`. Życie nauczyło mnie nie tracić nadziei, ale też się do
niej zbytnio nie przywiązywać. Jest okrutna i próżna, wolna od skrupułów.
– Może chcesz kawy, Fabrizio?
Jej uśmiech jest radosny, szczery, pełny doskonale uchwyconej przez obiektyw
nadziei na spełnienie się najskrytszych marzeń. Ma ogromne bursztynowe oczy
błyszczące uczuciami i naprawdę ziemisty kolor cery. Ubrana w czarną koszulkę
na krótki rękaw, z której jeden odsłania nagie, kościste ramię, w jasne rurki
otulone kilkoma wielkimi kwiatami w odcieniu przytłumionej czerwieni i z
włosami przytrzymywanymi przez awiatorki w jasnej oprawie. Wyciąga dłoń, gdzieś
poza kadrem, w stronę fotografa.
Jest tak niesamowicie pozbawiona urody i zarazem piękna. Irracjonalne.
– Nie, Javi, nie fatyguj się.
Wraca do mnie dość szybko, siada obok i z pochmurnym, nieopuszczającym go
nigdy grymasem spogląda na zdjęcie.
– Pamiętam jak dziś, że mówiła wtedy ze śmiechem, bym przestał jej
wreszcie robić zdjęcia. Wyciągała do mnie ręce i domagała się czułości. Na
nadgarstku prawej dłoni miała bransoletkę, taką skromną, ze srebra chyba. Z
symbolem nieskończoności, którą nam odebrano. Ale wtedy jeszcze się łudziliśmy,
że nigdy nic nas nie rozdzieli, może poza śmiercią. W istocie, mieliśmy rację,
lecz ta przyszła za szybko i odebrała nam wszystko, począwszy od
nieskończoności, skończywszy na nas samych. A tamtego dnia, kiedy po raz drugi
stanęła w moich drzwiach i z nieśmiałym uśmiechem szepnęła „Cześć, Javi,
obiecałam”, mogliśmy tylko lecieć do góry, ku chmurom i szczęściu.
Czułem się wtedy, jakbym cały świat zdobył w ułamku sekundy. Jak taki
głupi nastolatek, który był przekonany, że wszystko krąży wokół niego i tej
kobiety, którą kochał aż nieprzytomnie. Byłem tak kurewsko naiwny. Oboje byliśmy.
Ale, cholera no, ja ją kochałem na ślepo i absolutnie nie liczyło się dla
mnie nic poza nią samą. Poza jej uśmiechem, poza miękkimi wargami, ciepłymi
dłońmi, skórą pachnącą mydłem kakaowym, wystającymi żebrami, czy wkurzającą jak
jasna cholera grzywką. Fab, ona mogła służyć za szkielet studentowi medycyny,
taka chuda była, a ja ją uważałem za najpiękniejszą na świecie. Dopiero kiedy
mi umarła, kiedy pochłonęły ją odmęty Atlantyku, zrozumiałem, że to nie miało
znaczenia. Doceniłem też, jak bardzo mocno kochałem jej duszę, jej głos i to
serce bijące równym rytmem również i dla mnie.
Była całym moim życiem. Boże, Fabrizia, co ja pieprzę. Penélope zawsze
będzie całym moim życiem. Dokładnie tym samym, które od dnia jej śmierci
absolutnie nie ma znaczenia.
Jak to się dzieje, że w którejś
najmniej spodziewanej chwili nagle przestajemy czuć się spełnieni? Nagle nie
wystarcza nam ta codzienność rutyny, ten uśmiech ukochanej osoby o poranku znad
kubka zawsze przesłodzonej kawy. To już za mało, to o wiele za mało do uczynienia
nas szczęśliwymi. Coś, co niegdyś cieszyło nasze serce, co sprawiało, iż w
żołądku latało sto motyli, staje się tylko pozbawionym znaczenia szczegółem
codziennej egzystencji. To nie daje nam szczęścia, jest tak naprawdę niczym. Niczym więcej nad normalność,
nad zwyczajne życie pozbawione romantycznych porywów serca i całej tej reszty
rzeczy, o których nieustannie rozwodzą się powieści dla pań.
Nagle zaczyna nam czegoś brakować,
pojawia się dziwna, trudna do zinterpretowania pustka. Coś, czego absolutnie
nie rozumiemy, ale jesteśmy pewni jej istnienia. Ona siedzi w nas, zagnieżdża
się wygodnie i planuje już swoje nieskończone życie. Nam zaś jest tak dziwnie
pusto, brakuje nam czegoś, czego nie umiemy określić. I dlatego zaczynamy
szukać nowych wrażeń, próbujemy adrenaliną zapchać dziury w naszej świadomości,
łudzimy się, że przypadkiem znajdziemy znów to coś, co sprawi, iż ponownie
będziemy się unosić kilka centymetrów nad ziemią. Jednakże tego czegoś wciąż
nie ma.
I właśnie to nielogiczne poczucie braku
czegoś istotnego, czegoś, bez czego jej życie nigdy nie będzie kompletne,
popchnęło Penélope Amorebietę Aldayę w objęcia swego życiowego błędu, te silne
ramiona naiwności i pozbawionej sensu miłości. Javi jest nowością, jest
dreszczykiem emocji, chwilą pożądania i poddania się dzikości żądz. To taki
objaw krótkich momentów pozbawionych racjonalizmu, tych, o których nie myśli
się w kategoriach utraconych szans i minionych zdarzeń.
Javi na pewno nie jest miłością jej
życia. Javi na pewno nie jest jakąkolwiek miłością, jakimkolwiek głębszym
uczuciem; to jedynie chwila zapomnienia.
Miłością zawsze był, jest i będzie Iker. I nikt poza nim. Iker jest jej cudem,
panem jej serca, całkowitym właścicielem duszy i tym, którego niechybnie zdradziła. Bo chociaż go kocha i to jak
nawiedzona, absurdalnie wręcz mocno, Penélope przyszła do mieszkania niegdyś
swego największego wroga i teraz wyciąga w jego stronę ręce, byleby przestał
tylko robić jej te głupie zdjęcia.
– No daj spokój, chodź do mnie.
Z rozbrajającym uśmiechem odpiera,
że musi mieć jakieś pamiątki po nich, kiedy już mu ucieknie.
– Przecież obiecałam.
– A jednak wciąż się boję, że widzę
cię po raz ostatni.
– Nie psuj atmosfery, Javier. I
odłóż ten aparat.
– Ale kiedy się chmurzysz,
wychodzisz pięknie na zdjęciach.
– Głupoty pieprzysz.
Bask wzdycha ciężko, ale kilka
chwil później siedzi już u jej boku, obejmuje ją ramieniem i całuje z czułością
jej szyję.
– Kto nas kryje, Penélope? Bo nie
wierzę, że nie masz przykrywki.
Ona również wzdycha z lekkim niezadowoleniem.
– Nano pojechał do rodziców z
Amarantą. Chce im przedstawić przyszłą synową. A ja ojca na oczy nie chcę
widzieć, zaś matka Nano szczerze i serdecznie mnie cierpi z absolutną
wzajemnością.
Usta Martíneza nagle przestają
muskać jej szyję, a dłonie krążyć po jej ciele. Zamiera w bezruchu, coś się z
nim dzieje i owego czegoś Penélope za diabli nie rozumie. Owe coś jest tak
bardzo dziwne.
– Javi? – szturcha go delikatnie.
Wobec braku odpowiedzi nie pozostaje jej nic poza obróceniem głowy i spojrzeniem
w czekoladowe tęczówki zastygłe w zadziwieniu. – Javi, coś się stało?
Nie rozumie tej ciszy. Może dla
Baska to takie banalne, takie jednoznaczne, lecz Penélope nagle utyka gdzieś
między domysłami i nadmiarem interpretacji. Po głowie zaczynają jej krążyć
pytania spod znaku „Co by było, gdyby…?”, kumulują się gdzieś wewnątrz niej,
zbijają w kupę, budzą ogrom niepokoju. Chyba aż zaczyna drżeć. Co takiego
powiedziała źle, że Javi tak zareagował?
„Co się, do jasnej kurwy, stało?!”
– Możesz powtórzyć? – mamrocze
wreszcie cicho, cmoknąwszy ją krótko w usta, jakby chciał tym szybkim gestem
uspokoić największe niepokoje.
– Nano pojechał z Amarantą do
rodziców i nas kryje? – szepcze powoli dziewczyna. Dopiero kilka sekund później
dodaje lekko ironicznie: – Kochany ten mój braciszek, nie?
Javi otwiera usta, jakby chciał coś
powiedzieć, ale bez słowa niedługo później je zamyka niczym mała rybka. I tak z
kilka razy co najmniej.
„Przesłodkie, nie zaprzeczę, ale
czy on mi wreszcie łaskawie wyjaśni, o co mu, idiocie cholernemu, chodzi, że aż
zaczynam się bać?” – oburza się w myślach Penélope, dalej drżąc. A przecież
wcale nie wypuścił jej z objęć i chyba wcale nie ma nawet na to ochoty.
– Javi, kochanie, weź się wysłów –
prosi leciutko zniecierpliwiona. – No błagam, nie czytam w tej twojej główce.
– Po prostu to takie banalne. Tak cholernie oczywiste, a
żadnemu z nas nawet to przez głowę nie przeszło. A wy po prostu jesteście rodzeństwem.
– Przyrodnim.
– Opowiedz.
Penélope przymyka powieki,
opierając się o jego ramię, jednak po chwili układa się na sofie, z głową na
jego kolanach i cichym, smutnym głosem dźwięczącym utraconą nadzieją i
okrucieństwem życia snuje historię pełną niespełnionych marzeń i pokruszonych serc.
~*~
Barcelona,
Wenezuela, zima 1982.
Wiatr dął nieznośnie, niosąc za
sobą zapowiedź ciemnych chmur i kolejnych narodzin świata w płomieniach
wieczornej burzy. Przedostawał się za ubrania, za bieliznę, muskał swym zimnym
oddechem ciało i doprowadzał do drżenia. Mocniej wcisnęła dłonie w kieszenie
szarej, materiałowej kurtki, nos zaś w czekoladowy szal oblekający szyję. W
zwisającej na ramieniu torebce nieznośnie ciążyły zakupy spożywcze i nabita
broń. Tak na wszelki wypadek. W powietrzu wisiało coś ciężkiego, coś, co bardzo
nie chciało dać o sobie zapomnieć. Być może były to wspomnienia lub kule.
Paquita Aldaya Valiente w Wenezueli
mieszkała od urodzenia i nie wyobrażała sobie życia poza rodzinną Barceloną. Przywykła
do częstych sztormów szarpiących piaszczyste plaże i taflę szarogranatowego oceanu,
do wilgotnego powietrza pachnącego morską solą i do powiewów atlantyckiej bryzy
podczas wieczornych spacerów deptakiem w towarzystwie taty, wspomnień i
milczenia. Uwielbiała to miasto, choć nieraz pokazało jej swe mroczne oblicze.
Przez szesnaście lat tutaj spędzonych widziała wszystko, nic już nie mogło jej
zaskoczyć. Ale mogło spowodować jej łzy, poczucie winy lub po raz tysięczny
wzbudzić ukrywane pokłady tęsknoty. Paquity nie mogło zaskoczyć już nic, nie
raz spotykała się z najokrutniejszymi refleksjami Barcelony. Patrzyła, jak
regionalne rodziny mafijne ciągną w nieskończoność swoją wojnę o wielkie
pieniądze, jak giną winni lub niewinni ludzie, jak kapryśną i wyzbytą uczuć, o
sprawiedliwości nie wspominając, kobietą potrafi być jej ojczysta Wenezuela.
Jak łatwo było zginąć tylko z powodu życia, przez absolutny przypadek, jak
łatwo było zostać ofiarą tego, co na pewno nas nie dotyczyło.
Nic dziwnego, że nosiła przy sobie
zawsze niedużą, załadowaną broń. I perfekcyjnie umiała z owego glocka czterdzieści
cztery strzelać, choć kule pozostawiała na sytuacje bez wyjścia. Budziły w niej
nie tylko poczucie winy, ale też nieznośny ból i wizję krwi, której bała się od
dawna. Nigdy nie użyła tego drobiażdżku, którego istnienie najchętniej
zakopałaby w czeluściach pamięci, lecz on nie chciał odejść w niepamięć.
Pistolet ciążył jej na ramieniu i sercu, budził skojarzenia z całymi chmarami
złych ludzi kręcących się po jej Barcelonie. A przecież Paquita była dobra, co
najwyżej odrobinę przerażona. Miała tylko szesnaście lat i na całe życie była
już naznaczona strachem przed krwią, śmiercią, barcelońską mafią i porzuceniem.
To był chyba weekend, nigdy nie
była pewna, czy wracała ze szkoły z zakupami, czy też po prostu udała się do
sklepu. Data wyparowała jej z pamięci, a jej śladem nie chciało udać się zbyt
wiele wspomnień. Szczególnie tych bolesnych, związanych z poznanym tamtego dnia
człowiekiem. Był wcieleniem wszystkiego tego, czego się obawiała. No, może poza
mafią. Jednakże w jego obecności zawsze owiewała ją atmosfera szczęścia i
spokoju. Coś tak paradoksalnego, iż prawie niespotykanego.
Tamtego dnia, wszedłszy nareszcie
na klatkę schodową kamienicy, której zajmowali z tatą pół przedostatniego
piętra, była już naprawdę zmarznięta i zirytowana. A musiała jeszcze znaleźć
klucze w czeluściach przepastnej torby, co zawsze przyprawiało jej sporo
trudności. I było przykrą koniecznością, bowiem ojciec o tej porze pracował.
