22.02.2014

48. Penélope.


`. Cofam się pamięcią do chwili, kiedy się to zaczęło, ponieważ wspomnienia to jedyne, co mi pozostało.


Lipiec zapowiada się niesamowicie upalnie, jednakże o wiele gorsza jest przeprowadzka do Turynu. Nando od kilku dni dostaje kociego rozumu, a ja krzyczę jak nawiedzona na wszystko i na nic. Szczególnie, że nie mam co liczyć na przewożenie wszystkiego na raty.
– Weź to, co ci się podoba, a resztę kupimy na miejscu – powiedział.
Więc pierwszy do odstrzału poszedł ten nieszczęsny czerwony szezlong z balkonu. I Nando wciąż nie może mi go wybaczyć. Ale czy to moja wina, że ustrojstwo jest bardziej niż brzydkie, a ja bardziej niż go nienawidzę? Przecież pozwolę mu kupić jakiś nowy szezlong we Włoszech, o ile tylko jego wybór mi się spodoba. Ech, i tak pozwolę mu kupić kolejnego brzydala, który będzie stał na balkonie i za wszelką cenę nie podda się walce ze mną, nawet jeśli będę uparcie zasłaniać go paprotkami, hortensjami i całą resztą roślinności, do jakiej nie mam ręki.
Drugim problemem okazuje się zastawa stołowa, wszelkiego rodzaju wazony, patery, talerze, szklanki i tak dalej. Przewożenie szkła samolotem nie wydaje mi się najmądrzejsze, ale nie mamy innego wyjścia. Ja przez Pireneje, a potem całe wybrzeże Francji i Alpy tłuc się nie będę samochodem tylko dla szkła. Poza ty mamy też za dużo ciuchów i reszty rzeczy, więc Nando już panikuje nad nadbagażem.
Jakby nie było nas na to stać.
– Spakowałaś już ten swój gabinet? – pyta, cmoknąwszy mnie w policzek, kiedy wraca z Los Leones z obiadem na wynos. Kuchnię spakowaliśmy dwa dni temu.
– Taaak – mamroczę zmęczona. – Właściwie większość rzeczy zostawiam, nie mam ochoty wozić się z tym po Europie. To pewne, że Ander będzie nam pilnował mieszkania?
Nando skina głową.
– Cozza dziś zaoferował nam bakłażany nadziewane krewetkami, paluszki chlebowe posypane ziołami i panna cottę na deser. Dorzucił nawet jakieś włoskie wino. Piszesz się?
– Jasne – przytakuję. Naprawdę jestem głodna, od porannej kawy nie było czasu myśleć o jedzeniu. Nando nakłada na pozostawione w domu dwa talerze obiad, po czym siadamy razem na puchatym dywanie w salonie i zatapiamy się w rozmowie o niczym konkretnym.
W pewnej chwili podaje mi kopertę.
– Zapomniałbym o tym. Przyszedł do ciebie list. To dziwne, komu dawałaś ten adres? Rodzice przecież nie piszą do ciebie listów, prawda?
– Maile. Poza tym są na swojej wyprawie życia w amazońskiej głuszy jeszcze przez tydzień – odpowiadam, wyrzucając niedługo potem ów tajemniczy list z pamięci.
Pakowanie, pakowanie i jeszcze raz pakowanie. A wieczorem kolejna próba odnalezienia w Bilbao sukni ślubnej, która będzie mi odpowiadać. Albo jestem zbyt wymagająca, albo projektanci takich kreacji za mało kreatywni, jak stwierdza Andara. Dla niej z sukienką druhny nie było problemu. Szczęściara.
Nando zaś na świadka wybrał Javiego – dlaczego wcale a wcale mnie to nie dziwi? – uznawszy, iż ten zawsze dobrze wygląda w garniturze. Ja tylko przytaknęłam, czując po raz kolejny owe ukłucie w samo serce zwane powrotem złych wspomnień.
Tajemniczy list przypomina mi się dopiero późno w nocy, gdy mój narzeczony śpi w najlepsze, ja zaś wciąż czeszę włosy. Odnajduję go w salonie, na podłodze tuż obok dywanu. Koperta jest w kolorze kości słoniowej, znajduje się na niej jedynie adresat i na pewno nie hiszpański znaczek pocztowy. Nadawca ma ładny, delikatny charakter pisma. Odważyłabym się na postawie tego stwierdzić, iż jest kobietą. Siadam na dywanie, nim delikatnie otwieram przesyłkę. Plik kartek, całkiem gruby. A właściwie plik złożonych razem kartek i jedna będąca osobno. Wszystkie są brudnobiałe i pachną różaną papeterią oraz pomarańczami. Sięgam po pojedynczą kartkę jako pierwszą.

„Witaj, Fabrizio.
A więc nadeszła ta chwila, kiedy się spotykamy, Ty i ja, na ostatniej stronie opowieści mojego życia. Mogę się założyć, iż znajdujesz się teraz co najmniej w szoku, lecz wszystko tak naprawdę dopiero przed nami. Niedługo wyjaśnię Ci każde wydarzenie, każdy swój ruch, a nawet wyjawię każdą myśl. Widzisz? Ufam Ci na tyle, ażeby móc to zrobić.  
Nie bój się. I nie panikuj. Mówiono mi, że masz w oczach widmo strachu i cierpienia. Dobrze się składa, bo ja również jestem już tylko widmem. Martwą kobietą, której życie potoczyło się odrobinę innymi torami.
Jesteśmy bardzo podobne. Ty masz w spojrzeniu przeszłość, która wciąż Cię prześladuje, ja zaś jestem przeszłością, której nie chcą pozwolić odejść.
Nie pytaj o nic teraz, nie pozwól sobie na wypowiedzenie tych słów, które obecnie tlą się w Twoich myślach. Wiem o Tobie naprawdę dużo, choć nigdy się nie spotkałyśmy. No, być może w snach. Głównie znam Cię z opowieści, z historii owianych dla mnie nutką tajemniczości, z zakazanych słów i miejsc, jakich nie mogę już odwiedzić. Czasami wydaje mi się jednak, iż znam Cię na wylot.
Mogłyśmy być świetnymi przyjaciółkami, Fabrizio. Szkoda, że ja już nie żyję.
Wiele rzeczy na tym świecie mnie ominęło. Wiele też popełniłam błędów. Proszę, nie oceniaj mnie po nich. Na temat mojego postępowania tylko jedna osoba ma jakiekolwiek pojęcie, lecz on nigdy nie piśnie ani słowa.
Jak mówi to stare przysłowie – ja idę, a ty idziesz ze mną.
