinie, ponieważ zawsze będą wyjątkowe w moim życiu i zawsze będę je kochać. Ponadto specjalne podziękowana jestem zobowiązana skierować w stronę Marty, pierwszej recenzentki MM i chyba największej fanki. Czasami to tylko ona goniła mnie do dodania kolejnego rozdziału i tylko ona krzyczała, że mam pisać, bo inaczej nie będzie mnie kochać. Siostrzyczko, kocham cię! Chciałam też podziękować za wszystkie komentarze, opinie, za każdy znak, że czytaliście. To dla mnie naprawdę wiele znaczy.
Właściwie, nie umiem pisać takich mów „pożegnalnych”. Chyba wystarczy dodać, że na pewno jestem wciąż na >>13attempts<< i przez jakiś czas okazjonalnie można mnie znaleźć na >>Absurdzie<<.
Do napisania za jakiś czas z czymś nowym.