On siedział na schodach, twarz miał
ukrytą w dłoniach, oddychał miarowo, spokojnie, chyba czekał tutaj już dłuższy
czas. Obok niego stała brązowa aktówka, chyba dość droga. Na początku nawet go
nie zauważyła, mamrocząc pod nosem przekleństwa pod adresem pobrzękujących
radośnie kluczy, których nie mogła namierzyć gdzieś między twarogiem a główką
kapusty pekińskiej. Jednak już wchodząc po schodach, czuła się odrobinę
nieswojo, miała wrażenie, że coś złego się dziś wydarzy. Zauważyła go dopiero
wtedy, gdy klucze wypadły jej z ręki, nareszcie łaskawie dawszy się odnaleźć.
Wtedy też pojęła, iż od dłuższej chwili panował nad nią strach i tylko dlatego
upuściła żelazny przedmiot na kamienną posadzkę. Obcy przypominał jej tego
skurwysyna, zabójcę jej matki. Obcy byli źli, tatuś powtarzał jej to od lat.
– Paqu, nie ufaj nikomu – szeptał
wieczorami, tonąc pośród wspomnień i dymu kubańskich cygar. – Nie ufaj nikomu,
ani obcym, ani tym, których znasz, bo zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo
jesteśmy warci mniej od pieniędzy.
I Paquita uwierzyła. Słowa te miały
dlań wartość świętych i były najtrudniejszą a zarazem najprawdziwszą prawdą
tego świata.
Przybysz uniósł głowę, gdy już
podniosła klucze i próbowała nimi trafić do zamka. Czuła na sobie jego bystre
spojrzenie i czuła, jak powoli przybiera odcień piwonii na policzkach. Być może
dłonie tak bardzo drżały jej dlatego, iż ciągle na nią patrzył. Lustrował jej
sylwetkę, powoli prześlizgiwał się po niej oczyma i chyba uśmiechał się
delikatnie. W końcu sama musiała na niego spojrzeć, nie mogła dłużej opierać
się pokusie. Ów tajemniczy przybysz miał najbardziej niebieskie tęczówki na
świecie. Możliwe, iż na ułamek sekundy zamarła, gdy ich oczy się spotkały. A
może przez całe życie ta chwila była tylko złudzeniem, niczym więcej. Może
karmiła się nią spragniona historii miłosnej pięknej i romantyczniej,
absolutnie pozbawionej happy endu. Przynajmniej początek pierwszej i jedynej
miłości Paquity miał być taki… doskonały.
– Panienka Aldaya, nie mylę się? –
zapytał tajemniczy gości, wstawszy ze schodów. Kilka sekund później delikatnie
ujął jej dłoń i jedynie musnął kostki. Usta miał gorące, z trudem przytaknęła.
– José Amorebieta, panienki ojciec miał na mnie czekać.
Maniery tego przystojnego,
wysokiego mężczyzny w czarnym garniturze były powalające, wmurowały ją w kamienną
posadzkę.
– Paquita Aldaya – mruknęła
zarumieniona. – Taty nie ma nigdy o tej porze, siedzi w biurze. Ale… – zamilkła
nagle przerażona tym, co przeszło jej przez głowę. Jednakże po chwili, pomimo
strachu nakazującego jej obojętność i ostrożność, dodała: – Ale zapraszam do
środka, miałam właśnie zabrać się za robienie obiadu dla mnie i taty.
Zapraszam, zapraszam… I proszę nie mówić do mnie „panienko”, po prostu Paquita.
José uśmiechnął się najpiękniej,
jak potrafił. I właśnie w tamtej chwili Paquita Aldaya zakochała się po uszy po
raz pierwszy i, na swoje nieszczęście, po raz ostatni w życiu. A miała zaledwie
szesnaście lat i wcale nie podejrzewała, że skazała się tym na całe lata
cierpienia. Wtedy jednak odwzajemniła uśmiech i jednocześnie otworzyła przed
przybyszem drzwi swojego małego królestwa, tych kilku przytulnych pomieszczeń
zajmowanych z ojcem i bezkrwistymi wspomnieniami. José zsunął z jej ramion
płaszcz w milczeniu. W ciszy również siedział, gdy dziewczyna próbowała nie
porozbijać niczego z powodu trzęsących się dłoni.
To było tak bardzo dziwne, nie
rozumiała niczego, co się z nią działo w obecności José. Nigdy wcześniej dłonie
nie drżały jej z nieznanego powodu, a serce nie biło tak szybko i nieznośnie.
Nigdy wcześniej policzki nie piekły czerwonym ogniem powodowanym tylko
spojrzeniem jakiegoś mężczyzny. Przy José czuła się spięta, czuła się nieswojo
w jego obecności, zarazem mając wrażenie, iż to wcale nie jest złe. Iż to jest
takie naturalne. Podobnie jak
naturalny był fakt, że siedział w jej kuchni i uśmiechał się w ciszy. Tylko się
uśmiechał.
A ojciec się spóźniał. Jednak wtedy
jeszcze nie podejrzewała, że José pojawił się tylko dlatego, iż ojciec chciał
swojej ukochanej córeczce jakoś zrekompensować nieobecności. Tych zaś było
coraz więcej. Nigdy nie interesowała się jego pracą, liczyło się, że były
pieniądze i było dobrze. Problem polegał jednak na tym, iż coraz częściej
Paquita siedziała w domu sama, a samotności bała się na równi ze śmiercią. Podobnie
jak jej ojciec od dnia śmierci żony.
– Ładnie pachnie – rzucił odrobinę
obojętnie. – Właściwie, co gotujesz?
– Paellę, tato ją uwielbia.
Niestety, dziś bez owoców morza. Nie mieli niczego poza małżami, a ja małży nie
znoszę. Wiesz może, o której będzie tato?
– Nic nie mówił na ten temat,
miałem na niego czekać.
Paquita skinęła głową, po czym
udała się do holu, żeby zadzwonić do biura taty. Odebrał sam, po pierwszym
sygnale i natychmiast powitał ją prostym:
– José dotarł?
Paquita zaśmiała się krótko.
– Tak, siedzi w kuchni, pilnuje
paelli, żeby się nie przypaliła.
– Cieszę się, Paqu. Wszystko okej?
– Jasne – przytaknęła, wiedząc już,
że ojciec wszystko skutecznie zaplanował i José nie znalazł się w ich
mieszkaniu przez przypadek. – O której będziesz?
– Późno, kochanie. Zjedzcie z José,
potem może zabierz go gdzieś? Nie mieszka w Barcelonie.
Po raz kolejny zaśmiała się, tym
razem dłużej i głośniej.
– No co?
– Ty okropny kombinatorze,
zaplanowałeś to!
– Jemu możesz ufać, Paqu. To dobry
facet, poradzisz sobie.
Paquita miała wówczas zaledwie
szesnaście lat i padła ofiarą dziwnej intrygi ojca, który nieświadomie
prowadził ją na ścieżkę mającą w niedługim czasie zniszczyć jej życie.
José Amorebieta przybył do
Wenezueli z Kraju Basków, niejakiego Barakaldo tuż obok Bilbao, tylko po to, żeby
znaleźć jakąś porządną pracę. Trafił na starego Diego Aldayę, niezłego kanciarza,
który imał się wszystkiego, na czym dało się zarobić bez znaczenia, czy
interesy były czyste jak łza czy też nieszczególnie, i nie mógł tego nie
wykorzystać. Aldaya robił interesy ze wszystkimi, a José robił interesy z
Aldayą, świetnie odnalazłszy się w tym świecie, gdzie jedyną granicą były
pieniądze i mafia. Nigdy nawet nie łudził się, że na czymś będzie umiał zrobić
tak doskonały biznes, a dzięki Aldayi w króciutkim czasie miał pieniędzy w
brud. I trochę wyrzutów sumienia, paręnaście oszustw podatkowych; takie drobne
szczegóły, jakie nie godziły w wątpliwą moralność konsorcjum, tudzież samej
duszy Diego Aldayi. Zasada była jedna i całkowicie niezrozumiała – wszystko
dozwolone, wszystko poza interesami z mafią.
Aldaya nigdy tego nie tłumaczył,
Amorebieta nigdy nie pytał. Układ był przejrzysty na tyle, na ile było to
możliwe w obliczu skomplikowanej natury wenezuelskiego rynku. Chyba jeszcze z
dobre trzy lata po wkroczeniu w ten świat José nie miał bladego pojęcia, jak
bardzo był to specyficzny mikroklimat.
Być może dawno, dawno temu, kiedy
jeszcze mógł mieć plany, José całkowicie inaczej wyobrażał sobie swoje życie.
Jakaś malownicza wiocha w Bizkai, ze dwoje dzieci i cieszenie się każdą chwilą.
Niestety, wraz z pojawieniem się w Ameryce Południowej zmieniła się kolej
rzeczy i na swoje drodze spotkał starego Aldayę. A Aldaya uwielbiał go bezgranicznie,
większą uwagę przywiązywał tylko do swojej córeczki, eterycznej panienki,
podobno nawet całkiem inteligentnej, a na pewno wciąż niepełnoletniej.
Być może José Amorebieta miał
kompletnie inne wyobrażenie swojego życia, ale po przyjeździe do Wenezueli w
pewnej chwili zaczął czuć, że często sięgające nawet kilku razy w tygodniu
podróże między Cantaurą a Barceloną były warte porzucenia ojczyzny. Tutaj robił
wielkie pieniądze, tam, w Hiszpanii, mógł co najwyżej być mechanikiem
samochodowym w nieswoim warsztacie. Nic dziwnego, że nie chciał wracać do
ojczyzny, kiedy tak dobrze mu było w Wenezueli. A stary Aldaya przecież go
uwielbiał. I kiedy musiał wreszcie dopuścić go do swej małej księżniczki, która
José fascynowała coraz mocniej. Ojciec ukrywał ją przed całym światem, pilnował
jak szalony przed pociskami przeszłości. Wystarczyło jednak zdobyć bezgraniczne
zaufanie Aldayi, a potem nagle znalazł się w świecie małej dziewczynki
uwięzionej między ścianami mieszkania. Uśmiechnął się do niej wtedy ten pierwszy
raz i już chciał pokazywać się Paquicie na oczy każdego dnia. Ona zaś chciała
go każdego dnia widzieć, chciała z uśmiechem robić mu kawę i czekać w milczeniu
na powrót ojca. Niekiedy rozmawiali, opowiadało mu o szkole, koleżankach z
pracy, rodzinie i malowaniu, swej największej pasji.
Stary Diego Aldaya nawet nie
spostrzegł, gdy wizyty u Paqu przestały być dla José tylko kurtuazją i
zawodowym obowiązkiem. On sam nie spostrzegł momentu przekroczenia cienkiej
granicy, gdy towarzystwo tej wciąż nielegalnej, młodszego od niego dziewczyny
było dlań już czymś naprawdę ważnym. Śnił o niej, tęsknił za jej osobą i
radosnym szczebiotem.
A nawet nie odważył się jej
dotknąć, co najwyżej musnął kilkukrotnie jej dłoń przez przypadek, kiedy
podawała mu kubek czy coś podobnego.
Podobała mu się taka nieśmiała,
podobało mu się, że była całkowitym przeciwieństwem bezpardonowej, pozbawionej
zahamowań i trochę despotycznej Igi. Miała w sobie delikatność, dużo
onieśmielenia, była taka niewinna.
Ah, te pozory. W głębi duszy Paquita ukrywała nieprzejednanie, silny charakter
i nigdy nieustępującą tęsknotę gorszą od pocisku glocka trzydziestki czwórki,
jaki zabił przypadkiem jej matkę.
Ale José jeszcze tego nie wiedział.
Stary Diego Aldaya perfekcyjnie
ukrył przeszłość, zatrzymał ją za murami milczenia i zabronił córce wspominać
komukolwiek na ten temat. Ona zaś ufała mu bezgranicznie i tylko jemu. Do końca
życia miała zachować nieznaczny dystans do świata, nie potrafiła zlikwidować
tego drobnego szkopułu wyuczonego od ojca. Diego stracił wiarę w ludzi i nigdy
już nie umiał wpoić tejże Paquicie, José zaś zabrakło czasu. I zawsze była też
Iga, a tej, chcąc nie chcąc, musiał poświęcać choć trochę uwagi. Bez znaczenia,
czy Paqu na tym nie traciła.
A traciła i José był tego świadomy.
Źle czuł się z faktem, że musiał dzielić życie między Igę i Paquitę, tym
bardziej, że to do tej drugiej ciągnęło go bardziej. Jednak ta pierwsza,
niestety, nigdy nie oddałaby go innej kobiecie. Szczególnie Paquicie, zaledwie
niepełnoletniej bruneteczce noszącej w sercu nigdy niezagojone rany
szkarłatnego dzieciństwa. Dokładnie tej samej, na którą znów czekał na klatce
schodowej i która znów była spóźniona. Barcelona w połowie lutego była
irytująco gorąca, zaś wewnątrz kamienicy zaczynało być dość duszno,
szczególnie, że południe minęło już kilka godzin temu. Paquita zaś się
spóźniała, na tarczy drogiego zegarka José wskazówki już dawno minęły trzecią.