W kopercie znajdziesz rękopis. Plik kartek złożonych na pół, które opowiedzą Ci ów ostatni rozdział mojego życia. Chciałabym, byś czytała to w samotności. Myślę, iż wtedy będzie łatwiej nam obu.
I nie bój się, Fabrizio. Twoje oczy pewnego dnia przestaną odbijać przeszłość, a ja będę mogła odejść na zawsze. Wiesz, że jesteśmy przyjaciółkami? Musimy się przyjaźnić, choćby tylko w tej rzeczywistości na karcie papieru, ponieważ ja już nie żyję.
Ale nie bój się. Wszystko ułoży się wspaniale.
Do zobaczenia, moja przyjaciółko.”

~*~

Siedzę w samolocie od kilku chwil. Już jest mi wygodnie, torebkę mam ułożoną pod nogami zaraz obok futerału na laptopa. Na nadgarstku pobłyskują dwie bransoletki przypominające mi o tej dwójce, którą kocham. Jednakże budzą one we mnie również wyrzuty sumienia, dlatego delikatnie odpinam obie i chowam w czeluściach torebki. Nie mogę patrzeć na coś, co przypomina mi Javiego albo Ikera. Przez to, jak bardzo zniszczyłam swoje i ich życie, mam ochotę tylko płakać. Bezustannie, żałośnie i do samej śmierci.
Swoją drogą, może łatwiej byłoby teraz umrzeć. Nie wybierać, nie zmuszać się do podjęcia decyzji, która bez względu na swoją naturę w jakimś wymiarze będzie błędna. Moich dwóch mężczyzn, mój najcudowniejszy na świecie chłopak i mój kochanek. I z kim miałabym niby związać swoje losy na dłużej niż wieczność?
To wszystko jest ponad moje siły i właśnie dlatego siedzę w samolocie jakiś brazylijskich – argentyńskich? Chilijskich? Kolumbijskich? Nieważne – linii lotniczych na płycie lizbońskiego lotniska, zaś za cel mam Rio de Janeiro. A potem Caracas i Barcelonę. W głowie zaś wciąż rozbrzmiewa głos człowieka, który będzie kochał mnie za siedemnaście lat równie mocno jak dziś, o ile nie mocniej. Jego „Penny, kochanie, jak ja cię kurewsko mocno kocham!” powoduje kolejną porcję łez cisnących się do moich oczu.
A przecież to tylko wspomnienie. Wspomnienie, które przypomina mi też, jak bardzo złą kobietą jestem. Bo od niego uciekam; od niego i od Javiego, bez którego świat jest mało wyrazisty. Kocham ich obu na równi, muszę być zarówno z Ikerem, jak i z Javierem, ażeby być szczęśliwą, a jednak zostałam zmuszona do wyboru. Jak wybrać, kiedy tylko w tym trójkącie czuję się doskonale? Ach, to proste, przecież ledwo wytrzymaliśmy tak miesiąc, więc to nie ma żadnych szans.
Muszę podjąć pozornie prostą decyzję i właśnie z jej powodu uciekam do Rio.
Sięgam jeszcze raz do torebki, ażeby upewnić się, czy aby na pewno wyłączyłam telefon. Nie. A nawet mam wiadomość. Chcę już zakładać się ze sobą, który z moich mężczyzn tęskni, lecz nie zgaduję.
Nano.
„Penélope, uciekaj!”
Przez chwilę siedzę jak wmurowana. Nie mogę tego do siebie przyswoić, choć przesłanie jest oczywiste. Nie mogę polecieć tym samolotem, bo mój brat ma przeczucie. Jeśli on każe mi uciekać czym prędzej, nie mam czasu do stracenia. Czuję, jak zaczyna panować nade mną strach, jak trzęsą mi się dłonie i nogi, kiedy zmierzam w stronę wyjścia z torbą na laptopa. W niej mam też ukryte wszystko, co najważniejsze – dokumenty, pieniądze, telefon. Kolana mam jak z waty, idę z trudem i wiem, że mam coraz mniej czasu.
A muszę uciec z tego samolotu. Muszę jak najszybciej się z niego wydostać, ażeby nie polecieć do Rio de Janeiro. Nie teraz.
Przy drzwiach samolotu stewardessa zatrzymuje mnie ruchem dłoni. Ma wysokie obcasy i odrobinę się na nich chwieje. A ja jestem w trampkach i ledwo trzymam się na nogach.
– Proszę wrócić na miejsce – jej głos dociera do mnie jak przez mgłę. Boję się, że zaraz zemdleję. Jestem cała przerażona i zaczynam chcieć biec. Najszybciej jak potrafię, najdalej jak to możliwe. Uciekać przez całą wieczność.
– Nie mogę lecieć – szepczę tylko słabo i biegnę. Nie ma mnie już na pokładzie nieszczęsnego samolotu, opieram się o jakąś barierkę i nie wiem, co zrobić. Uciekłam właśnie z samolotu, którym miałam uciec przed decyzją.
To strasznie skomplikowane.
W absolutnej ciszy obserwuję, jak wielka maszyna powoli odjeżdża od rękawa lotniczego i kołuje po pasie startowym. Moje serce bije jak oszalałe, z trudem łapię każdy kolejny oddech. Zaczynam uspokajać się dopiero wtedy, gdy Airbus odrywa się od powierzchni ziemi i wzbija się w powietrze, przecinając chmury. Nie rozumiem z tego niczego, nie mam pojęcia, dlaczego Nano kazał mi uciekać. Nie dostaję od niego żadnej innej wiadomości. Patrzę na swoje dłonie.
Torba od laptopa ciąży w lewej, trzymam ją zresztą za jedno ucho. Torebka pełna drobiazgów i mało istotnych rzeczy oraz jedynych pamiątek po moich dwóch mężczyznach właśnie wzbija się nad Atlantyk, mając za cel wielkie, brazylijskie miasto.
Świetnie. Zapomniałam o niej, z tego przerażenia chwyciłam tylko laptopa, czyli to, co miałam pod ręką. Właśnie uciekłam z samolotu, który miał wylądować na ojczystym kontynencie, gdzie chciałam odnaleźć trochę spokoju. A jednak tam się nie znajdę przez Nano. Niekiedy tak okrutnie go nienawidzę. Szczególnie, iż teraz nie jest już łaskaw zadzwonić i poinformować mnie, co dalej. Przecież nie będę siedzieć bezczynnie na lizbońskiej Porteli. Wzdycham ciężko, opierając się o przeszkloną ścianę. Mój samolot zniknął już za horyzontem wraz z całym bagażem przerażenia i obaw. Z każdą chwilą czuję się coraz spokojniej, dlatego też wyciągam telefon i wybieram numer Nano. Odbiera za trzecim razem. I nawet nie osobiście.