Zaczynał się denerwować, a w głowie chyba układał już różne możliwości okazania
jej tego. Lecz kiedy już przyszła i obdarzyła go jednym, bladym uśmiechem,
nagle zapomniał o wszystkim. Włosy miała rozwiane, policzki zarumienione i
odrobinę słaniała się na nogach z gorąca.
– Cześć, José – rzuciła słabo,
otwierając drzwi. Z trudem pokonał pragnienie złapania jej w ramiona i
zaniesienia wprost o sypialni. – Masz ochotę na coś zimnego? – dodała raczej
retorycznie. – Jest okrutnie wręcz piekielnie na dworze. Nie wierzę, że się nie
roztopiłam.
Ubrana była w szarą, cienką
sukienkę za kolano, a w jej oczach malowała się niema prośba o pozostanie przy
niej na wieczność. Jednakże José mógł zgodzić się na mrożoną kawę i lody
śmietankowe z mango oraz kolejne wspólnie spędzone popołudnie. Kawa była ohydna
jak zawsze, a on jak zawsze dzielnie ją wypił, pojadając nie tylko lodami, ale
też drożdżowymi ciasteczkami z marmoladą. Paqu mówiła nie tylko o pogodzie,
napomknęła chyba nawet coś o polityce, co odrobinę zdziwiło Amorebietę.
Jednakże był zbyt skupiony na rozważaniu irytacji, która zawsze przechodziła na
sam jej widok. To nie było normalne, to zdecydowanie nie było ani trochę
normalne. Nigdy wcześniej żadna kobieta nie odganiała jego złych humorków
jednym uśmiechem – ba, Iga skutecznie je podsycała. Często, bardzo głośno,
bardzo chętnie i z niebywałą wprawą doprowadzała go do szału. Nic dziwnego, że
z czasem zaczął tak chętnie uciekać te sto kilometrów na północny wschód do
Barcelony i pozornie cichego spokoju dookoła Paquity. Lubił ją obserwować,
lubił słuchać, jak mówiła o najmniej istotnych rzeczach we wszechświecie, a
nawet lubił patrzeć, jak w absolutnym milczeniu zagryzała wargi, szkicując
długopisem jego niedokładny portret na okładce gazety, na czystej stronie
rachunku, czy nawet liście zakupów. Niekoniecznie nawet jego portret, równie
dobrze mogła mazać tam jakieś kwiatki, słonka i gwiazdki – to się po prostu nie
liczyło.
Najważniejsze było, że z Paqu czuł
się bardzo dobrze, absurdalnie lepiej niż z Igą. To panna Aldaya nieświadomie
mieszała mu w głowie od pierwszej chwili, kiedy nareszcie został dopuszczony do
jej tajemnej wieży, w której on ulegał jej, ona zaś – jemu.
Niekiedy nawet zdarzało mu się
pomyśleć, że właśnie tak powinno być już do samego końca wszechświata. Był
tylko jeden problem, który miał na imię Iga i wściekał się każdego wieczora. O
ile w ogóle Amorebieta łaskawie wracał do Cantaury na noc. Było w Paquicie coś
takiego, iż musiał ją mieć bez względu na cenę. Bez względu na to, jak wiele
miał do stracenia, a Iga nie była w gruncie rzeczy niczym. Mogła go denerwować,
mogła wściekać się na niego, robić karczemne awantury i notorycznie rozbijać
talerze – zawsze celowała w to samo miejsce, tuż nad wejściem do kuchni, jakieś
dwadzieścia centymetrów od jego głowy – ale nigdy nie przestała być kimś. I to było najgorsze oblicze
problemu, którego istnienia Paqu nie była świadoma. Wcale nie chciał jej
oszukiwać, wolał mówić, iż jak najdłużej pragnie oszczędzić jej cierpienia.
Chyba jednak się nie udało.
– O czym myślisz? – zapytała
miękkim głosem. Stało się to nagle, nie umiał dobrze zamaskować chwilowego
zakłopotania; chyba objawiło się lekkim rumieńcem i opuszczeniem wzroku, nigdy
dokładnie tego nie pamiętał.
Uśmiechnął się jednak delikatnie.
– Ślicznie dziś wyglądasz, Paqu –
wymamrotał. Zaśmiała się radośnie.
– Dawno mi tego nie mówiłeś, tylko
jakieś wczoraj.
– A wierzysz?
– A powinnam? – bez zawahania
rzuciła mu wyzwanie, pewnego rodzaju grę, która miała trwać całe życie. Nie
umieli wyjaśnić sobie pewnych spraw, pozostawiali za sobą białe plamy i
milczenie, ale za wszelką cenę walczyli.
To nic, że przegrali, że gra
okazała się bezcelowa. To nic. Ważniejsze było, że tamtego dnia, pewnego
popołudnia w lutym, kiedy z nieba lał się tylko żar, José zrozumiał nareszcie,
iż to właśnie ona, siedemnastoletnia Paqu Aldaya, jest kobietą jego życia, iż
to właśnie o nią będzie siłował się z Losem i nigdy się nie podda bez walki.
Walczył też ze sobą i z usilną chęcią pocałowania jej. Przynajmniej z tym
ostatnim wygrał.
– Dlaczego wciąż mi się
przyglądasz? – Paqu posłała mu zaciekawione spojrzenie znad grubej książki
kucharskiej.
– Skąd wytrzasnęłaś te okulary?
Uśmiechnęła się szczerzej,
podsunąwszy kciukiem grube, czarne oprawki na nosie.
– Znalazłam gdzieś w szafie. A co,
wyglądam na mądrzejszą? – zainteresowała się z przekorą.
Zaśmiał się tylko krótko, nie
odpowiedziawszy.
– Więc jakie masz dziś plany
kucharski, Paqu?
Westchnęła, zamknąwszy z trzaskiem
książkę.
– Na co masz ochotę, José?
– Cokolwiek zrobisz.
– Nie kokietuj mnie – prychnęła. –
Pytam serio, bo nie mam bladego pojęcia, co zrobić. Szczególnie, że ojca znów
pewnie nie będzie. To chyba rutyna, że nie przychodzi na obiad, bo niby
zasiaduje się w pracy.
– Paqu, przecież wiesz, iż tak jest
– odparł miękko. Uśmiechnęła się z wdzięcznością na te słowa. – Możesz zrobić
cokolwiek, choćby nawet coś banalnego.
– Tortilla? – rzuciła, wyciągając
już z szafki kilka ziemniaków.
– Genialne. Pomóc ci?
Skinęła głową, więc szybko doń podszedł
z zamiarem odebrania warzyw z jej dłoni. Nie przewidział jednak, iż pod wpływem
jego dotyku Paquitę nawiedzi dreszcz, przez który wypuści wszystko na podłogę,
uśmiechając się przepraszająco. I nie przewidział też, że to będzie właśnie ten
moment, kiedy nachyli się nad nią i, jakby była to najnaturalniejsza rzecz na
świecie, złoży delikatny pocałunek w kąciku jej ust, po czym zbierze z szarych
kafelek ziemniaki, podczas gdy panienka Aldaya będzie przyswajała do siebie to,
co właśnie się wydarzyło.
– José – wymamrotała kilka chwil
później słabo. Uśmiechnął się do niej promiennie, wykonując tak prozaiczną
czynność jak obieranie ziemniaków. Pomyślała wtedy, iż mogłoby być już tak
zawsze i wcale by jej to nie przeszkadzało. Widok Amorebiety w kuchni, starającego
się pomóc choć odrobinę, niesamowicie ją rozczulał. A z drugiej strony wciąż
czuła przyjemne mrowienie w miejscu, gdzie kilka minut wcześniej przez chwilę
znajdowały się jego wargi, i wydawało jej się, iż mógłby całować ją każdego
dnia. Nie tylko gdzieś w kącik ust.
– Daj spokój, mamy dużo czasu –
powiedział uspokajającym tonem, który upewnił ją, iż doskonale wiedział, co się
z nią działo. – Na razie zróbmy ten obiad, dobrze?
Skinęła beznamiętnie głową,
otrzepując ubranie z wyimaginowych okruchów. Wiedziała już, iż długo nie
wytrzymają pośród niedopowiedzeń, podobnie jak była już pewna, że absolutnie
mogła oddać José całe swoje serce w wieczystą dzierżawę. Tym jednym gestem
upewnił ją, iż nie tylko ona czuła coś więcej, coś wykraczającego poza kanony
przyjaźni i lekkiej współpracy wobec uporu starego Aldayi. Jego mała córeczka
miała spędzać jak najmniej czasu sama, dlatego właśnie wysyłał do niej José. I
dlatego właśnie w pewnej chwili uznała, iż może nawet tak było lepiej.
Poza tym tamtego dnia prawie ją
pocałował. Miał gorące wargi, przez ów ułamek sekundy wydawało się jej, iż
paliły jej skórę do najgłębszych warstw. José działał na nią o wiele mocniej,
niż wcześniej podejrzewała. I ona działała na niego. To była magia, to było coś
totalnie nowego, coś, czego nigdy po sobie by się nie spodziewali. W tamtej
chwili wiedziała, skąd pochodził, gdzie mieszkał, co mniej więcej robił w
firmie ojca, jakie książki lubił, na co był uczulony, bez czego nie wyobrażał
sobie życia, o jakim zwierzątku marzył całe życie i jakie miał plany na
przyszłość. Znała tysiące szczegółów, tych ważnych i tych absolutnie
nieistotnych. Wiedziała o nim praktycznie wszystko, podświadomie nawet zdawała
sobie sprawę, iż uwzględniał ją w swojej planowanej egzystencji. Gdzieś
pomiędzy fajnym domem na wsi w Kraju Basków a czekoladowym dobermanem była
zawarta ona, Paquita Aldaya, jedyna kobieta, którą José Amorebieta kochał
całkowicie na przekór wszystkim zasadom.
Może dlatego nie walczyła z tym
uczuciem. Miała mglistą świadomość, iż nie do końca jest to normalne, jednakże
miała też zaledwie siedemnaście lat. Wyjątkowo szybko utraciła zwyczajne
dzieciństwo, spokojne sny i matkę. Nie mogła wyobrazić sobie, iż jednak nie
powinna nigdy dostać José. Nie potrafiła pojąć, iż tak naprawdę ich uczucie,
którego tamtego dnia była już pewna, nigdy nie powinno zaistnieć. Amorebieta
był odeń starszy o jakieś dziesięć lat i młodszy o pokłady cierpienia i krwi.
Dzieliło ich chyba wszystko, może poza starym Aldayą, któremu z wiekiem
odebrano racjonalne myślenie i umiejętność przewidywania skutków swoich czynów.
Działał instynktownie, wiedział, iż ktoś musi przejąć interes, a nie miał
lepszego kandydata od José. Paquita zaś była jeszcze naiwną dziewczyną, łatwo
uwierzyła, iż właśnie tego pragnęła.
Wytknęła mu to wszystko tylko raz w
życiu, lata później, kiedy jej przyszłość była już zmarnowana, a serce
znajdowało się za kurtyną lodu. Westchnął ciężko, po czym odparł:
– Nie ufaj nikomu, Paqu,
szczególnie tym, którzy cię kochają, bowiem to właśnie oni popełnią
najdotkliwsze błędy zaślepieni uczuciami i złudną nadzieją na to, iż nigdy cię
nie zranią.
Tymi słowami skwitował również
wszystkie kroki Penélope Amorebiety Aldayi, jakie ta miała wykonać dopiero
wiele lat później i złamać nimi kilku mężczyzn z pewnego piłkarskiego klubu z
północy Półwyspu Iberyjskiego. Lecz wtedy jeszcze nikt nie mógł tego wiedzieć.
Barcelona,
Wenezuela, jesień 1982.
To nie miało za grosz sensu, kiedy
José po raz kolejny całował ją w policzek na pożegnanie, po czym bez słowa odchodził.
To nie miało za grosz sensu po całych popołudniach spędzonych na milczeniu w
swoich objęciach i wymianie luźnych uwag na tysiące tematów. Słowa, które
przypadkiem tamtego wyjątkowo zimnego dnia wydostały się z ust José, nie miał
ani krzty sensu pośród świata, w jakim ustabilizowali jakieś pół roku temu
swoje wspólne półżycie. Było im dobrze pośród drobnych sekretów i wszystkiego
tego, co nie chciało i nie mogło ujrzeć światła dziennego. Chodzili na długie
spacery barcelońską promenadą, w wakacje wygrzewali się na plaży, uprzednio
rzuciwszy na piach gruby koc, a José pilnował, by Paquita nie oparzyła się
promieniami słonecznymi, razem gotowali i oglądali wieczorne wiadomości,
czytali książki, często beznadziejne romansidła albo tanie kryminały całkowicie
pospolite i pozbawione ciekawej fabuły. Było coś specyficznego w ich chwilowej
egzystencji, co czuli nawet wtedy, gdy José żegnał się w milczeniu i grzecznie
wracał do Cantaury.
To nie miało za grosz sensu, kiedy
nagle go olśniło i gdzieś pomiędzy omawianiem filozofii Pascala a jego praw
fizyki – co pozostało jednak zaledwie w nigdy niezrealizowanych planach –
Amorebieta rzucił niby całkiem niezobowiązujące:
– Kocham cię, Paquita.
I te trzy słowa całkowicie odmieniły
całą piękną rzeczywistość, na jaką pracowali. Wciąż miała siedemnaście lat –
no, siedemnaście i trzy czwarte, a może nawet i trochę więcej – i wydało jej
się to najbardziej przerażającym doświadczeniem zaraz po wszystkim związanym ze
śmiercią matki i bronią. Oczywiście, Paqu wiedziała o tym doskonale od prawie
zawsze, a stuprocentową pewność miała od pierwszej w ich historii spalonej
tortilli, jednak nigdy nie spodziewała się, że José kiedyś odważy się przyznać
do swoich uczuć.
Zresztą, nie potrzebowała tego. Ona
wiedziała i nic poza tym się nie liczyło. Dążyli swoją ścieżką niespiesznie,
przygotowywali się na kolejne kroki całymi tygodniami, jednak tamtego dnia nie
miała pojęcia, jak zareagować. Chyba nie była jeszcze gotowa, musiała poddać
się przeczuciu. To zaś podpowiadało, by uśmiechnęła się delikatnie, po czym
sięgnęła do jego ust i delikatnie go pocałowała.
Nie chciała jeszcze wypowiadać tej
magicznej formułki, która brzmiała równie przerażająco co pięknie. Coś w
słowach „kocham cię” blokowało Paquitę przed ujawnieniem całej siebie, jakiś
rodzaj zapory emocjonalnej, której nie umiała przejść przez całe życie. Zawsze
miała czuć się odrobinę niepewnie, kiedy już odważała się wyszeptać owe
zaklęcie.
– José – wymamrotała wtedy, czując,
jak smukłe palce wciąż miał wczepione w jej rozpuszczone włosy. Oddech zaś miał
pachnący cytryną, a uśmiech najczulszy z dotychczasowych.
– Paqu, niczego nie będziemy
zmieniać – obiecał natychmiast. – Wszystko zostanie po staremu, jeśli tego
chcesz.
Skinęła w milczeniu głową. Dopiero
po kilku chwilach odezwała się:
– Nie musiałeś tego mówić, José. Ja
wiedziałam.
Zaśmiał się krótko, tuląc twarz do
jej brzucha. Pogładziła go po policzku, uśmiechając się z lekkim rozmarzeniem.
– Ty zawsze wiesz. Wiedziałaś od
pierwszego dnia, prawda?
– Może nie od pierwszego – odparła
trochę przekornym tonem. – Od drugiego. Tak, wiedziałam od drugiego –
uśmiechnęła się delikatnie, ponownie otworzywszy tom, jednakże nie znalazła tam
nic godnego uwagi. Nie miała ani krzty siły i chęci gotować cokolwiek, więc
poddała się i opadła ciężko na sofę i uda José. Nie powiedział niczego na ten
temat.
– Starasz się podwindować ku górze
moje męskie ego? – zakpił. Pocałowała go krótko, chyba nawet zrobiła to
odrobinę bezmyślnie, ale już się nie zarumieniła.
– Twoje ego ma się na doskonałym
poziomie, nie uważasz?
– Ale twoja złośliwość dziś
zdecydowanie jest przesadzona.
– Nie podoba ci się? – zasmuciła
się z przesadą, na co znów się zaśmiał.
– Tego nie powiedziałem. Jest nie w
twoim stylu.
Chyba takich słów nie spodziewała
się po José. W tej jednej chwili pojęła jednak, iż dla niego była dlań przede
wszystkim uosobieniem delikatności, dziewczęcej naiwności i spokoju. To cenił w
niej najbardziej i nie chciała wyprowadzać go z błędu, nie miała siły, ochoty i
aż tak ogromnego zaufania, ażeby móc kiedykolwiek pokazać José swoją prawdziwą
twarz osoby pokrzywdzonej przez głupi przypadek i ojca nigdy z tym
niepogodzonego. Łatwiej było zataić te kilka szczegółów, jakie i tak zawsze
chowała pod płaszczem ślicznego uśmiechu i odrobinę zagubionego spojrzenia.
Poza tym nie chciała obdzierać go
ze złudzenia, jakie pokochał. Może nigdy Paquita Aldaya nie była całkowicie
prawdziwa, jakaś część jej zawsze pozostała zgrabną grą aktorską i pozornie
niegroźnymi kłamstwami, lecz do końca życia uważała, iż nie miała prawa
pozbawiać José kobiety jego marzeń. Tak było łatwiej, kiedy nie wiedział o jej
małej wielkiej tragedii sprzed lat.
Nie chciała zniszczyć ich wspólnych złudzeń.
– Czepiasz się szczegół, José –
prychnęła. – Niekiedy nawet mi zdarza się być złośliwą. To przecież nic złego,
nie? – uniosła znacząco brwi i zachichotała w najidiotyczniejszy z możliwych
sposobów. A potem pomyślała sobie jeszcze, że w gruncie rzeczy fajnie zapowiada
się jej przyszłość z tym facetem obok.
Cantaura,
Wenezuela, zima 1982.
José Amorebieta nie lubił wracać do
domu. Było coś przerażającego w stu kilometrach, jakie musiał przemierzyć,
podobnie jak było coś przerażającego w szyderczym grymasie rozpostartym
bezustannie na twarzy Igi. W Cantaurze nie było Paquity i jej radosnego
chichociku, nie było też ich wspólnego spokoju – ich miejsce zajmował
rozgardiasz wokół Igi. Iga zaś była najbardziej irytującym stworzeniem, jakie
spotkał na swojej drodze.
– Znów byłeś u tej dziewuchy –
powitała go zimno, nawet nie podniósłszy się z sofy. Chciał odburknąć, iż „ta
dziewucha” ma imię, lecz powstrzymał się. Chyba by nie zniósł ślicznych zgłosek
składających się na Paquitę wydobywających się z przesyconego jadem gardła Igi.
– Ta dziewucha przynajmniej cieszy
się, że mnie widzi – odparł sarkastycznie José, udając się od razu do kuchni. Z
lodówki wyciągnął kilka plastrów żółtego sera i bez zawahania je pochłonął. –
Ugotowałaś dziś coś?
– Dla ciebie? Niech ci gotuje
kochanka.
– Dziś nie miała ochoty gotować.
– Ojej, jak mi przykro z tego
powodu – syknęła złośliwie. – Mam już udać się do kwiaciarni i kupić wieniec
pogrzebowy?
José pomamrotał przez chwilę coś
bliżej nieokreślonego na temat tego, jak strasznie go denerwowała, po czym
dodał wybitnie nie na miejscu:
– Co mi odbiło…?
– Pieniądze mojego ojca – weszła mu
natychmiast w słowo. – I może jeszcze ta cholerna posiadłość, którą ten stary
debil przegrał w karty kilka lat wcześniej, ale jeszcze wtedy nikt o tym nie
wiedział.
W tym jednym momencie Iga, na którą
z dnia na dzień coraz bardziej nie mógł patrzeć i która coraz częściej
doprowadzała go do szału, wydała się mu jedynie kobietą zgorzkniałą, kobietą,
której życie nie ułożyło się ani trochę po jej myśli i notorycznie ją
rozczarowywało. Podobnie jak José nigdy nieukrywający Paquity i swoich uczuć
wobec niej. Iga mogła mieć wszystko poza uczuciami, tych zaś chyba pragnęła
jako jedynych. Otoczona drogimi przedmiotami, w naprawdę ekskluzywnej dzielnicy
Cantaury pośród tych wszystkich wenezuelskich matron przypominających stylem
bycia panie domu z Teksasu w latach pięćdziesiątych, była wiecznie
niezadowolona. José tego nie rozumiał, jego zdaniem ich życie można było
zakwalifikować jako całkiem okej, może bez szału, ale zawsze mogło być gorzej.
Ale on od prawie roku spotykał się z Paquitą, poświęcał jej każdą swoją wolną
chwilę i wiele z tych, jakie powinny być jednak przeznaczone dla Igi.
Iga zgorzkniała przez te wszystkie
lata, straciła na urodzie, przestała o siebie dbać – jakby chciała pogrzebać
się za życia w wenezuelskiej Cantaurze. I była też jedynym ciężarem José,
jedyną rzeczą, o której bał się powiedzieć nawet swojej najdroższej pannie
Aldayi. Stary Diego wiedział, ale od pierwszej wizyty Amorebiety u jego córki
ani razu nie napomknął o Idze. Jakby jej nie było.
– Nikt nie kazał ci się zgadzać –
prychnął, siadając obok niej na sofie. A dokładniej na drugim jej krańcu.
Zaśmiała się sucho.
– Czego oczekiwałeś po naiwnej
dziewczynie, właściwie wciąż dziecku, której perspektywa wyrwania się z
Barakaldo wyda się spełnieniem wszelkich marzeń?
Nie umiał znaleźć odpowiedzi na to
pytanie.
– Jeśli cię to pocieszy, Iga… –
przerwał, wziął głęboki wdech, po czym ponurym głosem dokończył myśl: – Nie
tylko tobie nie podoba się stan rzeczy, w jakim na zawsze utknęliśmy.
Barcelona,
Wenezuela, zima 1983.
Paquita żyła w błogiej
nieświadomości. Często błądziła myślami – zwykle całkowicie tego nieświadoma –
wokół swojego przyszłego życia, wielkiego wesela i białej sukni ślubnej, jakiej
nigdy Los nie pozwolił jej włożyć. Oczami wyobraźni widziała już siebie w
białej kiecce z koronki i tiulu, okropnie kiczowatej, z kilkunastometrowym
trenem kroczącą ku ołtarzowi w La Catedral de San Cristobal. Widziała też
specyficzne niezadowolenie na twarzy ojca i radość w oczach José, podobnie jak
wyraźnie widziała wielką wiązankę białych orchidei, którą miała trzymać w
dłoniach.
Paquita żyła w błogiej
nieświadomości i była weń tak cudownie radosna, iż José nie miał serca jej tego
wszystkiego niszczyć. Czuł się okropnie z dawaniem jej nadziei na coś, czego
nigdy nie mogli mieć, lecz za każdym razem, kiedy jej twarz znów przebiegał
uśmiech, nie umiał z tym walczyć. Poddawał się i po raz kolejny udawał, że nie
ma niczego, co mogłoby im przeszkodzić we wspólnym szczęściu.
Ale kiedy pokazała mu białą
sukienkę pełnią koronek, tiuli i w gruncie rzeczy przypominającą trochę bezę, o
mało się nie popłakał z bólu, jaki przeszył jego serce.
– Jest okropna, prawda? – zaśmiała
się dziewczyna.
– Wcale nie – gładko skłamał.
– Jest okropna. Przesadzona,
przedekorowana, okropnie kiczowata – odparła z leciutką nutką ironii. – Ale
właśnie taką chciałabym mieć. Chciałabym mieć wesele pełne kiczu, przesady,
mnóstwa pijanych przyjaciół i tandetnej muzyki.
Nie potrafił poradzić sobie z jej
entuzjazmem, dlatego też nie odpowiedział. Jedynie ucałował jej skroń i
wymamrotał coś, że cudownie by wyglądała nawet w absolutnej tandecie. Nie umiał
zniszczyć jej tego dziecięcego entuzjazmu, nie umiał nawet myśleć o tym, iż
będzie musiał kiedyś przestać kłamać i odebrać oczom Paquity blasku. Nie
potrafił też jej rozczarować, nie po prawie roku. Kochał ją o wiele za mocno,
aniżeli powinien, a ona kochała jego i na każdym roku dawała mu to do
zrozumienia. Nikt nie liczył się ponad Paqu, a nie powinno tak być.
– José – spojrzała na niego spod
kurtyny czarnych rzęs. Niechętnie otrząsnął się z, absurdalnie, ponurych myśli.
– José, możemy wyjechać i wziąć ślub z zaskoku, nikogo nie informując? –
zapytała, po chwili zaś dodała błagalne: – Proszę.
Zbladł, zrozumiawszy, iż jeśli
teraz jej powie, nie powie jej nigdy. Nie było innej opcji, musiał przyznać się
do tego, iż istniała pewna niewielka skaza na ich idealnym życiu, pewien mały
problem, który wszystko obracał w nicość.
Problem miał na imię Iga i był jego
żoną.
Na pewno ktoś kiedyś powiedział, iż
miłość jest równa cierpieniu. Na pewno też ktoś kiedyś przewidział, że nigdy
nie będzie idealnie, znajdzie się ta mała rysa na idealnej powierzchni uczuć.
Na początku chciała krzyczeć.
Płakać i krzyczeć, wysłać go do diabła i nigdy nie wybaczyć. Na początku
siedziała sztywno tuż przy jego boku i modliła się, ażeby to był tylko sen. Nie
tak to sobie wyobrażała, nie tak miało wyglądać ich wspólne życie. Już
planowała wszystko – ślub, dom, psa, pewnie kiedyś dzieci. Już znalazła nawet
sukienkę, a tymczasem José słabym głosem wyszeptał, iż nigdy ich wspólne
marzenia się nie spełnią. Bo José Amorebieta miał żonę. Kobietę, która uprzedziła Paquitę, która miała na wieczną
własność mężczyznę doskonałego. I nie umiała go kochać, bo po ciepło i uczucia
zawsze wracał do małej Paqu.
Na początku to do niej nie
docierało. Wydało jej się groteskowym żartem, który całkowicie mu nie wyszedł.
Jakimś totalnym absurdem. Takie rzeczy, owszem, zdarzają się, ale w tych
kiepskich telenowelach z Kolumbii, Brazylii czy Ekwadoru. Nie w normalnym
życiu, nie w egzystencji Paquity Aldayi. Dopiero po kilku minutach zrozumiała,
iż José nie miałby żadnego celu w żartowaniu. Chciał być w stosunku do niej
szczery. Rychło w czas, po roku przyznał się do posiadania żony. No, po prawie
roku, może jakiś dziesięciu miesiącach.