– Nie powinnaś być teraz w powietrzu? – dziwi się Amaranta.
– Daj mi go – proszę w odpowiedzi. Moja przyjaciółka pozwala sobie westchnąć cicho i zakląć soczyście w argentyńskim żargonie.
– Bierze prysznic. Co zrobił? Brzmisz na wściekłą.
– Nie jestem wściekła – przeczę. W istocie, nie jestem. Co najwyżej odrobinę bardzo roztrzęsiona i nierozumiejąca tego, co się wydarzyło. – Kazał mi wysiąść z samolotu przed startem. Chcę wiedzieć, co dalej.
Amaranta po raz kolejny wzdycha, po czym zaczyna krzyczeć w stronę Nano. Jej wrzaski chyba są skuteczne, bowiem ten po kilku chwilach nareszcie raczy mruknąć:
– Wysiadłaś?
– Wiesz, ile kosztuje roaming?
– Nie narzekaj, Penélope. Wysiadłaś z samolotu?
– Kazałeś mi uciekać – syczę. – Każdy by wysiadł, gdyby dostał tak jednoznacznego smsa. Wytłumacz mi – domagam się.
– Ale co? – pyta przytępawym tonem. Amaranta gdzieś w tle parska ironicznie, zapewne przewracając przy tym oczami. Ja robię to samo.
– Dlaczego nie mogłam polecieć do Brazylii? – pytam go niczym małego dzieciaka.
– Nie wiem – odpiera banalnie.
– Jak to: nie wiesz?!
Aż torba z laptopem wypada mi z dłoni i delikatnie obija się o posadzkę. Oby tylko nic mu się nie stało.
– Po prostu. Czułem, że nie możesz lecieć. Jeszcze nie znam powodu. Pozwól samolotowi dolecieć do celu. Jesteś wciąż na lotnisku?
– Głupie pytanie. Wyszłam z samolotu dosłownie dziesięć minut temu cała zdenerwowana. Nano, nie znoszę, kiedy robisz mi takie numery.
– Masz wszystko? – pyta troskliwym tonem.
– Zapomniałam torebki. Mam ze sobą laptopa, portfel, telefon i dokumenty.
Mruczy pod nosem coś niezrozumiałego, nim informuje mnie rzeczowo:
– Nie możesz teraz wrócić do Bilbao i oboje o tym wiemy. Mam kumpla w Lizbonie, wisi mi przysługę. Podeślę ci smsem jego adres, posiedzisz u niego parę dni, dobrze, Penélope?
– Wolałabym wrócić do domu – mamroczę. Wiem jednak doskonale, co zaraz powie.
– Kochanie, oboje wiemy, że lepiej dmuchać na zimne. Zostań w Lizbonie na razie, niech tylko ten samolot wyląduje w Rio, a wtedy zorganizujemy ci coś innego. Przecież teraz nie możesz wrócić.
Nie mogę, ma rację.
Pamiętam teraz tylko słowa Ikera. Pamiętam, jak w święta powiedział, iż wybaczyłby mi wszystko, ale nie to, iż nie pomyślałabym o nim jako pierwszym, kiedy przebiłabym oponę w samochodzie. Wybaczyłby mi Javiego, bo wciąż myślę najpierw o Ikerze. Wiem, że by mi wybaczył. Ale ja sama nie mam pojęcia, czy byłabym z nim najszczęśliwszą kobietą na świecie.
Na pewno go kocham i na pewno wizja naszego wspólnego życia przez wieczność powoduje u mnie uśmiech. Na pewno byłoby to piękne doświadczenie, jednak ja już to wszystko przegrałam. Utraciłam swoje marzenia i duszę w szaleństwie pewnej marcowej nocy, pozwalając sobie zrozumieć, że kocham również swojego największego wroga. Że nienawidziłam go tylko po to, by nie móc go kochać.  
To było mądre posunięcie. Głupie zaś było pójście do niego tamtej nocy. Mogłam ignorować słowa z Manchesteru, mogłam ignorować jego spojrzenia, mogłam to robić, bo nie chciałam niszczyć mojej pięknej egzystencji.
Chyba trochę mi nie wyszło. Bo gdyby było wciąż idealnie, czy stałabym teraz oparta o szklaną ścianę Porteli?
Sms od Nano przychodzi po kilku chwilach. Facet nazywa się Yoann i braciszek każe mi wziąć taksówkę. To nic, że praktycznie nie znam portugalskiego. Ów Yoann podobno mówi świetnie po hiszpańsku. Mam taką nadzieję, bo inaczej oszaleję już całkowicie. Wciąż nie mam pojęcia, co tak naprawdę się dzieje, dlaczego moje plany w ułamku sekundy obracają się w proch, a ja sama muszę myśleć, jak wydostać się z lotniska. W końcu jednak trafiam do hali, w której zwykle odbiera się bagaż, a następnie staram się wmieszać w tłum przybyszy z Berlina. Wychodzi mi to całkiem nieźle.
Nie mam siły zwracać uwagi na urok lizbońskich ulic. Boli mnie głowa, boli mnie wszystko, a najbardziej serce. Nieznośnym, kłującym bólem. Nie rozumiem niczego, co się wokół mnie dzieje. Płacę taksówkarzowi za dużo, wciskam mu chyba sto euro zamiast dwudziestu. Nieważne. Tajemniczy Yoann mieszka w kamienicy, całkiem ładnej, choć nie bije na głowę tej, gdzie mieszkanie ma Javi. Tajemniczy Yoann też stoi już w drzwiach i uśmiecha się do mnie ciepło.
– Witaj, Penélope. Fernando już do mnie dzwonił i myślę, że po pierwsze jesteś głodna, a po drugie zmęczona – mówi płynną hiszpańszczyzną. Ma południowoamerykański akcent, wydaje mi się, że z regionu Zuliana na zachodzie mojej ojczyzny. – Łazienka jest tam, po prawej – dodaje, wskazując na drzwi z mlecznego szkła. – Nie martw się, wszystko dla ciebie przygotowałem. Mówił, że nie masz nic swojego, ale zostało mi trochę ciuchów po byłej dziewczynie, powinny być na ciebie dobre…
– Hej – przerywam mu monolog, odgarniając grzywkę znad oczu. – Jestem Penélope. A ty Yoann, prawda?
– Yoann Meireles da Amrosia. Znam twojego brata z Wenezueli, swego czasu mieszkaliśmy obok siebie.
– Wenezuelczyk o portugalsko brzmiącym nazwisku z akcentem z Zuliany mieszkający w Lizbonie? – unoszę brwi z lekkim sceptycyzmem. Naciągane to trochę. On jednak uśmiecha się jedynie ciepło. Jest wysoki, ciemnowłosy, smukły, a oczy ma praktycznie czarne jak węgiel. Przystojny mężczyzna, aż dziwne, iż – jak wnioskuję z postawy i określenia „była” – sam.
– Dokładnie. Co powiesz na burrito? Wiem, wiem, mało oryginalne, ale kuchnia meksykańska jest… – zagłębia się w kolejnej pogawędce z samym sobą.
Trzy dni później Yoann praktycznie ciągle milczy. Przemierza korytarze swojego mieszkania niczym cień, odstępuje mi nawet swoje łóżko, jakby przeczuwał, iż zostanę na dłużej. Prawie go nie widuję, bo z owego łóżka nie mam siły wychodzić.
Trzy dni później dzwoni do mnie Nano. Jest około szesnastej, ja zaś jestem skupiona tylko na oglądaniu brytyjskich seriali na laptopie. Nie chcę myśleć o niczym, szczególnie o tym, co zostawiłam za sobą. Nie mam siły wspominać każdej sekundy w ramionach Ikera, każdego uśmiechu Javiego i wszystkich tych radosnych konwersacji z Athleticiem Bilbao. Spać zaś nie mogę, chyba mam objawy bezsenności. Dlatego właśnie i tylko dlatego, ażeby nie męczyć się ciągle tym samym, nie zadręczać się próbą podjęcia decyzji, do której nie dorosłam, poświęcam cały czas na seriale. Brat odrywa mnie od siódmego sezonu House M.D.
– Penélope… – szepcze, ja zaś od razu wiem, iż coś się wydarzyło. – Penélope, twój samolot…
– Przyleciał do Rio i wszystko jest okej? – pytam mimo świadomości, że nie usłyszę potwierdzenia. Złudzenia są piękne.
– Penélope… – wzdycha po raz kolejny ciężko. – Och, Penélope. Moja mała, cudowna Penélope…
– Dojdź do sedna – mamroczę chyba nawet już przerażona. – Nano, dojdź do sedna.
Przełyka głośno ślinę. Obok niego siedzi Amaranta, której cichy szept słyszę. Nie wiem jednak, co mówi. Prawdopodobnie jakieś słowa wsparcia.
– Moja mała, kochana Penélope… Twój samolot… Kochanie, on nie doleciał do Rio. Stracili go przed Przylądkiem Branco. Nie ma go na radarach, nie ma też łączności. Jakby rozpłynął się w powietrzu.
Chyba zaczynam płakać, ale nie jestem tego pewna. Wydaje mi się, że mam mokre policzki, lecz wydaje mi się również, że Iker mocno mnie obejmuje i szepcze, iż wszystko będzie w porządku. A Ikera nie ma ze mną w Lizbonie. Iker jest w Bilbao i na pewno już wie, że samolot zniknął.
– Czy oni… – zaczynam, lecz nie mam siły skończyć zdania.
– Iker nie wie. Tylko Iker nie wie. Javi jest zdania, że na razie nie powinni mu niczego mówić. I mnie również. Ale jestem pewien, iż reszta chłopaków już wie.
– Amaranta – mamroczę jako podsumowanie.
– Penélope, myślę, że powinnaś zostać w Lizbonie na dłużej – podsuwa delikatnie Nano, ja zaś mogę tylko przytaknąć.
Wiem już doskonale, co się wydarzyło. Oficjalnie stracili tylko samolot i go szukają. Oficjalnie zapewne rodziny wszystkich pasażerów i załogi wciąż się łudzą, iż ten tylko się rozbił, ale nikt nie zginął. Oni wszyscy czekają teraz na ratunek gdzieś na brazylijskim wybrzeżu i żyją.
Złudzenia są tak niesamowicie cudowne.
Szkoda tylko, iż są jedynie złudzeniami. I nie oddają smutnej prawdy. Tragizmu tych kilkuset dusz, jakie były w tym samolocie. I mojego cierpienia, bowiem jestem jedyną uratowaną. Jedyną, która przeżyła. A także jedyną, która może teraz płakać w milczeniu nad sobą, nad swoim przegranym życiem, nad miłością, która tak bardzo się skomplikowała, i marzeniami, które nigdy się już nie spełnią.
Robię to przez jakieś dwa tygodnie. Bezustannie płaczę. Nie ma mnie w Rumunii. Nie widzę na żywo, jak moi cudowni chłopcy, mój najdroższy Athletic Club de Bilbao przegrywa gładko z Atlético Madryt. Nie widzę smutku, jaki panuje w szatni, jednak dane jest mi widzieć łzy. A te bolą nawet przez szklany ekran telewizora. Yoann ośmiela się mnie przytulić, ja zaś zaczynam płakać w jego ramionach. Szlocham razem z Iñigo, z Ibaiem, Ikerem, Fernando, z całym moim Athleticiem. Łzy Ikera bolą jednak najmocniej.
Nigdy nie przestanę go kochać. Nigdy też ta miłość nie zmaleje, nie straci choć ułamka ze swej intensywności. Bez niego nie ma świata. Bez niego nie istnieję. On jest wszystkim, lecz ja to wszystko już straciłam.
Po pierwszym finale mogę jedynie napisać smsa do Nano. Albo mogłabym, gdyby nie kazał mi wyłączyć czym prędzej telefonu.
– Penélope, nie możesz wrócić do Bilbao. Nie możesz nawet mieć z nimi kontaktu – oznajmił mi najczulszym głosem trzy dni po tym, gdy zaginął mój niedoszły samolot. – Będziesz musiała zmienić numer, ale na to przyjdzie czas. Na razie jesteś oficjalnie zaginiona, ale chyba…
– Wiem – weszłam mu w słowo. – Ale ja chcę do domu. Chcę zobaczyć ciebie, Amarantę, Ikera i Javiego. Chcę uwierzyć, że mnie tam nie było – wymamrotałam.
– Penélope, kochanie… – westchnął wtedy ciężko. – Musisz zostać w Lizbonie jeszcze jakiś czas. Niedługo coś wymyślę, daj mi tylko troszkę czasu. Javi wmawia mi i Ikerowi, że wcale nie wsiadłaś do tego samolotu, że jesteś cała i zdrowa w Brasilii i odezwiesz się za jakiś czas. Zaufaj mi, kochanie, niedługo coś wymyślę.