Kiedy już pojęła, iż takie było
przeznaczenie, iż nigdy nie będzie mogła powiedzieć, że José jest całkowicie
jej, przypomniała sobie cień smutku w jego oczach, kiedy najłagodniej, jak
tylko potrafił, przyznawał się jej do wszystkiego. I zaklinał, że nigdy nie
chciał jej okłamywać, po prostu nie miał serca obdzierać jej z marzeń. Poza tym
zawsze ją kochał, była miłością jego życia, jedyną kobietą, którą pragnął mieć
i zarazem nie mógł nigdy jej dostać.
Na samym końcu, gdy wszystko było
dlań już jasne, gdy powoli zaczynała akceptować sytuację, a miłość do José
zwyciężała nawet uczucie zawodu, szepnęła tylko:
– Jaka ona jest, José?
Nie odpowiedział od razu, zdziwiła
go tym pytaniem. I samą siebie również. Chyba nie spodziewał się, iż jednak
zaakceptuje rolę tej drugiej kobiety w jego życiu, zawsze pół kroku za jego
żoną.
– Iga jest zimna, złośliwa,
apodyktyczna. Bardzo zgorzkniała, nieszczęśliwa. Zamknęła się w elitarnym
gronie swoich przyjaciółek. Brakuje nam wspólnych zainteresowań, wspólnych
tematów i umiejętności znoszenia swoich wad.
– A gdybym… – przerwała speszona,
dopiero po kilku chwilach namysłu kończąc: – O ile lat się spóźniłam?
Uśmiechnął się smutno.
– Jesteśmy sześć lat po ślubie. Po
prostu się minęliśmy, Paqu. Los z nas okrutnie zadrwił i się minęliśmy. Ona wie
o tobie, jakoś to znosi ze specyficznym dla siebie chłodem. To do niej jeżdżę w
weekendy i to obowiązek wobec niej jest jedyną rzeczą, która trzyma mnie w
Cantaurze. Nie powiem, że to udane małżeństwo, bo skłamałbym i to bardzo mocno.
Oboje się unieszczęśliwiamy, ale Iga nigdy się nie podda. Choćby po to, by
zatruć mi życie.
– Czyli nigdy z nią nie wygram –
westchnęła Paquita. – I nigdy nie będziemy mogli ziścić naszych głupiutkich
marzeń.
– Wcale nie były głupie –
zaprzeczył żywo. – Po prostu nie były dla nas.
– Zostawisz mnie teraz? – chciała,
by to pytanie zabrzmiało bardzo pewnie, jednak było niczym ponad jęk pozbawiony
nadziei.
Pocałował ją w czubek nosa.
– Nigdy, Paqu.
A ona uwierzyła, bowiem nic innego
jej nie pozostało.
Barcelona,
Wenezuela, lato 1984.
José był wściekły. Od pierwszej
chwili, gdy wpadł do mieszkania, Paquita już wiedziała, iż coś się wydarzyło.
José był niczym burza, niszczył wszystko na swojej drodze. Warknął na nią z
pięć razy w przeciągu minuty, lecz z jej ślicznej buzi nie schodził łagodny
uśmiech. Postawiła przed nim talerzyk z ciastem marchewkowym oraz duży kubek
czarnej kawy – zawsze dwie i pół łyżeczki cukru – po czym usiadła naprzeciw.
Nie musiała pytać, zawsze sam prędzej czy później zdradzał powód swej irytacji,
którym zazwyczaj była – cóż za niespodzianka – żonka. Tym razem jednak, co było
bardzo dziwne i równie bardzo niepokojące, po tych kilku chwilach milczenia
José nie zaczął wyklinać Igi na czym świat stoi. Zasępił się, na czole zaś
pojawiła się pojedyncza zmarszczka, która mówiła, iż problem jest o wiele,
wiele poważniejszy.
– José, co się stało? – zapytała
najczulszym z możliwych tonem. Uśmiechnął się doń smutno.
– Będę miał dziecko, Paqu –
wymamrotał cicho. O mało nie zadławiła się powietrzem, które gwałtownie
złapała.
– Ale mówiłeś… Ale Iga… No
przecież… – plątała się, nie wiedząc, do czego właściwie dąży. José zaśmiał się
gorzko.
– Otóż to, Iga nigdy nie chciała
mieć dzieci. Mówiła, że jej są niepotrzebne, że to właściwie głupota posiadanie
dzieci, a ona nie czuje matczynego powołania. Aż tu nagle wczoraj wracam do
domu, nastawiłem się już, że znów będzie się drzeć, bo od tygodnia znaku życia
nie dałem, a ona zamiast jakimś zjadliwym „Po jaką cholerę wracałeś w ogóle?
Już się prawie oswoiłam z metką świeżej wdowy” powitała mnie radosnym
uśmiechem, tortem czekoladowym i jakże wspaniałą nowinką. Ósmy tydzień czy coś
koło tego – prychnął, stuknąwszy kubkiem o stół.
– Delikatniej, rozlejesz – prosiła
ciepło. – I co teraz zrobimy, José?
José nie wiedział. I Paquita
również nie wiedziała. Właściwie, mogli jedynie poddać się temu, co chciał
zgotować im Los, mogli zaledwie pogodzić się z wydarzeniami i w milczeniu
modlić o to, by więcej bólu zostało im oszczędzone.
– No tak – westchnęła. – Teraz to
ona wygra większość twojego wolnego czasu, w końcu będziecie mieć dziecko.
Będzie kłamała, że do wszystkiego cię potrzebuje, żebyś tylko siedział z nią, a
nie ze mną…
Przerwał jej ruchem dłoni.
– Przestań, Paqu – wymamrotał,
zaciskając palce dookoła jej nadgarstka. – Poradzimy sobie, jasne? Nieważne, co
będzie robiła, i tak nie pozwolę nikomu mi cię odebrać. A w szczególności nie
pozwolę na to jej, rozumiesz mnie? – każde słowo wypowiadał powoli, jakby
chciał mieć stuprocentową pewność, iż panienka Aldaya dobrze wszystko rozumie.
Skinęła twierdząco głową.
– Poradzimy sobie, przecież to wiem
– szepnęła wreszcie. – Moim zdaniem Iga tego nie planowała, po prostu się stało
– dodała, a w jej oczach zalśnił cień zrozumienia. José również chciałby umieć
potraktować tę sytuację z tak zimną krwią, chciałby umieć zrozumieć i wcale się
nie bulwersować jedynie dlatego, iż zdarzyło się coś takiego. Równie dobrze to
mogło stać się już wcześniej, nawet kilka lat temu. Już dawno mógł mieć nawet
kilkoro dzieci, a nie jedynie tę okropnie nieudaną żonę i chory związek pełen
złośliwości i absurdalnego zaufania. To wszystko było efektem świadomości Igi,
iż José nigdy jej nie zostawi. I było to słuszne myślenie, bowiem zawsze miała
zwyciężyć tę wojnę z Paquitą, choć w tysiącach małych bitw wygrywała
Wenezuelka. To Iga mogła szczycić się mianem pani Amorebiety.
– Masz jakiś pomysł? – zapytał z
dziwnie smutnym uśmiechem.
Zaśmiała się krótko i pocałowała
go.
– Niczego nie zmieniajmy, oto mój
cały pomysł.
Stary Diego Aldaya do związku
swojej małej Paqu z Amorebietą początkowo odnosił się bardzo entuzjastycznie –
wtedy jeszcze nie był w pełni świadomy niebezpieczeństw, jakie za sobą tenże
niósł; być może chciał nie pamiętać o istnieniu żonki José – jednak z czasem
zaczął być coraz bardziej sceptyczny. Uśmiech Paquity i fakt, iż coraz mniej
czasu spędzała sama w domu, naprawdę go cieszył, jednak powoli docierała do
niego świadomość o obecności Igi i nie umiał jej już tak skutecznie uciszać.
Diego Aldayi z każdym dniem coraz bardziej ciążyła świadomość, iż jego najdroższa
córeczka w życiu swojego ukochanego zawsze miała być tą drugą. Porzucił jednak
nieśmiałe spoglądanie w przyszłość, gdzie prowadził swoją księżniczkę do
ołtarza i oddawał ją w ręce człowieka tego godnego. Jego mała córeczka – co z
tego, iż miała już z dziewiętnaście lat, dla Diego zawsze była dwunastolatką z
warkoczami – należała już jednak do Amorebiety, a on nie mógł dać jej
wszystkiego.
Stary Aldaya miał z tym przez długi
czas spory problem. Dopiero jakoś po roku – a może minęło nawet z osiemnaście
miesięcy – postanowił, iż w szczęście córki wtrącać się nie będzie. Co najwyżej
delikatnie pomoże, kiedy będzie to potrzebne. Długo jednak idealny stan rzeczy
trwać nie mógł, więc jak nagle Iga zaszła w ciążę, Diego natychmiast pojął, iż
pora zacząć działać. Czekał tylko na jakiś sygnał ze strony Paquity, na prawie
bezgłośną prośbę o wsparcie i organizację wszystkiego w taki sposób, ażeby nie
straciła na tym ani ona, ani jeszcze nienarodzone dziecko. Kiedy któregoś
wieczora nareszcie usłyszał z jej ust coś podobnego, nie mógł uwierzyć, iż jego
mała Paqu jest już dorosłą, rozważną kobietą.
– Nie proszę, żebyś trzymał go na
siłę w Barcelonie, choć wiem, że on by tego chciał – powiedziała spokojnym
tonem, ściskając w dłoniach jasnoczerwony kubek kakaa. – Nie mogę cię o to
prosić, bo to byłoby bardzo nie fair wobec Igi i dziecka.
– Paqu, to jakieś szaleństwo –
przerwał jej, lecz ona spojrzała na niego karcąco, po czym kontynuowała z
łagodnym uśmiechem:
– To nie szaleństwo, tatku. To
tylko nasza mała, dziwna rzeczywistość. W każdym razie, chciałam cię prosić,
żebyś w miarę możliwości załatwił José więcej pracy w Cantaurze niż tutaj.
– Nie rozumiem cię – przyznał
zaskoczony jej decyzją. – Nie rozumiem, jak możesz chcieć poświęcić siebie na
rzecz jej.
Uśmiechnęła się jedynie smutno i
poszła do swojej sypialni, nie powiedziawszy już ani słowa.
Siedem i pół miesiąca później na
świecie pojawił się Fernando Amorebieta Mardaras, José zaś już od parunastu
tygodni w Barcelonie bywał tylko w weekendy ustanowiony oficjalnym
przedstawicielem interesu starego Aldayi na cały magistrat Pedro María Freites,
którego głównym miastem była Cantaura. I do którego na pewno nie należała Barcelona.
Barcelona,
Wenezuela, grudzień 1985.
José wracał w każdy weekend do
Barcelony okrutnie nabuzowany złością, irytacją i tęsknotą w zabójczej
mieszance. Nie interesowały go pozory, dziwne spojrzenia, a tym bardziej
złowrogie spojrzenia Igi w każde piątkowe popołudnie. Całował synka w czoło, mamrotał
parę słów – zawsze w stronę dziecka, nigdy żony – po czym wychodził z domu i
pojawiał się ponownie dopiero w poniedziałkowe popołudnie. Przez pierwsze
tygodnie Paquita była na niego zła, uważała, iż cały weekend to zdecydowana
przesada, a on powinien wracać do Cantaury przynajmniej na noce, jednak zawsze
wyśmiewał ją i całował w ten zapierający dech w piersiach sposób. Z czasem
przestała z nim walczyć, zaczęła zaś cieszyć się trzema nocami, jakie dostawali
z każdego tygodnia. I tak była na przegranej pozycji, wszak to nie ona była
matką jego syna.
– Nawet nie próbuj mi się
zadręczać, że odbierasz dziecku ojca. Uwierz mi, że szczęśliwy tatuś to lepszy
tatuś, a jeśli jeszcze może przy tym odpocząć od upierdliwej mamusi, to już
absolutny raj – powtarzał na wpół ironicznie, na wpół serio.
Wzdychała ciężko za każdym razem i
zmieniała temat. Tak było łatwiej.
Na święta poleciał z rodziną do
Kraju Basków. Iga się uparła, nie miał szans z nią wygrać, Paquita zaś
zabroniła mu zostawać w Wenezueli.
– Nie martw się – powiedziała. –
Poradzę sobie. Będę z tatą, tak jak zawsze. Zawsze spędzamy święta we dwoje,
José, to dla nas nic nowego. Od lat jest on i jego mała Paqu. I zawsze ten ból,
bo nie ma z nami mamy. To coś całkowicie naszego, wolałabym, żebyś jednak był wtedy
z Igą i Fernando – głos miała spokojny, lecz oboje wiedzieli, iż serce jej
krwawiło. José jednak nie miał wtedy pojęcia, iż nie chodziło tylko o same
święta, bo znali się od już prawie czterech lat i nigdy nie pozwoliła mu być ze
sobą w Boże Narodzenie. Co rok powtarzała te same zdania, a następnie zamykała
się ze starym Aldayą w domu i nie odbierała telefonów aż do dwudziestego
ósmego, a nawet dziewiątego grudnia. To były ich dni, tylko ich dwojga. Stary
Aldaya i jego córka traktowali te kilka dni jako największą, rodzinną świętość,
José zaś zdawał sobie sprawę, iż nigdy w pełni nie będzie należał do tej
rodziny. Mógł jednak tylko podejrzewać, iż jakoś na te dni przypadała rocznica
śmierci mamy Paqu.