Ale mija Bukareszt, a ja wciąż tkwię w Lizbonie. Oni zaś wciąż szukają samolotu, trzymają wszystkich w niepewności. Potem Athletic przegrywa w lidze. Wszystkie majowe spotkania nie dają nam ani jednego punktu. Wspaniała machina szaleńca Bielsy przestała funkcjonować. Tylko ja wiem, iż wszystko jest wyłącznie moją winą. Wszystko jest moją winą, bo mój samolot zaginął, ich zaś zżera niepewność.
Płaczę całymi dniami, bo niszczę tych, których kocham. I płaczę, bo kiedy już Nano dzwoni, dociera do mnie, jak doskonale kłamie Javier. Dowiaduję się, iż wymyśla coraz to nowe rzeczy, byleby tylko chronić swojego rywala w walce o mnie oraz mojego brata. Dla tej dwójki w mniemaniu całego klubu żyję. Reszta już podświadomie przeczuwa, co się wydarzyło.
Tak bardzo boli mnie serce, bo ja naprawdę żyję. Siedzę bezczynnie w Lizbonie i całymi dniami płaczę. Yoann nie ma odwagi pojawiać się w dawniej swojej sypialni, przynosi mi tylko posiłki. Jest kolejnym powodem moich łez.
Jednak najbardziej rozklejam się po finale Copa del Rey. Albo następnego dnia, kiedy odnajdują wrak. Jakieś dziesięć ciał woda wyrzuca na brazylijską plażę. Oficjalnie wszyscy zginęli, w tym ja. Nano dzwoni do mnie jedynie po to, by wyszeptać:
– Tak mi przykro, Penélope. Tak bardzo mi przykro.
Po czym się rozłącza. Oboje nie mamy siły na rozmowę. Ja mogę tylko zamknąć oczy, bowiem nie pozostaje mi już nic poza łzami.
Oficjalnie umarłam w katastrofie samolotu, z którego uciekłam w ostatniej chwili. Oficjalnie znajduję się na dnie Atlantyku, gdzieś u wybrzeży Brazylii i swoją śmiercią zniszczyłam Athletic Bilbao. Przegrali Ligę Europejską, przegrali Copa del Rey, przegrali, bo umarłam. Zginęłam bez słowa ostrzeżenia, bez pożegnania, uciekając od ludzi, którzy mnie kochają. Uciekałam z całej konstelacji kłamstw, a teraz umarłam, chociaż żyję.
A chciałam jedynie przetrwać, zrozumieć samą siebie, swoje uczucia wobec Ikera i Javiego. Tę sieć, w jaką zaplątałam nas wszystkich swoim niezdecydowaniem. Chciałam dobrze, a miast tego umarłam. Złamałam ich swoją niepewnością, nieumiejętnością podjęcia jakiejkolwiek decyzji dotyczącej swojego przyszłego życia. Złamałam ich czymś, o czym wiedzieli tylko Javi, Nano i Amaranta.
Obiecałam im wrócić; wrócić z decyzją, z wyborem. Przysięgłam powrócić i odkręcić wszystkie te kłamstwa, jakich się dopuściłam od pierwszej nocy, której uległam Javiemu.
A jednak im umarłam. Zostawiłam ich bez decyzji bez celu trwania i zwyciężania. Po prostu wsiadłam do samolotu, który wzbił się w powietrze i już nigdy nie wylądował. Zginęłam wraz z dwustoma osiemdziesięcioma dwoma osobami, których nigdy nie znałam. Pośród obcych i odmętów lodowatego oceanu. Bez ostrzeżenia, bez chwili zastanowienia, bez jakiegokolwiek wyboru.
Umarłam.
A jednak jestem w Lizbonie.
A jednak żyję.
Jak mogłam? Powinnam była zginąć, a nie leżeć teraz owinięta w ciepłą pościel i moczyć poduszki łzami.
– Penélope, jak się czujesz? – pyta cicho Yoann. Nie spostrzegam chwili, gdy wchodzi do pokoju.
Jestem martwa – mamroczę słabo. Nie wiem nawet, czy to rozumie, tak okropnie płaczę. Obejmuje mnie delikatnie, pozwala szlochać w swoich ramionach i pogrążyć się w złudzeniach, że jest moim najukochańszym Ikerem.
A co teraz z nim? Co z biednym Javim? Co z chłopakami, którzy śmiali się zawsze głośno w Lezamie i mówili, iż lśnię niczym iskierka najczystszej nadziei? Co z nimi, jeśli iskra zgasła? Utonęła.
Powinnam teraz naprawdę umrzeć, jednak nie mam na to żadnych szans. Bo to by było tchórzostwo. Ratuje mnie mail od mamy. Kilka krótkich, banalnych zdań, w których zapewnia mnie, iż wcale nie muszę być szczęśliwa z powodu swojego przypadkowego ocalenia. Mówi, że mam prawo płakać, mam prawo czuć się beznadziejnie, lecz ona zawsze będzie mnie kochać właśnie taką.
Potem dzwoni Nano.
– Cześć – witam się smutno. Mówię przez nos, a swojego lustrzanego odbicia nawet nie chcę widzieć.
– Penélope, kochanie, trzymasz się? – pyta znów tym troskliwym, miękkim głosem. Tak mocno go kocham.
– Dziękuję, Nano – odpieram jedynie.
– Za co?
– Za uratowanie mojego życia. Mogę już wrócić?
– Nie możesz, Penélope – przyznaje niechętnie. – Javi poleciał do Brazylii, może znajdzie coś należącego do ciebie. Chłopakom to dobrze zrobi, potrzebują teraz czegoś na kształt relikwii.
Moja zagubiona torebka.
– Wciąż oszukują was obu?
– Tak. Meme jest kimś w rodzaju łącznika. Mówi mi o wszystkim, tylko dzięki niej wiem, co tak naprawdę się dzieje. Iker wierzy, że wsiadłaś do innego samochodu. Nagrywa ci się na sekretarkę. Javier jest zdania, że to mu pomoże się pogodzić z twoją stratą.
– Mogę odsłuchiwać wiadomości? – pyta niepewnie.
– Oczywiście. Powinny ci pokazać, jak bardzo cię kocha.
– Za niego też ci dziękuję, Nano.
Parska krótkim śmiechem.
– Nie masz za co. Potrzebowaliście się oboje. Potrzebowaliście ręki do trzymania.
– Ty musiałeś nam to pokazać.
– Ja nic nie zrobiłem, kochanie – zapiera się, a jego usta na pewno są wygięte w delikatnym uśmiechu.
– Co teraz będzie ze mną, Nano?