Grudzień był najtrudniejszym
miesiącem dla Diego i Paquity. Choć mijały lata, zawsze bolało tak samo. Ciężko
było udać się na cmentarz i znieść widok grobu, którego Paquita nienawidziła
odwiedzać. Mama była zawsze przy niej, nigdy nie czuła, by została uwięziona
pod kamienną płytą. To było coś na kształt nieprzerwalnej więzi, potrzeby
wierzenia, iż tak naprawdę nigdy nie umarła. Może też strachu przed
samotnością, porzuceniem, bowiem ojciec dużo pracował i rzadko bywał w domu. On
próbował wyleczyć się z bólu na swój własny sposób, uciekając od wszystkiego,
co przypominało mu żonę. Paquita nigdy nie miała mu tego za złe. Nie czuła się
odpowiednią osobą do obwiniania go za dorastanie pośród samotności i powolne
nabywanie drobnych, pozornie niegroźnych strachów i straszków. Ojciec starał
się, jak mógł, a co z tego wyszło, to już inna bajka. Poza tym przecież nie
była sama, miała José i to liczyło się najbardziej. Nawet jeśli odsyłała go
dziesiątki tysięcy kilometrów od siebie w te najgorsze dni każdego roku i nigdy
nie chciała powiedzieć, co tak naprawdę zdarzyło się w grudniowy wieczór tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątego któregoś roku. To była tajemnica, największa ze
wszystkich tajemnic Paquity Aldayi, której nigdy nikomu nie zdradziła.
José wrócił przed końcem roku,
zignorował wszelkie protesty Igi i w ostatni dzień roku przyjechał do
Barcelony. Powitała go jakaś taka blada, chyba nawet smutna. To nie było
normalne, po świętach zawsze witała go mimo wszystko z radością, a tylko w
oczach czaił się żal skierowany w stronę Losu. Przytulił ją mocno, pocałował, posadził
na sofie – nie powiedziała ani słowa. Nie uśmiechnęła się też ani raz i to go
właśnie zaniepokoiło najbardziej. Cokolwiek by się nie działo, Paquita zawsze
uśmiechała się chociaż półgębkiem na dowód tego, iż naprawdę się cieszy z jego
obecności u swego boku.
Widocznie coś musiało być bardzo
nie tak i to coś okrutnie ją męczyło.
– Paqu, coś się stało? – spytał
czułym tonem. Przez chwilę milczała.
– Nie, nie, dlaczego? – odparła
wreszcie wyraźnie rozkojarzona. Westchnął ciężko.
– Paquita, co się stało? –
powtórzył stanowczo. Znów milczała, tym razem dużo dłużej.
– Po prostu… – zaczęła, lecz
przeszkodziły jej łzy. Płakała długo i rzewnie bez słowa wytłumaczenia, José
pozostało jedynie mocno ją do sobie przyciskać i szeptać puste słowa
pocieszenia. Nie zadawał pytań, czuł, iż sama mu wreszcie powie. I powiedziała.
Cała zapuchnięta, z rozmazanym tuszem do rzęs, pachnąca jak zawsze terpentyną i
farbami, smutnym, pełnym rezygnacji głosem oznajmiła: – Jestem w ciąży, José. Wydaje
mi się, że to gdzieś drugi, może początek trzeciego miesiąca. Ja naprawdę tego
nie planowałam – pociągnęła nosem. Naprawdę oczekiwała po nim każdej reakcji,
lecz nie tej, jaka nastąpiła. W najśmielszych snach nie odważała się marzyć o
tym, by twarz José rozjaśnił promiennym uśmiech, on sam zaś zerwał się z sofy i
uniósł ją kilka centymetrów nad ziemię. Naprawdę
się cieszył. I to było niesamowite, w jednej chwili rozwiało wszelkie obawy
Paquity, która doskonale wiedziała, iż teraz będzie jeszcze trudniej żyć w
trójkącie z jego żoną i synem.
Cantaura,
Wenezuela, maj 1986.
Iga mocniej przycisnęła do głowy
poduszkę. Telefon upierdliwie dzwonił od dobrych pięciu minut, a ten jej durny
mąż spał jak gdyby nigdy nic. Tyle dobrego, że syn odziedziczył po nim ów
stalowy sen. Co nie zmieniało faktu, iż zaczynała być powoli zirytowana.
Kopnęła go z całej siły w udo. Zawył boleśnie, budząc się.
– Czego chcesz, kobieto? – burknął.
– Odbierz ten pierdolony telefon,
bo inaczej coś ci zrobię – odwdzięczyła się równie wojowniczym tonem. Doskonale
słyszała, jak przeklinał pod nosem, jednakże zignorowała to. Ważne, że ten
idiota wywlekł się z łóżka, a po jakimś czasie telefon zamilkł. Niestety, miast
ciszy nastąpił radosny pisk i José zaczął biegać jak opętany po domu.
Westchnęła ze trzy razy, po czym szybko w myślach wszystko skalkulowała. To
było niemożliwe, zdecydowanie brakowało ze dwóch miesięcy, jeśli nie więcej. Ta
dziewucha z jego ukochanej Barcelony nie mogła już zacząć rodzić, było
zdecydowanie za wcześnie. Jednakże Iga przejmowała się tym zaledwie przez
chwilę. Potem trzasnęły drzwi, czyli José w pośpiechu opuścił dom. A niech
spierdala i już nie wraca, skurwiel jeden. Jakkolwiek gówniarze nie umiała
życzyć wszystkiego najgorszego, w pewnym sensie Idze było szkoda tej
dziewczyny. Musiała wyjątkowo mocno kochać José, że wytrzymywała z nim już
piąty rok – cztery minęły jakoś w lutym, kiedy nawet Iga wiedziała, że w drodze
jest owoc tej jakże cudownej i bajecznej miłości – i nie zamierzała się poddać.
Tak, ten upór i samozaparcie zasługiwały na pewien szacunek, choć Iga nadal
traktowała ją jako intruza. Amorebieta był jej mężem, a ta cała panienka Aldaya
bezprawie go sobie zagarnęła. Moralne zwycięstwo miało zawsze być po stronie
Igi, choć wszyscy doskonale wiedzieli, jak bardzo to absurdalne. Kobieta, która
go nie kochała, która była przy nim tylko z pragnienia zatrucia mu życia swoim
niezadowoleniem, miała zawsze wygrywać José Amorebietę w potyczkach z tą, poza
którą świata nie widział.
Poza tym to przecież Iga urodziła
mu syna. Pierwszego i jedynego syna, jedynego z prawego łoża. Dziecko Aldayi
się nie liczyło, ona była tylko kochanką, kochankę zaś można było zawsze
porzucić. Żonę – nigdy.
Westchnęła, po czym jeszcze przez
chwilę nasłuchiwała, czy mały na pewno się nie obudził. W domu nareszcie
panowała cisza. Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się wszelkich myśli na temat
niedorobionego mężulka i jego kochanki, po czym znów wcisnęła twarz w poduszkę.
José zaś pędził na złamanie karku
do Barcelony, skąd dostał telefon od starego Aldayi. Ten niby mówił, że
wszystko jest dobrze, że Paqu jest już w drodze do szpitala, ale tak naprawdę
brzmiał na absolutnie spanikowanego. Chyba nawet on wiedział, że było za
wcześnie na poród. O całe dwa miesiące za wcześnie i to najbardziej przerażało
Amorebietę. Paquita zarzekała się, że czuje się doskonale, że dziecko jest
zdrowe, a ona odpowiednio się odżywia. Nic nie mogło pójść nie tak, nie z tej
perspektywy. Miała dwadzieścia lat, była dorosła i umiała zadbać o siebie i
maleństwo, a José i tak łamał wszelkie zasady i obyczaje, by być przy niej jak
najczęściej. Nawet jeśli tylko krzyczała, iż powinien być z rodziną, a nie z nią,
bo ona sobie poradzi, a jego syn potrzebuje ojca. A głównie krzyczała i ganiała
go po sklepach w poszukiwaniu coraz wymyślniejszych zachcianek, co jednak go
bawiło.
Ciężarna Paquita zachowywała się
dość podobnie do Igi, a jednak pierwsza go bawiła i rozczulała, druga zaś –
niesamowicie denerwowała. Ale chyba wcale nie powinno go to dziwić, w końcu w
Idze wszystko mu nie pasowało, miała w sobie jakieś coś dziwnego, co
przeszkadzało narodzić się jakiemuś głębszemu uczuciu, które może osłodziłoby
to nieudane małżeństwo.
W Barcelonie zagościł jakoś po
godzinie, była chyba trzecia, może wpół do czwartej na ranem siedemnastego
maja. Jechał najszybciej, jak potrafił, dwukrotnie się zgubił – na pewno z
nerwów, w końcu ukochana kobieta rodziła ich pierwsze dziecko! – i o mało nie
oszalał. Klął jak szewc; klął na kilkoro nieszczęsnych studentów kręcących się
po poboczach i na kierowców ciężarówek blokujących ruch.
Kiedy rodził się Fernando, nie
przeżywał takich mentalnych katuszy. Ale Fernando rodził się zgodnie z planem,
dokładnie co do dnia, a Iga i tak by sobie świetnie poradziła, gdyby się mocno
spóźnił. A nawet może i lepiej poszłoby jej bez José u boku, bowiem bezustannie
tylko go wyklinała i wbijała mu paznokcie w przedramiona jakby w akcie jakiejś
niezbyt wysublimowanej zemsty. Mimo wszystko bardziej obawiał się o Paquitę,
choć ta uśmiechała się tylko delikatnie, kiedy pojawił się nareszcie w
szpitalnej sali. Obok niej na białym, niewygodnym krzesełku siedział stary
Aldaya i udawał, iż wcale nie roni ukradkiem łez wzruszenia albo smutku.
– Powinieneś być w Cantaurze –
powiedziała, kiedy pocałował ją lekko na przywitanie, a następnie jej twarzą na
kilka chwil zawładnął grymas bólu. Jednakże ułamek sekundy później już
uśmiechała się w najłagodniejszy z możliwych sposobów.
– Pieprzyć to – odparł porywczo. –
Paqu, jak się czujesz? Jest za wcześnie, o dwa miesiące za wcześnie! Co mówią
lekarze? Kochanie, odpowiedz mi, proszę. Nie mam pojęcia, co robić, jak ci
pomóc, przecież Iga goniła mnie w cholerę i tylko krzyczała, jakim to dupkiem nie
jestem – zaczął panikować, ona zaś nie miała nawet sumienia wchodzić mu w
słowo. José Amorebieta poddawał się nerwom w sposób przecudownie
niespodziewany, nagle stawał się naiwnym, przerażonym dzieckiem, które bało się
o wiele bardziej od niej. A Paqu Aldaya bała się okrutnie, jedynie ukrywała to
za maską spokoju. Robiła coś, czego nauczyła się perfekcyjnie przez te
wszystkie lata – grała.
– Wiem – szepnęła w końcu i to
jedno słowo musiało mu wystarczyć za odpowiedź. Potem jednak dodała: – Kocham
cię, José. Oboje cię kochamy.
Mała Penélope przyszła na świat
dziewiętnastego maja o drugiej osiemnaście po ciężkim,
dwudziestodziewięciogodzinnym porodzie i została przywitana przez ojca łzami
radości.
Dokładnie tego samego ojca, którego
dwadzieścia kilka lat później nie będzie chciała widzieć na oczy.
Zaś dzień później poznała swojego
jedynego brata, wtedy zaledwie rocznego chłopca, który nie rozumiał z tego
wszystkiego niczego. Ale najważniejsze było, iż jej najdroższy Nano już wtedy
pojawił się w jej życiu i został powitany symbolicznym:
– Patrz, Fernando, a to jest twoja
mała siostrzyczka Penélope.
A na twarzy dziecka rozkwitł
uśmiech.
Barcelona,
Wenezuela, 1993.
Penélope była dzieckiem chorowitym.
Ciągle łapała infekcje, a najczęściej odwiedzanym miejscem były na równi
przychodnia lekarska i sklep malarski, gdzie chodziła po każde najdrobniejsze
rzeczy z matką. Paquita bezustannie malowała, próbowała się z tego utrzymywać,
choć w wielkim stopniu żyła na wysokim poziomie dzięki pieniądzom ojca i tym,
co José przelewał na ich konto co miesiąc.
To było dziwne życie. Siedem lat
rozdzielania czasu między Cantaurę, Fernando i Igę – poniedziałkowe popołudnia
do piątkowych poranków – a Barcelonę, Paquitę i Penélope – piątkowe popołudnia
do poniedziałkowych poranków. To było życie pełne nauki, iż ukochany tatuś może
być w domu tylko w weekend, iż mamie mogą zdarzać się dni pełne łez lub
malowania smutnych obrazów w pracowni będącej niegdyś biurem dziadka. Siedem
lat egzystencji w idealnie zorganizowanym świecie, gdzie tylko niekiedy tacie
udawało się wyrwać z Cantaury wraz z Nano do małej Penélope i jej mamy.
To było dziwne życie. Dziwne ale
własne, całkowicie podlegające tej dziwnej rodzinie, na którą składały się tak
naprawdę obie kobiety José, jego oboje dzieci i stary Aldaya powoli
przechodzący na emeryturę. Dziwne, jednak znośne, dało się do niego
przyzwyczaić. Paquita chyba nawet je lubiła, Penélope zaś nie wiedziała, iż
może być inaczej.