– Jutro o szesnastej czterdzieści trzy wsiądziesz w pociąg na dworcu Santa Apolonia. Yoann ma wszystko, czego będziesz potrzebować. Bilety i wszelkie dokumenty na nazwisko Penélope Aldaya Valiente…
– Ale… – próbuję przerwać, jednak ucisza mnie banalną prawdą:
– Kocie, jako Penélope Amorebieta Aldaya nie żyjesz. Umarłaś pierwszego maja koło piątej nad ranem tutejszego czasu na Atlantyku mniej-więcej w okolicy Przylądka Branco. Papiery są wenezuelskie, wszystko zgodne z prawdą poza nazwiskiem. Nikt nie będzie tego raczej sprawdzał, ale…
– Nano, kochanie, po świecie nie chodzę tylko ja z nazwiskiem Amorebieta Aldaya.
– Nie możemy ryzykować.
– Nikt nie połączy faktów. I naprawdę nie chcę wiedzieć, skądżeś wytrzasnął dla mnie fałszywe papiery – wzdycham. – Gdzie pojadę tym pociągiem?
– Szósty peron, szesnasta czterdzieści trzy, Santa Apolonia. Tor dwunasty. Niespodzianka.
– Nie lubię niespodzianek. Gdzie chcesz mnie wywieść? Proszę, tylko nie wywoź mnie za stały ląd. Powiedz mi – nalegam. To wszystko wydaje mi się takie… dziwne. Jakbym uciekała. Jakbym uciekała przed czymś okropnym, może nawet przed przeznaczeniem, według którego miałam zginąć cztery tygodnie temu.
Wzdycha ciężko po raz kolejny. Chyba rozważa w duszy, czy można mnie zostawiać w niepewności. No raczej nie.
– Pociąg do Badajoz – informuje wreszcie. – W Badajoz będziesz miała godzinę na przesiadkę. Wsiądziesz do pociągu do Segovii. A potem prosto do Vitorii. Łatwiej byłoby wsadzić cię w samolot, ale w pociągach nie ma znaczenia, kim jesteś. Anonimowość. Nie możemy pokazać światu, że przeżyłaś.
– Ale…
– Penélope, a wiesz już, z którym z nich zostaniesz?
Odpowiadam ciszą. Jednoznaczne jest to ze zgodą na każdy jego plan.
– Drugi raz przybywam do Kraju Basków i drugi raz za cel mam Vitorię – próbuję zmienić temat na jakiś taki bardziej neutralno-pozytywny. – Przyjedziesz po mnie?
– Oczywiście. Zostaniesz kilka dni w domu, ale…
– Nie będę mogła nawet z niego wyjść. Nie wspominając o zobaczeniu Ikera czy Javiego. Wiem – szepczę gorzko.
– Jesteś na to gotowa?
– Zmarli nigdy nie pojawiają się na własnych pogrzebach – wyszeptuję w odpowiedzi.
Mój odbywa się tydzień później. Javi wraca z Brazylii z moją nieszczęsną torebką. Nano i Amaranta przepraszają najszczerzej, jak potrafią, lecz nie mogą ze mną tego dnia zostać w domu. Obiecała Martínezowi zabrać Ikera i Nano jak najdalej od Elexalde Derio.
Nie wychodzę z pokoju przez cały tydzień. Przybyłam do Vitorii zmęczona i pozbawiona sił. Potem płakałam z radości, widząc moją jedyną prawdziwą rodzinę, nie licząc mamy. Nano tulił mnie mocno i nie chciał wypuścić, a Amaranta płakała wraz ze mną. Mówili oboje, że kochają mnie najmocniej pod słońcem i wszystko się ułoży. Potem pojechaliśmy do domu, wzięłam długi prysznic i ubrana w jedną z koszulek Ikera, jakie zaplątały się w mojej szafie zamknęłam się w pokoju. Zawinięta w kołdrę niczym burrito, w akompaniamencie głosu Arethy wpływającego z słuchawek spędziłam żałosne siedem dni. Wieczorami wychodziłam, siadałam z bratem i swoją przyszłą siostrą. Rozmawialiśmy. Opowiadali mi o tym, jak Javi to wszystko wymyślił, jak chroni Ikera i jest blisko niego. Opowiadali mi o łzach, jakie obmyły podłogę lezamskiej szatni w dniu, kiedy zostałam uznana za zmarłą, a potem płakaliśmy we troje.
Nie pozwolili mi pojechać pod Bilbao, choćby nawet doskonale zamaskowaną, i przynajmniej na niego spojrzeć z oddali.
– Kochanie, Kun cię pozna. Twój zapach. Iker też cię pozna. Będzie wiedział, że to ty, nawet jeśli będziesz stała w ciemności i daleko od niego. Nie możesz tego zrobić.
Nie zrobiłam. Raz czy dwa tylko w nocy poszłam pod Muzeum Guggenheima. Płakałam w towarzystwie księżyca odbijającego się w wodach Nerviónu i deszczu.
A potem przyszedł dzień mojego pogrzebu.
Zmarli nigdy nie pojawiają się na własnych pogrzebach, ale ja przecież żyję. Zaś Nano z Amarantą i Ikerem pojechali do naszego ojca. Wcześniej nawet nie przewinął mi się przez myśli. Mama była drugą po Nano osobą, którą poinformowałam, że jednak nie przylecę, o ojcu zaś staram się nie myśleć. Dla niego umarłam, ale może to nawet lepiej. Przynajmniej Iga się ucieszy.
A jednak żyję i stoję na cmentarzu Zamudio w Elexalde Derio, patrząc na tych, którzy żegnają mnie po raz ostatni. Ubrana od stóp do głów w czerń, w ogromnym, naprawdę ogromnym kapeluszu z czarnym welonem, zza którego prawie mnie nie widać. I tak stoję daleko od nich. Słyszę cichy szloch i Javiera, który wygląda jak tysiąc nieszczęść. Blady, potargany, nie spał chyba od wielu dni. Głos ma pozbawiony siły, bardzo przygnębiony, a jego oczy straciły cały blask. Ma jednak mnóstwo odwagi lub po prostu przestaje wierzyć w sens ukrywania uczuć, jeśli ja umarłam.
– …A ja ją kochałem. Kochałem ją, wcale o tym nie wiedząc – mówi, mnie zaś zaczyna ściskać gdzieś w okolicy serca. Łzy płyną mi po policzkach od chwili, gdy ujrzałam swoich żałobników. Najsmutniejszy klub piłkarski świata odziany w kir i smutek. – Musiała umrzeć, musiała oddać życie w katastrofie lotniczej, ażebym mógł to nareszcie zrozumieć. Nie była jednak niczemu winna. Penélope była przypadkową ofiarą… Podobno istniejemy, póki ktoś o nas pamięta. Więc nigdy o niej nie zapomnijmy, bo dzięki temu będzie wciąż żyła w naszych wspomnieniach.
I nigdy nie przestanę kochać również jego. Słowa te są najpiękniejszymi, jakie mogłam usłyszeć. Nieważne, iż trochę naciągnął fakty. Chroni nas tym. Chroni mnie, a właściwie moją pamięć, chroni Ikera i chroni Nano. Poświęca się, by oni mogli mieć choć odrobinę nadziei, do jakiej wszyscy utraciliśmy prawo.
Ale ja wciąż żyję.
Istniejemy, póki ktoś o nas pamięta. Więc będę żyć przez wieczność w ich wspomnieniach i w samotnej egzystencji. Tak bardzo bym chciała, ażeby pojawił się ktoś, kto ich uratuje. Mój najdroższy Athletic Bilbao i tych wspaniałych chłopców pozbawionych uśmiechu. A ja wcale nie chciałam stawać się dla nich tak ważna.
Javier jednak wygląda najgorzej. Obawiam się, iż czuje się winny mojej śmierci. To boli, podobnie jak boli jego widok. Boli, bo nie mam prawa podejść doń i powiedzieć, że żyję, że nic mi się nie stało, że nawet nie byłam w tym samolocie. Ale to on zdobył torebkę, niezbity dowód, iż jednak tam się znalazłam. W torebce była bransoletka, prezent od niego. Na pewno właśnie po tym poznał, że należała do mnie. Teraz jest pochowana zamiast mojego ciała, które podobno spoczywa na zawsze na dnie Atlantyku pośród mroku i wody.
A ja jestem tutaj, na tym samym cmentarzu i jestem żywa.
Wracam do domu cała we łzach. Uświadamiam sobie, że wciąż nie potrafię wybrać, że jeszcze nie jestem na to gotowa. Nie umiem się zdecydować, z kim powinnam być, kogo powinnam kochać mocniej. A może kogo już teraz kocham mocniej. Widok Javiego w tak okropnym stanie sprawia, iż nienawidzę samej siebie.
Zaczynam nie chcieć spotkać Ikera. Boję się, iż jest z nim jeszcze gorzej. A wiem, że na pewno sobie z tym nie poradzę i kiedy już go ujrzę, pozwolę mu zobaczyć samą siebie, a potem rzucę się w jego ramiona. Zaś siły na dalsze ciągnięcie chorej gry kłamstw i oszustw nie mam już ani grama.
Dlatego chyba nawet odrobinę się cieszę, kiedy następnego dnia Nano wita mnie pocałunkiem w kącik ust i słowami:
– Nie możesz zostać w Bilbao, Penélope. Musisz wyjechać gdzieś na neutralny grunt. Samoloty wciąż odpadają, nie mam odwagi nawet tam cię wsadzić. Musisz zostać w Europie.
– Masz plan – mamroczę zaspana. Bardziej to stwierdzenie, niż pytanie, on zaś uśmiecha się, potakując ruchem głowy.
– Pamiętasz swoje marzenie, Penélope? – Amaranta stoi w drzwiach sypialni. Nie widać po niej już ani grama załamania nerwowego. Jest teraz radosna, szczęśliwa i spełniona. Jest całkowicie inną kobietą od tej, która miała odwagę strzelić do siebie i spudłowała.
– Znów wsadzimy cię w pociąg, niestety – tłumaczy mój brat. – Podrzucimy cię do Biarritz, a tam wsiądziesz w pociąg do Paryża. Z Paryża przez tunel pod Kanałem La Manche do Londynu. Ciocia tam na ciebie czeka, kochanie.
– Pamiętasz swoje marzenie, Penélope? – powtarza Amaranta z uśmiechem na ustach. Próbuję go odwzajemnić, lecz wychodzi tylko jakiś marny grymas. – Londyn.
– Potrzebujesz spokoju, neutralnego gruntu do podjęcia decyzji. I bardzo dużo czasu – dodaje Nano.
– Dlatego nie zaprzeczyliśmy, że umarłam.
Skina głową w odpowiedzi. Nie mogę liczyć na nic poza ciszą. To trudny temat. Ciężko jest być martwą kobietą, widmem nawiedzającym ich w snach i wspomnieniach, marzeniem, któremu nigdy nie pozwolą odejść.
Ciężko jest być Penélope Amorebietą Aldayą, która bezustannie musi uciekać przed prawdą.
Zgadzam się na wyprawę do Londynu. Nie umiem wytrzymać w Bilbao. Nano i Amaranta pomagają spakować mi większość swoich rzeczy, zamknąć dziewięć miesięcy wspomnień w trzech walizkach. Odwożą mnie na dworzec do Biarritz. Płaczą razem ze mną. I zapewniają, że Iker mnie kocha i będzie na mnie czekał choćby całe życie.
Problem w tym, iż ja nie chcę, aby zmarnował życie na czekaniu.
W Londynie mama wita mnie uśmiechem. Nie ma władzy w lewej dłoni i płacze. Długo się nie widziałyśmy. Szepcze tylko:
– Kocham cię, Penélope. Tak bardzo mocno cię kocham.
– Jestem martwa – odszeptuję w odpowiedzi. A potem zabiera mnie do mieszkania w Notting Hill.  Mój nowy dom na najbliższe, długie miesiące.
Żyjemy z dnia na dzień. Dużo płaczę. Dużo myślę o Ikerze. O Javim. O tym, w jaki sposób ich kocham i która z tych miłości powinna wygrać. Męczę się z wyborem, jakiego na święta wciąż nie mam. Spędzamy je z mamą. Ona sporo wciąż maluje, ma nawet jakieś wystawy, wernisaże i tak dalej. Pojawiam się na każdej z nim. A oficjalnie dalej jestem martwa. Ludzie zaczynają zapominać o katastrofie mojego niedoszłego samolotu. Wiem jednak, iż w Bilbao nadal nie pozwalają mi odejść. Nigdy mnie nie wypuszczą, a Iker i Javi marnują rok swojego życia.
Nano donosi, iż Javi zmienił się nie do poznania. Walczy o każdą sekundę życia w nadziei. Amaranta mu pomaga. Na święta też dostajemy z mamą radosną nowinę. Remedios Amaranta de Olano Flores i Fernando Amorebieta Mardaras zostaną rodzicami.
Zaczynam żałować, iż nie uciekłam z Bilbao w ciąży. Wtedy wszystko byłoby prostsze. Nie musiałabym wybierać, bowiem decyzja byłaby oczywista. A jednak nie noszę w sobie dziecka, ciąży jednak na mnie widmo decyzji. Sama się nim staję. Widmem. Niczym innym nie jestem. Martwa kobieta żyjąca we wspomnieniach. A Athletic upada. Bronią się przed spadkiem w paniczny sposób, potrafią jednak osłodzić moją smutną egzystencję wspaniałą zemstą na Atlético. Iker nie ma ani grama formy, choć walczy jak lew. Najprawdziwszy lew z Los Leones, niesamowitego, niegdyś lśniącego magią Athleticu. Fernando Llorente nie ma zaś zamiaru przedłużać kontraktu. Jakoś w pierwszym kwartale nowego roku  podpisuje tenże w Juventusie. Gra okropny piach, praktycznie nie wchodzi na boisko. Marcelo szaleje. Klub tonie w odmętach pamięci o mnie.
Wtedy właśnie zaczynam rozumieć, iż potrzebują kogoś, kto ich uratuje. Amaranta przekazuje odpowiednie dane i kłamstwa Marcelo.
Witaj, Fabrizio. Jesteś moją jedyną nadzieją. Wiem tylko, iż pochodzisz z Bilbao i uciekasz przez całe swoje życie. Podobnie jak ja. Mogłybyśmy się zaprzyjaźnić, gdybym nie była martwa.
Chociaż żyję w Londynie z dnia na dzień z mamą i martwię się, bo jej zdrowie sypie się coraz bardziej.
Nano i Amaranta donoszą mi kolejne nowinki. Dowiaduję się o tobie coraz więcej, zaczynam widzieć podobieństwa i różnice. Wciąż nie potrafię wybrać. A mijają kolejne tygodnie. Urodziny Nano. Krasnale ogrodowe, o których mi wspomina. Javi coraz bardziej wycofany z tego życia, z tego świata. Iker tracący powoli nadzieję. I ja zapłakana, kiedy wsłuchuję się po raz tysięczny w jego ostatnią wiadomość na mojej poczcie głosowej. Jest już smutny, prawie nie wierzy, iż kiedykolwiek wrócę.
– …Milczysz od tylu miesięcy, Penny. Tak bardzo za tobą tęsknię. Tak bardzo jest mi bez ciebie źle. Zakwitły te kwiaty, które postawiłaś w sypialni na parapecie. Dbam o nie, podlewam, pryskam odżywkami. Niewiele mi po tobie pozostało. Boję się, że nigdy nie wrócisz z tej Brazylii, że nigdy już cię nie zobaczę. Marzę tylko o tym, byś przestała być jedynie senną marą odległą o tysiące metrów ode mnie. Zawsze gdzieś na horyzoncie, poza moim zasięgiem. Prawie cię nie widzę, ale wiem, że to właśnie ty. Moja najukochańsza Penny. Bardzo cię kocham. Odezwij się, proszę – mówi pełen desperacji. A potem płaczę całą noc i dzień w ramionach mojej mamy, która rozumie mnie jak nikt inny. Jednak nigdy nie radzi mi, co powinnam zrobić. To moja decyzja, a ja jestem dorosłą kobietą.
Martwą, dorosłą kobietą.
To bez sensu.
Fabrizio, nie pozwól mu, ażeby zmarnował kolejny rok. Ani on, ani Javi. Proszę, obiecaj, że to zrobisz, moja przyjaciółko z żywego świata.
Próbuję pracować. Mam dobre CV, łapię się do jakiegoś biura architektonicznego. Sadzają mnie do jakiś gruntownych remontów willi bogaczy. W laptopie wciąż tkwią plany mojego i Ikera domu, lecz nie mogę się przemóc, by je skończyć.
Nie wiem nawet, czy to właśnie z nim spędzę resztę swojego życia.
A potem nagle w Anglii topnieje śnieg i zaczyna się wiosna. I jest już pierwszy maj, rocznica mojej śmierci. Od roku już tak naprawdę mnie nie ma, chociaż przecież żyję. Piszę tego dnia list do ciebie, Fabrizio. I swoją historię. Powinnaś ją poznać. Bo wtedy wszystko zrozumiesz. 
Pewnego dnia wrócę, Fabrizio. Ale nim to nastąpi, uratuj ich i nie pozwól, by zmarnowali kolejny rok swojego życia.
Rozumiesz? Pewnego dnia się spotkamy. Ty i ja. Niekoniecznie na ostatniej karcie mojego życia, które utraciłam.
Do zobaczenia, Fabrizio.

~*~

– Co to? – dociera mnie głos Nando za moimi plecami.
Szybko składam plik kartek pachnących pomarańczą i ocieram łzy cieknące strumykami po moich policzkach.
– Dlaczego płaczesz?
Wtulam się w niego bardzo, bardzo mocno. Dopiero kilka minut ciszy później opanowuję łzy. Wzdycham, gładząc dłońmi papier pełen słów Penélope. Wcale nie martwej, jak wszyscy myślą. Penélope, która przeżyła i oszukała nas wszystkich. Penélope, której kochanek wcale nie był punktem łączącym całą opowieść. Bo był nim ktoś inny, ktoś, kogo nigdy bym o to nie podejrzewała.
Kolejna pomyłka w moim życiu pełnym potężnych, popełnionych błędów.
Nando muska ustami moje czoło. Kolejny raz wzdycham.
– Opowiem ci coś – mówię cicho. – Opowiem ci historię. Znasz ją, ale nie całą. Opowiem ci zakończenie, jakiego nigdy byś się nie spodziewał. Kochanie, słuchaj mnie uważnie i nikomu tego nie powtarzaj, bo zaraz poznasz największy sekret mojego życia.
I tym razem nie mam na myśli Toledo, czego on jednak chyba się domyśla. Milczy, pozwalając mi mówić. I właśnie wtedy, wtedy, gdy jeszcze raz, już głośno, odczytuję słowa Penélope, zaczynam rozumieć.
Ona wróci. Pewnego dnia.


***
Niespodzianka. Jeśli ktokolwiek się tego spodziewał, jest proszony o podniesienie łapki. Stawiam butelkę wódki czy coś.
Właściwie, to już taki mały koniec. Miałam zabić Penélope, naprawdę miałam to zrobić, ale poczułam wyrzuty sumienia. Chyba bardzo mocno się do niej przywiązałam i nie potrafiłam tego jednak w ostatecznym rozrachunku zrobić.
Anyway.
Nie za bardzo wiem, co mogłabym jeszcze napisać. Chyba nic więcej.
Dla Izii.

Do zobaczenia w środę.