Mogło. I mogło być też o wiele gorzej,
bowiem nikt nie spodziewał się, że po jedenastu latach takiego życia, po
przywyknięciu do niego i chyba nawet polubieniu go w jakimś mniejszym lub
większym stopniu Idze Mardaras nagle odbije.
– Ona chce wracać – westchnął ciężko José,
kiedy Paquita mocno się w niego wtuliła. Penélope już spała, była gdzieś
północ, może trochę przed nią. W telewizji znów wyświetlali kolejny nudny film,
na którym żadne z nich nie miało ochoty się skupiać. Wenezuelka obdarzyła go
nierozumiejącym uśmiechem. – Iga. Iga nagle chce wrócić do Hiszpanii, bo uważa,
że tutaj się marnuje. Źle jej zrobiły te wakacje u siostry, ta idiotka ją
nakręciła i nie daje mi spokoju, Paqu. Mówi, że ja ją nie w sumie nie obchodzę,
ale ona na pewno z Fernando tutaj nie zostanie, wraca do ludzi, którzy się nią
przynajmniej interesują. Poza tym ma argument nie do podważenia, Paqu. Chce,
żeby Fernando mógł grać kiedyś w Athleticu, zapisała już go do szkółki klubu.
Nie wierzę, żeby mój syn miał aż tak wielki talent, ale to chyba jestem mu
winien, kochanie. Athletic Club de Bilbao, największe marzenie każdego Baska…
– Czyli nadchodzi ta chwila, której
obawiałam się od dawna – przerwała mu ponuro. – Czas się żegnać, José.
Przez pierwsze kilka sekund nie
chciał wierzyć, iż to powiedziała. Wydawało mu się to jakimś totalnym absurdem,
może wytworem jego zmęczonej życiem na dwóch liniach ognia wyobraźni. To było
nierealne, Paquita nie mogła się poddać. Paqu nigdy się nie poddawała, walczyła
z Igą, choć zawsze była na nieznacznie przegranej pozycji. Walczyła nie tylko z
żoną José, ale też z wyrzutami sumienia, iż zabierała rodzinie tego wspaniałego
mężczyznę, iż przywłaszczyła go sobie i żyła w niej obawa, że nigdy nie będzie
umiała go oddać.
Tamtej nocy nadarzyła się okazja,
ażeby naprawić błędy z całych jedenastu lat. Nie przejmowała się sobą czy nawet
małą Penélope. To było nieistotne, bowiem wiedziała, iż we dwie ze starym
Aldayą u boku poradzą sobie ze wszystkim. I dlatego właśnie pozwoliła narodzić
się słowom, które każdorazowo obracały jej serce w proch i pył. I dlatego
właśnie postanowiła pozwolić mu nigdy nie stracić syna i żony, być przy nich
dokładnie tak, jak przysięgał Idze wiele lat temu przy ołtarzu w Bilbao.
W tamtej jednej chwili Paquita
Aldaya zrozumiała, iż jej życie przepadło już wtedy, gdy spotkała go po raz
pierwszy, a on musnął ustami wierzch jej dłoni. Nie miała niczego do stracenia,
niczego poza Penélope, jednak wiedziała, iż poradzą sobie. Były dwie, matka i
córka. I był też stary Diego, który przez kilka lat miał wielokrotnie znosić w
milczeniu łzy swojej małej Paqu.
Po prostu musiała nareszcie zakończyć
tę rozgrywkę między sobą i Igą. Musiała oddać zwycięstwo rywalce dla dobra ich
wszystkich. Nie było innego wyjścia.
Barcelona,
Wenezuela, czerwiec 1996.
Zaczęło się niegroźnie, Paquita
była przekonana, iż osłabienie organizmu i skurcze mięśniowe w nogach i rękach
były objawami wycieńczających ostatnich tygodni życia Diego Aldayi i zbyt dużej
ilości namalowanych obrazów w tejże kolejności. Była trochę apatyczna, źle
znosiła organizowanie pogrzebu taty i zajmowanie się Penélope naraz. Poza tym nie
miała sumienia prosić o pomoc José, który pisał do niej raz w tygodniu z
Hiszpanii i przez całe trzy lata listy nigdy nie straciły na czułości i
wyrażanej w nich tęsknocie. Nie umiała zaprzątać mu głowy, szczególnie, iż
przez ostatnie tygodnie wspominał, że przeprowadza niezwykle skomplikowane
transakcje finansowe w Europie i obiecywał przylecieć do Wenezueli jakoś na
wiosnę. Eksport wenezuelskich produktów wszelkiej maści przez firmę Aldayi
oplatał już cały świat, a José Amorebieta był tam głównym szefem od dnia, gdy
twórca owej potęgi stary i schorowany Diego przeszedł na zasłużoną emeryturę u
boku córki i wnuczki.
José raz na jakiś czas udawało się
wpaść do Paquity i Penélope nawet na kilkanaście dni; zazwyczaj wtedy zabierał
ze sobą syna, który jednak przez wiele następnych lat miał na stałe mieszkać w
Kraju Basków. Nigdy jednak nie wpadł do ukochanej po śmierci jej ojca, bowiem
nagle wszystko obróciło się do góry nogami.
To byłby normalny poranek, gdyby
nie fakt, iż Paquita po przebudzeniu zorientowała się, iż straciła czucie w
lewej dłoni. Wróciło dopiero dwa dni później, lecz już na zawsze miał pozostać
jej lekki niedowład w palcach, co uniemożliwiłoby jej na przykład zostanie
lekarzem. Na szczęście była tylko malarką hiperrealistyczną i do tego do malowania
potrzebowała tylko w pełni sprawnej prawej dłoni.
To byłby normalny tydzień, gdyby
nie to, iż utrata czucia w ręce zmusiła ją do wizyty u lekarza, ten zaś nie
miał pojęcia, jak ją diagnozować. Lecz kiedy już zrobił wszystkie badania,
przeanalizował wyniki tysiące razy, a setki z nich przybliżył nierozumiejącej
absolutnie niczego Paquicie, obok której zawsze siedziała milcząca i przerażona
Penélope, musiały wreszcie paść te słowa. Stwardnienie
rozsiane.
– Proszę się nie martwić, to był
dopiero pierwszy rzut – uspokajał. – Ze stwardnieniem rozsianym można normalnie
żyć, wystarczy się leczyć…
Paquita słuchała go nieuważnie. To
się nie liczyło, ważniejsze było zadbanie o Penélope, bowiem doskonale
wiedziała, iż w Wenezueli nie będą umieli jej leczyć.
I właśnie w tamtej chwili podjęła
najtrudniejsza decyzję w swoim życiu. Sięgnęła po telefon i wybrała numer José,
ażeby wybłagać natychmiastową wizytę w Barcelonie. Musiała nareszcie się
rozpłakać, a tylko w jego ramionach czuła się na tyle bezpiecznie, by móc
uwierzyć, iż to wcale nie był koniec świata.
– Co się dzieje, Paqu? Coś z
Penélope? Mała znów jest chora? Znów kwestie prawne dotyczące firmy? Skarbie,
co się stało? – zasypał ją pytaniami zaraz po tym, jak wyszeptała słabo jego
imię. Było jej słabo, bolał ją każdy mięsień, a skurcze w łydkach nie chciały
ustąpić pomimo brania końskich dawek magnezu i potasu.
– José… – powtórzyła cicho
zrezygnowanym głosem. – Och, José, nie tak wszystko planowaliśmy lata temu – po
czym się rozpłakała. Uspokajał ją z pięć minut, powtarzając uparcie, że na
pewno nic złego się nie stało. – Też chciałabym wciąż w to wierzyć – burknęła.
– Musisz zająć się Penélope, kochanie. Nie wiem na ile, może to będzie tylko
kilka tygodni, może kilkanaście miesięcy – przyznała w końcu. – Obiecałam sobie
kiedyś, że cokolwiek by się nie stało, nie będę wchodzić z Penélope w wasze
życie, ale… ale sytuacja jest bardzo poważna, José. Nie mam innego wyboru i mam
nadzieję, że to rozumiesz.
– Paquita, o czym ty mówisz? –
brzmiał na wyraźnie zmartwionego, a gdzieś między wierszami Aldaya mogła
wyczytać, iż całkowicie nie rozumie tych wszystkich jej decyzji, jakie podjęła
pozornie dla ich dobra. – Paquita, co
się dzieje?
Westchnęła ciężko.
– Jestem chora, José – wymamrotała
nareszcie. – Stwardnienie rozsiane, pierwszy rzut. Nie wiadomo, jak to leczyć.
Chciałabym, żebyś zabrał Penélope na jakiś czas do was, do Bilbao, kiedy ja
będę w szpitalu.
– A ja bym chciał, żebyś nie
dramatyzowała – przerwał jej niegrzecznie. – Chcę was za dwa dni widzieć w
Madrycie na Barajas. Obie, Paqu.
Wymamrotała coś na znak zgody z
wyraźną niechęcią, po czym skrzywiła się z bólu, jaki przeszył ją całą.
– Masz jakiś genialny pomysł? –
zapytała, próbując brzmieć beztrosko.
– Będę miał za dwa dni.
Bilbao,
Hiszpania, wiosna 1997.
Penélope nie czuła się jakoś
wybitnie dobrze w jednym domu z Igą. Iga była wobec niej oziębła, patrzyła nań
ze z trudem skrywaną nienawiścią i wydawała się nie rozumieć dramatu małej
dziewczynki, która całe życie posiadała tatę tylko w weekendy – a przez
ostatnie trzy lata nawet i nie – a teraz jej mama znajdowała się w prywatnej
szwajcarskiej klinice i od kilku miesięcy nie następowały żadne zmiany. Paquita
po pierwszym rzucie stwardnienia rozsianego wciąż miewała skurcze i bywała
apatyczna, jednakże nie działo się nic złego. Szwajcarzy robili, co mogli, a
ich starania słono kosztowały – wiedział o tym José, widziała Iga, wiedziało
też rodzeństwo Amorebieta, o samej Paquicie nie wspominając. Jednak na samo
wspomnienie pieniędzy Amorebieta się jeżył i odburkiwał, że sumy są mu
doskonale znane, ale ze swoją kobietą nie będzie rozmawiał o interesach.
– To nie są interesy, José –
odpierała wojowniczo. Zaśmiał się wtedy krótko i pogładził dłonią jej blady
policzek. Starał się przylatywać do niej co tydzień, choć częściej wychodziło
mu to co drugi i miał z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia. Ale Paquita była
silna, walczyła z chorobą i starała się za wszelką cenę nie pokazywać swojemu
mężczyźnie i córce – często też Fernando, który wykorzystywał wszelkie chwile,
by móc spotykać się z ulubioną ciocią o wiele czulszą od zawsze zgorzkniałej i
cynicznej matki.
– Wiemy oboje, że pieniądze twojego
ojca najczystsze nie były – mamrotał wreszcie pod naporem jej bystrego
spojrzenia. – Teraz przynajmniej trochę się wypiorą, przydadzą na jakiś
odpowiedni cel. Naprawdę nie wolisz rozmawiać o Penélope?
– Wszystko jest dobrze, prawda?
– Oczywiście. Są z Fernando
nierozłączni, zabiera ją nawet na treningi do Lezamy.
– To dobrze, kochanie. A jak… –
urwała w bardzo jednoznaczny sposób.
– Iga jest najmniej istotnym
elementem układanki – zapewnił ją natychmiast. – Dogadują się z Penélope,
uwierz mi, kochanie.
Paquita uwierzyła.
Było to największe kłamstwo, na
jakie kiedykolwiek José Amorebieta odważył się wobec miłości swojego życia.
Penélope i Iga nie dogadywały się
wcale. Już od chwili, w której córka rywalki z nimi zamieszkała – a było to
jedenaście miesięcy temu – Iga odnosiła się do małej Penélope ozięble, z
wyraźną niechęcią, która z czasem stała się nieukrywaną nienawiścią. Często
słyszał, jak dziewczynka wieczorem wypłakiwała się w ramionach starszego,
bezsilnego brata, który w tamtym czasie bezpowrotnie stracił cały szacunek do
matki. Fernando, przez małą Penélope zwany od niepamiętnych czasów Nano, kochał
tę małą, przeraźliwie szczupłą dziewczynkę nad życie. Była jego najdroższą
siostrzyczką, której nigdy nikomu nie dałby skrzywdzić. Kiedy jeden z jego
starszych klubowych kolegów próbował ją w niezbyt wysmakowany sposób poderwać,
Fernando nie miał skrupułów, by nie rozwiązać tej sprawy poprzez zmiażdżenie mu
nosa. Penélope była zawsze tuż obok brata; kiedy on miał trening, ona nie
wyobrażała sobie nie siedzieć gdzieś na trybunach czy obok boiska i nie
obserwować. To była taka jedna, prosta zasada, której trzymali się już zawsze
od tych kilku lat, jakie Penélope spędziła w Bilbao – „Ja idę, a ty idziesz ze
mną.” Największa z wszystkich świętości świata.
José próbował za wszelką cenę
negocjować z Igą, kłócił się z nią, groził rozwodem, groził wieloma innym
rzeczami, lecz oboje wiedzieli, iż skończy się tylko na słowach.
– To twoja córka, twoja i tej
twojej panienki. Doceń fakt, że pozwalam jej tutaj w ogóle mieszkać – mówiła
przy każdej kłótni z wyraźnym cynizmem. José nie raz cudem powstrzymywał się
przed uderzeniem żony za te słowa. Nie chciał być taki, nie chciał sprawić, by
nagle uważała go za tyrana. Był zależy od Igi, choć nie chciał się do tego
przyznać nawet przed samym sobą.
– A czy ja ci kiedykolwiek
obiecywałem, że będę cię kochał? – odgryzał się. – Do jasnej kurwy, moja
panienka jest ciężko chora! – dodawał tak jadowicie, jak tylko potrafił. – A ty
masz czelność zatruwać życie Penélope, która nie radzi sobie ze świadomością,
że jej mama nigdy już nie wyzdrowieje!
Jednak nie umiał wygrać z Igą.
Penélope zaś w tamtym okresie, gdy mama była chora, a ona przebywała w piekle
na ziemi, nie była w świetnym stanie psychicznym. Jednym wsparciem przez całe
długie trzy lata w Bilbao był Nano. I tylko dla niego miała wrócić do Kraju
Basków, tylko ze względu na jego prośbę jeszcze raz stanęła na przeklętej,
baskijskiej ziemi trzynaście lat po ostatniej wizycie u ojca. Nigdy miała mu
nie wybaczyć tego, że nie umiał jej bronić i pozwolił swojej najdroższej żonie
zniszczyć jej spokój i wiarę w ludzi. Rodzina przestała być czymś możliwym dla
ówcześnie trzynastoletniej dziewczynki posiadającej tak naprawdę tylko
przyrodniego brata i chorą, ale bardzo silną mamę.
Tak podobno miało być lepiej.
Bilbao,
Hiszpania, lato 1999.
Przez trzy lata spędzone na jakimś
bardzo nowoczesnym leczeniu w Szwajcarii Paquita nie doznała drugiego rzutu
choroby, zaś objawy z czasem ustąpiły. Lekarze twierdzili, iż cierpi na
nawracająco-remitujący rodzaj stwardnienia rozsianego, więc rzuty może dzielić
nawet kilka długich i pozbawionych jakichkolwiek objawów lat. To była chyba
jedyna dobra wiadomość do chwili, gdy dostała nareszcie pozwolenie na powrót do
Barcelony wraz z utęsknioną córeczką. Mogła znów malować, mogła spacerować
wieczorami promenadą i musiała jedynie każdego dnia zażywać leki. Wszystko
miało być dobrze, ona sama zaś znajdowała się w stanie absolutnej euforii,
dlatego też popełniła ten karygodny błąd. Nie powinna była spakować walizek i
zarezerwować najbliższego lotu do Bilbao, żeby zrobić ukochanemu i córce
niespodziankę.
Lecz z drugiej strony, skądże
Paquita Aldaya mogła wiedzieć, iż José przez te wszystkie lata skutecznie ją
okłamywał w sprawie Penélope i Igi? Skądże mogła wiedzieć, iż ta za główny cel
obierze sobie zniszczenie małej Penélope, pokazanie jej nienawiści w
najpotężniejszej postaci, zemszczenie się nań za każdą krzywdę – która w sumie
nigdy nie dotknęła jakoś głęboko nieczułej, zawsze zgorzkniałej i zawiedzionej
Igi – jaką dostała w prezencie od Paquity. Skoro José mówił, iż wszystko jest w
najlepszym porządku, dlaczego miałaby mu nie wierzyć?
No właśnie.
Wierzyła, wierzyła do chwili, gdy
zadzwoniła do drzwi ślicznego domku na przedmieściach Bilbao, a drzwi otworzył
jej Fernando z absolutną paniką w oczach. Z wnętrza domu dotarł ją zaś głos
krzyczącej Igi, która wyrzucała Penélope jakąś bzdurę.
– Cześć, Fernando – wymamrotała
oniemiała Paquita. – Co się dzieje?
– Cześć, ciocia – odparł chłopak i
z zakłopotaniem przeczesał bujne, czarne loki.
– Co się dzieje, Fernando? –
powtórzyła twardo Paquita.
Chłopak westchnął.
– Mama znów mści się na Penélope za
to, że tato kocha ciebie, nie ją – wymamrotał wreszcie niechętnie, wciąż
blokując przejście.
– Fernando, wpuść mnie, do cholery
– warknęła.
– Ciociu – jęknął żałośnie chłopak,
po czym zamknął za sobą drzwi, zaś Wenezuelce wskazał sofę na werandzie. –
Ciociu, musisz mnie zrozumieć, na początku próbowałem walczyć z mamą. Broniłem
Penélope, powtarzałem jej, żeby jej nie słuchała. Potem zaczęła stawiać jej
czoło, zaczęły się kłócić, a potem wypłakiwała się mi. Ostatnio już tylko
słucha i płacze po wszystkim, matka powtarza jej wiecznie jakieś bzdury, mówi,
że jest beznadziejna, że jest nic niewarta… No rozumiesz, wszystko wyssane z
palca – wytłumaczył cicho.
Uderzyła ją dojrzałość tego
chłopaka, podobnie jak wzruszyła ta troska o Penélope. Fernando widział to
pozornie obiektywnie i nie chciał pozwalać, by ktoś krzyczał na jego malutką
siostrzyczkę – co z tego, że był od Penélope starszy o zaledwie rok.
Pod powiekami Paquity zebrały się
łzy, z którymi walczyła, lecz nie mogła wygrać.
– Co na to José? – wymamrotała, nim
jeszcze się rozkleiła.
Fernando wzruszył ramionami.
– Na początku ciągle się z matką
kłócili, właściwie nie było dnia bez awantury, ale przynajmniej bronił Penélope.
Od jakiegoś roku zamyka się w gabinecie i słucha zarzuel na cały regulator.
Oszaleć idzie, mówię ci, ciocia.
Potem już nie umiała nie płakać.
Rozbeczała się jak małe dziecko, a ten biedny chłopaczek nie miał pojęcia, co z
tym fantem zrobić.
– Zawsze ci będę za to wdzięczna,
Fernando – wymamrotała, po czym wstała i pewnym krokiem weszła do domu,
otarłszy łzy. Przestała się kontrolować, działała całkowicie instynktownie.
Pierwszym ruchem było spoliczkowanie Paquity w całkowitym milczeniu. Potem mocno
przytuliła Penélope – wyglądała jak siedem nieszczęść, była cała blada i chyba
miała już ochotę się rozpłakać, doskonale widziała te słone krople w kącikach
jej bursztynowych oczu – i powiedziała:
– Kochanie, idź się spakuj i
pożegnaj z bratem. Wracamy dziś do domu.
Mała szatyneczka znikła bez
zawahania. Zostały we dwie – żona i dziewczyna José Amorebiety, dwie kobiety
jego życia, które rozczarował.
– Jak śmiesz mścić się na niej? Ona
jest niewinna, powinnaś oskarżać swojego zidiociałego męża, nie trzynastolatkę!
– wysyczała wściekła Paquita. Cała ta sytuacja obudziła weń owe mroczne cechy,
jakie starała się zatuszować, uśpić i nigdy nie pozwolić im powstać. – Jak
śmiesz, Iga? Czy ja kiedykolwiek próbowałam zniszczyć dzieciństwo twojego syna?
Czy ja kiedykolwiek wyładowywałam na nim swoją frustrację z tego powodu, że
byłaś pierwsza?! Ten chłopak na szczęście nie ma żadnej twojej cechy, ten
chłopak to istny anioł. Ty nawet nie zasługujesz, by móc nazywać się jego
matką, Iga.
Nie pozwoliła Hiszpance się
odgryźć. Wyszła z pokoi zajmowanych przez Amorebietów w pełni świadoma, iż już
od dobrych pięciu minut nie było słychać zarzuel. Nigdy miała mu nie wybaczyć
tego, na co pozwolił we własnym domu wobec własnej córki, która zawsze była
pokrzywdzona przez posiadanie zaledwie weekendowego tatusia.
Przez kolejne pięć lat nie odezwała
się osobiście do niego ani razu, nie przyjęła go ani razu i ani razu nie
odpisała na żaden z listów. Z José Amorebietą kontakt utrzymywała jedynie ze
względów biznesowych i tylko przez adwokatów.
Paquita Aldaya nie była osobą,
która mogła wybaczyć wszystko, jednak na pewno była doskonałą matką i musiała
przez ten czas walczyć z chorobą trzy razy mocniej, wiedząc, iż jeśli cokolwiek
jej się stanie, nie będzie nikogo, kto zajmie się Penélope.
Drugi rzut nastąpił dopiero w
listopadzie dwa tysiące szóstego roku, gdy Penélope miała dwadzieścia lat i
była studentką drugiego roku architektury w Caracas dzięki pójściu do szkoły
rok przed swoimi rówieśnikami. Wtedy też Paquita Aldaya straciła całkowitą
władzę w lewej dłoni i zaczęła malować coraz mniej. Nie wierzyła też już, że
José kiedykolwiek odważy się jeszcze pojawić w życiu jej i Penélope, która
nigdy miała nie wybaczyć ojcu tamtych lat w Bilbao.
Vitoria-Gasteiz,
Hiszpania, sierpień 2011.
– To po prostu absurdalne, żeby nie
było ani jednego lotu na Sondikę z Fuerteventury, nie uważasz, Nano? – Penélope
oburzyła się w sposób dla Fernando przezabawny, odrzucając przy tym głowę do
tyłu i wydymając wargi. Ucałował ją krótko na powitanie, po czym odebrał odeń
walizkę.
– Świetnie wyglądasz, Penélope –
skwitował. – Widzę, że projektowanie na Kanarach świetnie ci zrobiło.
Roześmiała
się radośnie.
– Myślę, że teraz czeka mnie
większe i o wiele ciekawsze wyzwanie od jakiejś willi kolejnego bogacza.
– Nowe San Mamés, kochanie. Ale to
dla ciebie będzie pestka.
– Słodzisz mi, Nano.
– Wcale nie – zaprzeczył wesoło. –
Jesteś głodna?
– Odrobinę zmęczona. Ale myślę, że
odeśpię w drodze do domu.
– Czemu nie w nocy? – zainteresował
się. Znów wybuchła śmiechem.
– Och, Nano, nieczęsto to mówię,
ale wróciłam do domu… no, w pewnym tego słowa znaczeniu – poprawiła się. – W
każdym razie, trzeba to oblać!
– Pod warunkiem, że jutro
pojedziesz ze mną do Lezamy.
Pokiwała gorliwie głową.
– Jak za dawnych czasów.
~*~
Javi wygląda na co najmniej
zszokowanego smutną historią życia Penélope. Nie umie wykrztusić z siebie słowa
przez długie sekundy po jej zakończeniu, dlatego też szatynka po prostu mocniej
się do niego przytula i mamrocze:
– Mama wciąż mieszka w Barcelonie,
piszemy ze sobą maile. Dalej maluje, często ma wystawy. Nie odezwałam się do
ojca od trzynastu lat ani słowem, uważam, że tak jest dla mnie lepiej. Wiem, że
Nano myśli podobnie, z niechęcią zawsze jedzie do domu i mówi mu o mnie w
samych skrótach, nie wdając się w szczegóły.
Urywa, zdawszy sobie sprawę, iż jej
słowa przybrały nagle formę zimnej relacji pozbawionej uczuć, po czym wzdycha.
– Javi, spójrz na mnie – prosi.
Martínez z trudem spogląda w bursztynowe tęczówki, które są pozbawione żalu od
wielu lat. – Kochanie, sam chciałeś, żebym ci to opowiedziała. Musisz tylko
wiedzieć, że trzynaście lat to sporo czasu, by nabrać dystansu, zaakceptować
wszystko, może nawet wybaczyć. Mnie to już prawie nie boli, niekiedy tylko… –
znów urywa, jakby szukała odpowiednich słów, jednak wcale nie o to chodzi.
– Niekiedy tylko co?
– Niekiedy uderza we mnie całą
swoją siłą i wtedy się łamię – przyznaje niechętnie Penélope. – Iker wie od
świąt, rozkleiłam się, bo jego mama była wobec mnie taka cudowna. Musiałam mu
wszystko opowiedzieć, nie mogłam kłamać. Nano zaś wyznaje zasadę, iż to nasza
przeszłość i może nie tyle powinniśmy ją ukrywać, co jedynie pilnować, by
pozostała pośród wyleczonych ran, rozumiesz mnie?
– Rozumiem – przyznaje Javier, po
czym składa na jej skroni czuły pocałunek. – To jak z tą przykrywką?
Penélope śmieje się krótko.
– Oficjalnie podrzucili mnie na
wielkie zakupy do Barakaldo, bo znów mam problem ze znalezieniem jakiś
wygodnych szpilek w Gran Bilbao, gdzie mieszka prawie połowa całej populacji
Kraju Basków. Naciągane to jak cholera, ale…
– Penélope, Meme potrafiła szukać
butów po jakiś wiochach, kiedy tylko była taka potrzeba – przerywa jej
roześmiany. – Uwierz mi, że to bardzo wiarygodna wymówka.
„On jest niemożliwy” – wzdycha w
myślach z rozbawieniem panienka Amorebieta. Javiemu zaś oczy świecą się
radością i zawadiackim pytaniem, jakie po kilku chwilach wydobywa się z jego
ust:
– To jak, Penélope, idziemy się
kochać?
***
Za ten rozdział mogę tylko przeprosić. Cięłam, leciałam na skróty,
robiłam, co mogłam, ale i tak wyszło 13 tysięcy słów. Masakrycznie przegięłam,
wiem. Wybaczcie i uwierzcie, że to pierwszy i ostatni rozdział o takiej
długości.
Dla Ptyśka.
Do zobaczenia w niedzielę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz