13.02.2014

45. Penélope.


`. Życie nauczyło mnie nie tracić nadziei, ale też się do niej zbytnio nie przywiązywać. Jest okrutna i próżna, wolna od skrupułów.


– Może chcesz kawy, Fabrizio?
Jej uśmiech jest radosny, szczery, pełny doskonale uchwyconej przez obiektyw nadziei na spełnienie się najskrytszych marzeń. Ma ogromne bursztynowe oczy błyszczące uczuciami i naprawdę ziemisty kolor cery. Ubrana w czarną koszulkę na krótki rękaw, z której jeden odsłania nagie, kościste ramię, w jasne rurki otulone kilkoma wielkimi kwiatami w odcieniu przytłumionej czerwieni i z włosami przytrzymywanymi przez awiatorki w jasnej oprawie. Wyciąga dłoń, gdzieś poza kadrem, w stronę fotografa.
Jest tak niesamowicie pozbawiona urody i zarazem piękna. Irracjonalne.
– Nie, Javi, nie fatyguj się.
Wraca do mnie dość szybko, siada obok i z pochmurnym, nieopuszczającym go nigdy grymasem spogląda na zdjęcie.
– Pamiętam jak dziś, że mówiła wtedy ze śmiechem, bym przestał jej wreszcie robić zdjęcia. Wyciągała do mnie ręce i domagała się czułości. Na nadgarstku prawej dłoni miała bransoletkę, taką skromną, ze srebra chyba. Z symbolem nieskończoności, którą nam odebrano. Ale wtedy jeszcze się łudziliśmy, że nigdy nic nas nie rozdzieli, może poza śmiercią. W istocie, mieliśmy rację, lecz ta przyszła za szybko i odebrała nam wszystko, począwszy od nieskończoności, skończywszy na nas samych. A tamtego dnia, kiedy po raz drugi stanęła w moich drzwiach i z nieśmiałym uśmiechem szepnęła „Cześć, Javi, obiecałam”, mogliśmy tylko lecieć do góry, ku chmurom i szczęściu.
Czułem się wtedy, jakbym cały świat zdobył w ułamku sekundy. Jak taki głupi nastolatek, który był przekonany, że wszystko krąży wokół niego i tej kobiety, którą kochał aż nieprzytomnie. Byłem tak kurewsko naiwny. Oboje byliśmy.
Ale, cholera no, ja ją kochałem na ślepo i absolutnie nie liczyło się dla mnie nic poza nią samą. Poza jej uśmiechem, poza miękkimi wargami, ciepłymi dłońmi, skórą pachnącą mydłem kakaowym, wystającymi żebrami, czy wkurzającą jak jasna cholera grzywką. Fab, ona mogła służyć za szkielet studentowi medycyny, taka chuda była, a ja ją uważałem za najpiękniejszą na świecie. Dopiero kiedy mi umarła, kiedy pochłonęły ją odmęty Atlantyku, zrozumiałem, że to nie miało znaczenia. Doceniłem też, jak bardzo mocno kochałem jej duszę, jej głos i to serce bijące równym rytmem również i dla mnie.
Była całym moim życiem. Boże, Fabrizia, co ja pieprzę. Penélope zawsze będzie całym moim życiem. Dokładnie tym samym, które od dnia jej śmierci absolutnie nie ma znaczenia.


Jak to się dzieje, że w którejś najmniej spodziewanej chwili nagle przestajemy czuć się spełnieni? Nagle nie wystarcza nam ta codzienność rutyny, ten uśmiech ukochanej osoby o poranku znad kubka zawsze przesłodzonej kawy. To już za mało, to o wiele za mało do uczynienia nas szczęśliwymi. Coś, co niegdyś cieszyło nasze serce, co sprawiało, iż w żołądku latało sto motyli, staje się tylko pozbawionym znaczenia szczegółem codziennej egzystencji. To nie daje nam szczęścia, jest tak naprawdę niczym. Niczym więcej nad normalność, nad zwyczajne życie pozbawione romantycznych porywów serca i całej tej reszty rzeczy, o których nieustannie rozwodzą się powieści dla pań.
Nagle zaczyna nam czegoś brakować, pojawia się dziwna, trudna do zinterpretowania pustka. Coś, czego absolutnie nie rozumiemy, ale jesteśmy pewni jej istnienia. Ona siedzi w nas, zagnieżdża się wygodnie i planuje już swoje nieskończone życie. Nam zaś jest tak dziwnie pusto, brakuje nam czegoś, czego nie umiemy określić. I dlatego zaczynamy szukać nowych wrażeń, próbujemy adrenaliną zapchać dziury w naszej świadomości, łudzimy się, że przypadkiem znajdziemy znów to coś, co sprawi, iż ponownie będziemy się unosić kilka centymetrów nad ziemią. Jednakże tego czegoś wciąż nie ma.
I właśnie to nielogiczne poczucie braku czegoś istotnego, czegoś, bez czego jej życie nigdy nie będzie kompletne, popchnęło Penélope Amorebietę Aldayę w objęcia swego życiowego błędu, te silne ramiona naiwności i pozbawionej sensu miłości. Javi jest nowością, jest dreszczykiem emocji, chwilą pożądania i poddania się dzikości żądz. To taki objaw krótkich momentów pozbawionych racjonalizmu, tych, o których nie myśli się w kategoriach utraconych szans i minionych zdarzeń.
Javi na pewno nie jest miłością jej życia. Javi na pewno nie jest jakąkolwiek miłością, jakimkolwiek głębszym uczuciem; to jedynie chwila zapomnienia. Miłością zawsze był, jest i będzie Iker. I nikt poza nim. Iker jest jej cudem, panem jej serca, całkowitym właścicielem duszy i tym, którego niechybnie zdradziła. Bo chociaż go kocha i to jak nawiedzona, absurdalnie wręcz mocno, Penélope przyszła do mieszkania niegdyś swego największego wroga i teraz wyciąga w jego stronę ręce, byleby przestał tylko robić jej te głupie zdjęcia.
– No daj spokój, chodź do mnie.
Z rozbrajającym uśmiechem odpiera, że musi mieć jakieś pamiątki po nich, kiedy już mu ucieknie.
– Przecież obiecałam.
– A jednak wciąż się boję, że widzę cię po raz ostatni.
– Nie psuj atmosfery, Javier. I odłóż ten aparat.
– Ale kiedy się chmurzysz, wychodzisz pięknie na zdjęciach.
– Głupoty pieprzysz.
Bask wzdycha ciężko, ale kilka chwil później siedzi już u jej boku, obejmuje ją ramieniem i całuje z czułością jej szyję.
– Kto nas kryje, Penélope? Bo nie wierzę, że nie masz przykrywki.
Ona również wzdycha z lekkim niezadowoleniem.
– Nano pojechał do rodziców z Amarantą. Chce im przedstawić przyszłą synową. A ja ojca na oczy nie chcę widzieć, zaś matka Nano szczerze i serdecznie mnie cierpi z absolutną wzajemnością.
Usta Martíneza nagle przestają muskać jej szyję, a dłonie krążyć po jej ciele. Zamiera w bezruchu, coś się z nim dzieje i owego czegoś Penélope za diabli nie rozumie. Owe coś jest tak bardzo dziwne.
– Javi? – szturcha go delikatnie. Wobec braku odpowiedzi nie pozostaje jej nic poza obróceniem głowy i spojrzeniem w czekoladowe tęczówki zastygłe w zadziwieniu. – Javi, coś się stało?
Nie rozumie tej ciszy. Może dla Baska to takie banalne, takie jednoznaczne, lecz Penélope nagle utyka gdzieś między domysłami i nadmiarem interpretacji. Po głowie zaczynają jej krążyć pytania spod znaku „Co by było, gdyby…?”, kumulują się gdzieś wewnątrz niej, zbijają w kupę, budzą ogrom niepokoju. Chyba aż zaczyna drżeć. Co takiego powiedziała źle, że Javi tak zareagował?
„Co się, do jasnej kurwy, stało?!”
– Możesz powtórzyć? – mamrocze wreszcie cicho, cmoknąwszy ją krótko w usta, jakby chciał tym szybkim gestem uspokoić największe niepokoje.
– Nano pojechał z Amarantą do rodziców i nas kryje? – szepcze powoli dziewczyna. Dopiero kilka sekund później dodaje lekko ironicznie: – Kochany ten mój braciszek, nie?
Javi otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale bez słowa niedługo później je zamyka niczym mała rybka. I tak z kilka razy co najmniej.
„Przesłodkie, nie zaprzeczę, ale czy on mi wreszcie łaskawie wyjaśni, o co mu, idiocie cholernemu, chodzi, że aż zaczynam się bać?” – oburza się w myślach Penélope, dalej drżąc. A przecież wcale nie wypuścił jej z objęć i chyba wcale nie ma nawet na to ochoty.
– Javi, kochanie, weź się wysłów – prosi leciutko zniecierpliwiona. – No błagam, nie czytam w tej twojej główce.
– Po prostu to takie banalne. Tak cholernie oczywiste, a żadnemu z nas nawet to przez głowę nie przeszło. A wy po prostu jesteście rodzeństwem.
– Przyrodnim.
– Opowiedz.
Penélope przymyka powieki, opierając się o jego ramię, jednak po chwili układa się na sofie, z głową na jego kolanach i cichym, smutnym głosem dźwięczącym utraconą nadzieją i okrucieństwem życia snuje historię pełną niespełnionych marzeń i pokruszonych serc.

~*~

Barcelona, Wenezuela, zima 1982.

Wiatr dął nieznośnie, niosąc za sobą zapowiedź ciemnych chmur i kolejnych narodzin świata w płomieniach wieczornej burzy. Przedostawał się za ubrania, za bieliznę, muskał swym zimnym oddechem ciało i doprowadzał do drżenia. Mocniej wcisnęła dłonie w kieszenie szarej, materiałowej kurtki, nos zaś w czekoladowy szal oblekający szyję. W zwisającej na ramieniu torebce nieznośnie ciążyły zakupy spożywcze i nabita broń. Tak na wszelki wypadek. W powietrzu wisiało coś ciężkiego, coś, co bardzo nie chciało dać o sobie zapomnieć. Być może były to wspomnienia lub kule.
Paquita Aldaya Valiente w Wenezueli mieszkała od urodzenia i nie wyobrażała sobie życia poza rodzinną Barceloną. Przywykła do częstych sztormów szarpiących piaszczyste plaże i taflę szarogranatowego oceanu, do wilgotnego powietrza pachnącego morską solą i do powiewów atlantyckiej bryzy podczas wieczornych spacerów deptakiem w towarzystwie taty, wspomnień i milczenia. Uwielbiała to miasto, choć nieraz pokazało jej swe mroczne oblicze. Przez szesnaście lat tutaj spędzonych widziała wszystko, nic już nie mogło jej zaskoczyć. Ale mogło spowodować jej łzy, poczucie winy lub po raz tysięczny wzbudzić ukrywane pokłady tęsknoty. Paquity nie mogło zaskoczyć już nic, nie raz spotykała się z najokrutniejszymi refleksjami Barcelony. Patrzyła, jak regionalne rodziny mafijne ciągną w nieskończoność swoją wojnę o wielkie pieniądze, jak giną winni lub niewinni ludzie, jak kapryśną i wyzbytą uczuć, o sprawiedliwości nie wspominając, kobietą potrafi być jej ojczysta Wenezuela. Jak łatwo było zginąć tylko z powodu życia, przez absolutny przypadek, jak łatwo było zostać ofiarą tego, co na pewno nas nie dotyczyło.
Nic dziwnego, że nosiła przy sobie zawsze niedużą, załadowaną broń. I perfekcyjnie umiała z owego glocka czterdzieści cztery strzelać, choć kule pozostawiała na sytuacje bez wyjścia. Budziły w niej nie tylko poczucie winy, ale też nieznośny ból i wizję krwi, której bała się od dawna. Nigdy nie użyła tego drobiażdżku, którego istnienie najchętniej zakopałaby w czeluściach pamięci, lecz on nie chciał odejść w niepamięć. Pistolet ciążył jej na ramieniu i sercu, budził skojarzenia z całymi chmarami złych ludzi kręcących się po jej Barcelonie. A przecież Paquita była dobra, co najwyżej odrobinę przerażona. Miała tylko szesnaście lat i na całe życie była już naznaczona strachem przed krwią, śmiercią, barcelońską mafią i porzuceniem.
To był chyba weekend, nigdy nie była pewna, czy wracała ze szkoły z zakupami, czy też po prostu udała się do sklepu. Data wyparowała jej z pamięci, a jej śladem nie chciało udać się zbyt wiele wspomnień. Szczególnie tych bolesnych, związanych z poznanym tamtego dnia człowiekiem. Był wcieleniem wszystkiego tego, czego się obawiała. No, może poza mafią. Jednakże w jego obecności zawsze owiewała ją atmosfera szczęścia i spokoju. Coś tak paradoksalnego, iż prawie niespotykanego.
Tamtego dnia, wszedłszy nareszcie na klatkę schodową kamienicy, której zajmowali z tatą pół przedostatniego piętra, była już naprawdę zmarznięta i zirytowana. A musiała jeszcze znaleźć klucze w czeluściach przepastnej torby, co zawsze przyprawiało jej sporo trudności. I było przykrą koniecznością, bowiem ojciec o tej porze pracował.
On siedział na schodach, twarz miał ukrytą w dłoniach, oddychał miarowo, spokojnie, chyba czekał tutaj już dłuższy czas. Obok niego stała brązowa aktówka, chyba dość droga. Na początku nawet go nie zauważyła, mamrocząc pod nosem przekleństwa pod adresem pobrzękujących radośnie kluczy, których nie mogła namierzyć gdzieś między twarogiem a główką kapusty pekińskiej. Jednak już wchodząc po schodach, czuła się odrobinę nieswojo, miała wrażenie, że coś złego się dziś wydarzy. Zauważyła go dopiero wtedy, gdy klucze wypadły jej z ręki, nareszcie łaskawie dawszy się odnaleźć. Wtedy też pojęła, iż od dłuższej chwili panował nad nią strach i tylko dlatego upuściła żelazny przedmiot na kamienną posadzkę. Obcy przypominał jej tego skurwysyna, zabójcę jej matki. Obcy byli źli, tatuś powtarzał jej to od lat.
– Paqu, nie ufaj nikomu – szeptał wieczorami, tonąc pośród wspomnień i dymu kubańskich cygar. – Nie ufaj nikomu, ani obcym, ani tym, których znasz, bo zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo jesteśmy warci mniej od pieniędzy.
I Paquita uwierzyła. Słowa te miały dlań wartość świętych i były najtrudniejszą a zarazem najprawdziwszą prawdą tego świata.
Przybysz uniósł głowę, gdy już podniosła klucze i próbowała nimi trafić do zamka. Czuła na sobie jego bystre spojrzenie i czuła, jak powoli przybiera odcień piwonii na policzkach. Być może dłonie tak bardzo drżały jej dlatego, iż ciągle na nią patrzył. Lustrował jej sylwetkę, powoli prześlizgiwał się po niej oczyma i chyba uśmiechał się delikatnie. W końcu sama musiała na niego spojrzeć, nie mogła dłużej opierać się pokusie. Ów tajemniczy przybysz miał najbardziej niebieskie tęczówki na świecie. Możliwe, iż na ułamek sekundy zamarła, gdy ich oczy się spotkały. A może przez całe życie ta chwila była tylko złudzeniem, niczym więcej. Może karmiła się nią spragniona historii miłosnej pięknej i romantyczniej, absolutnie pozbawionej happy endu. Przynajmniej początek pierwszej i jedynej miłości Paquity miał być taki… doskonały.
– Panienka Aldaya, nie mylę się? – zapytał tajemniczy gości, wstawszy ze schodów. Kilka sekund później delikatnie ujął jej dłoń i jedynie musnął kostki. Usta miał gorące, z trudem przytaknęła. – José Amorebieta, panienki ojciec miał na mnie czekać.
Maniery tego przystojnego, wysokiego mężczyzny w czarnym garniturze były powalające, wmurowały ją w kamienną posadzkę.
– Paquita Aldaya – mruknęła zarumieniona. – Taty nie ma nigdy o tej porze, siedzi w biurze. Ale… – zamilkła nagle przerażona tym, co przeszło jej przez głowę. Jednakże po chwili, pomimo strachu nakazującego jej obojętność i ostrożność, dodała: – Ale zapraszam do środka, miałam właśnie zabrać się za robienie obiadu dla mnie i taty. Zapraszam, zapraszam… I proszę nie mówić do mnie „panienko”, po prostu Paquita.
José uśmiechnął się najpiękniej, jak potrafił. I właśnie w tamtej chwili Paquita Aldaya zakochała się po uszy po raz pierwszy i, na swoje nieszczęście, po raz ostatni w życiu. A miała zaledwie szesnaście lat i wcale nie podejrzewała, że skazała się tym na całe lata cierpienia. Wtedy jednak odwzajemniła uśmiech i jednocześnie otworzyła przed przybyszem drzwi swojego małego królestwa, tych kilku przytulnych pomieszczeń zajmowanych z ojcem i bezkrwistymi wspomnieniami. José zsunął z jej ramion płaszcz w milczeniu. W ciszy również siedział, gdy dziewczyna próbowała nie porozbijać niczego z powodu trzęsących się dłoni.
To było tak bardzo dziwne, nie rozumiała niczego, co się z nią działo w obecności José. Nigdy wcześniej dłonie nie drżały jej z nieznanego powodu, a serce nie biło tak szybko i nieznośnie. Nigdy wcześniej policzki nie piekły czerwonym ogniem powodowanym tylko spojrzeniem jakiegoś mężczyzny. Przy José czuła się spięta, czuła się nieswojo w jego obecności, zarazem mając wrażenie, iż to wcale nie jest złe. Iż to jest takie naturalne. Podobnie jak naturalny był fakt, że siedział w jej kuchni i uśmiechał się w ciszy. Tylko się uśmiechał.
A ojciec się spóźniał. Jednak wtedy jeszcze nie podejrzewała, że José pojawił się tylko dlatego, iż ojciec chciał swojej ukochanej córeczce jakoś zrekompensować nieobecności. Tych zaś było coraz więcej. Nigdy nie interesowała się jego pracą, liczyło się, że były pieniądze i było dobrze. Problem polegał jednak na tym, iż coraz częściej Paquita siedziała w domu sama, a samotności bała się na równi ze śmiercią. Podobnie jak jej ojciec od dnia śmierci żony.
– Ładnie pachnie – rzucił odrobinę obojętnie. – Właściwie, co gotujesz?
– Paellę, tato ją uwielbia. Niestety, dziś bez owoców morza. Nie mieli niczego poza małżami, a ja małży nie znoszę. Wiesz może, o której będzie tato?
– Nic nie mówił na ten temat, miałem na niego czekać.
Paquita skinęła głową, po czym udała się do holu, żeby zadzwonić do biura taty. Odebrał sam, po pierwszym sygnale i natychmiast powitał ją prostym:
– José dotarł?
Paquita zaśmiała się krótko.
– Tak, siedzi w kuchni, pilnuje paelli, żeby się nie przypaliła.
– Cieszę się, Paqu. Wszystko okej?
– Jasne – przytaknęła, wiedząc już, że ojciec wszystko skutecznie zaplanował i José nie znalazł się w ich mieszkaniu przez przypadek. – O której będziesz?
– Późno, kochanie. Zjedzcie z José, potem może zabierz go gdzieś? Nie mieszka w Barcelonie.
Po raz kolejny zaśmiała się, tym razem dłużej i głośniej.
– No co?
– Ty okropny kombinatorze, zaplanowałeś to!
– Jemu możesz ufać, Paqu. To dobry facet, poradzisz sobie.
Paquita miała wówczas zaledwie szesnaście lat i padła ofiarą dziwnej intrygi ojca, który nieświadomie prowadził ją na ścieżkę mającą w niedługim czasie zniszczyć jej życie.


José Amorebieta przybył do Wenezueli z Kraju Basków, niejakiego Barakaldo tuż obok Bilbao, tylko po to, żeby znaleźć jakąś porządną pracę. Trafił na starego Diego Aldayę, niezłego kanciarza, który imał się wszystkiego, na czym dało się zarobić bez znaczenia, czy interesy były czyste jak łza czy też nieszczególnie, i nie mógł tego nie wykorzystać. Aldaya robił interesy ze wszystkimi, a José robił interesy z Aldayą, świetnie odnalazłszy się w tym świecie, gdzie jedyną granicą były pieniądze i mafia. Nigdy nawet nie łudził się, że na czymś będzie umiał zrobić tak doskonały biznes, a dzięki Aldayi w króciutkim czasie miał pieniędzy w brud. I trochę wyrzutów sumienia, paręnaście oszustw podatkowych; takie drobne szczegóły, jakie nie godziły w wątpliwą moralność konsorcjum, tudzież samej duszy Diego Aldayi. Zasada była jedna i całkowicie niezrozumiała – wszystko dozwolone, wszystko poza interesami z mafią.
Aldaya nigdy tego nie tłumaczył, Amorebieta nigdy nie pytał. Układ był przejrzysty na tyle, na ile było to możliwe w obliczu skomplikowanej natury wenezuelskiego rynku. Chyba jeszcze z dobre trzy lata po wkroczeniu w ten świat José nie miał bladego pojęcia, jak bardzo był to specyficzny mikroklimat.
Być może dawno, dawno temu, kiedy jeszcze mógł mieć plany, José całkowicie inaczej wyobrażał sobie swoje życie. Jakaś malownicza wiocha w Bizkai, ze dwoje dzieci i cieszenie się każdą chwilą. Niestety, wraz z pojawieniem się w Ameryce Południowej zmieniła się kolej rzeczy i na swoje drodze spotkał starego Aldayę. A Aldaya uwielbiał go bezgranicznie, większą uwagę przywiązywał tylko do swojej córeczki, eterycznej panienki, podobno nawet całkiem inteligentnej, a na pewno wciąż niepełnoletniej.
Być może José Amorebieta miał kompletnie inne wyobrażenie swojego życia, ale po przyjeździe do Wenezueli w pewnej chwili zaczął czuć, że często sięgające nawet kilku razy w tygodniu podróże między Cantaurą a Barceloną były warte porzucenia ojczyzny. Tutaj robił wielkie pieniądze, tam, w Hiszpanii, mógł co najwyżej być mechanikiem samochodowym w nieswoim warsztacie. Nic dziwnego, że nie chciał wracać do ojczyzny, kiedy tak dobrze mu było w Wenezueli. A stary Aldaya przecież go uwielbiał. I kiedy musiał wreszcie dopuścić go do swej małej księżniczki, która José fascynowała coraz mocniej. Ojciec ukrywał ją przed całym światem, pilnował jak szalony przed pociskami przeszłości. Wystarczyło jednak zdobyć bezgraniczne zaufanie Aldayi, a potem nagle znalazł się w świecie małej dziewczynki uwięzionej między ścianami mieszkania. Uśmiechnął się do niej wtedy ten pierwszy raz i już chciał pokazywać się Paquicie na oczy każdego dnia. Ona zaś chciała go każdego dnia widzieć, chciała z uśmiechem robić mu kawę i czekać w milczeniu na powrót ojca. Niekiedy rozmawiali, opowiadało mu o szkole, koleżankach z pracy, rodzinie i malowaniu, swej największej pasji.
Stary Diego Aldaya nawet nie spostrzegł, gdy wizyty u Paqu przestały być dla José tylko kurtuazją i zawodowym obowiązkiem. On sam nie spostrzegł momentu przekroczenia cienkiej granicy, gdy towarzystwo tej wciąż nielegalnej, młodszego od niego dziewczyny było dlań już czymś naprawdę ważnym. Śnił o niej, tęsknił za jej osobą i radosnym szczebiotem.
A nawet nie odważył się jej dotknąć, co najwyżej musnął kilkukrotnie jej dłoń przez przypadek, kiedy podawała mu kubek czy coś podobnego.
Podobała mu się taka nieśmiała, podobało mu się, że była całkowitym przeciwieństwem bezpardonowej, pozbawionej zahamowań i trochę despotycznej Igi. Miała w sobie delikatność, dużo onieśmielenia, była taka niewinna. Ah, te pozory. W głębi duszy Paquita ukrywała nieprzejednanie, silny charakter i nigdy nieustępującą tęsknotę gorszą od pocisku glocka trzydziestki czwórki, jaki zabił przypadkiem jej matkę.
Ale José jeszcze tego nie wiedział.
Stary Diego Aldaya perfekcyjnie ukrył przeszłość, zatrzymał ją za murami milczenia i zabronił córce wspominać komukolwiek na ten temat. Ona zaś ufała mu bezgranicznie i tylko jemu. Do końca życia miała zachować nieznaczny dystans do świata, nie potrafiła zlikwidować tego drobnego szkopułu wyuczonego od ojca. Diego stracił wiarę w ludzi i nigdy już nie umiał wpoić tejże Paquicie, José zaś zabrakło czasu. I zawsze była też Iga, a tej, chcąc nie chcąc, musiał poświęcać choć trochę uwagi. Bez znaczenia, czy Paqu na tym nie traciła.
A traciła i José był tego świadomy. Źle czuł się z faktem, że musiał dzielić życie między Igę i Paquitę, tym bardziej, że to do tej drugiej ciągnęło go bardziej. Jednak ta pierwsza, niestety, nigdy nie oddałaby go innej kobiecie. Szczególnie Paquicie, zaledwie niepełnoletniej bruneteczce noszącej w sercu nigdy niezagojone rany szkarłatnego dzieciństwa. Dokładnie tej samej, na którą znów czekał na klatce schodowej i która znów była spóźniona. Barcelona w połowie lutego była irytująco gorąca, zaś wewnątrz kamienicy zaczynało być dość duszno, szczególnie, że południe minęło już kilka godzin temu. Paquita zaś się spóźniała, na tarczy drogiego zegarka José wskazówki już dawno minęły trzecią. Zaczynał się denerwować, a w głowie chyba układał już różne możliwości okazania jej tego. Lecz kiedy już przyszła i obdarzyła go jednym, bladym uśmiechem, nagle zapomniał o wszystkim. Włosy miała rozwiane, policzki zarumienione i odrobinę słaniała się na nogach z gorąca.
– Cześć, José – rzuciła słabo, otwierając drzwi. Z trudem pokonał pragnienie złapania jej w ramiona i zaniesienia wprost o sypialni. – Masz ochotę na coś zimnego? – dodała raczej retorycznie. – Jest okrutnie wręcz piekielnie na dworze. Nie wierzę, że się nie roztopiłam.
Ubrana była w szarą, cienką sukienkę za kolano, a w jej oczach malowała się niema prośba o pozostanie przy niej na wieczność. Jednakże José mógł zgodzić się na mrożoną kawę i lody śmietankowe z mango oraz kolejne wspólnie spędzone popołudnie. Kawa była ohydna jak zawsze, a on jak zawsze dzielnie ją wypił, pojadając nie tylko lodami, ale też drożdżowymi ciasteczkami z marmoladą. Paqu mówiła nie tylko o pogodzie, napomknęła chyba nawet coś o polityce, co odrobinę zdziwiło Amorebietę. Jednakże był zbyt skupiony na rozważaniu irytacji, która zawsze przechodziła na sam jej widok. To nie było normalne, to zdecydowanie nie było ani trochę normalne. Nigdy wcześniej żadna kobieta nie odganiała jego złych humorków jednym uśmiechem – ba, Iga skutecznie je podsycała. Często, bardzo głośno, bardzo chętnie i z niebywałą wprawą doprowadzała go do szału. Nic dziwnego, że z czasem zaczął tak chętnie uciekać te sto kilometrów na północny wschód do Barcelony i pozornie cichego spokoju dookoła Paquity. Lubił ją obserwować, lubił słuchać, jak mówiła o najmniej istotnych rzeczach we wszechświecie, a nawet lubił patrzeć, jak w absolutnym milczeniu zagryzała wargi, szkicując długopisem jego niedokładny portret na okładce gazety, na czystej stronie rachunku, czy nawet liście zakupów. Niekoniecznie nawet jego portret, równie dobrze mogła mazać tam jakieś kwiatki, słonka i gwiazdki – to się po prostu nie liczyło.
Najważniejsze było, że z Paqu czuł się bardzo dobrze, absurdalnie lepiej niż z Igą. To panna Aldaya nieświadomie mieszała mu w głowie od pierwszej chwili, kiedy nareszcie został dopuszczony do jej tajemnej wieży, w której on ulegał jej, ona zaś – jemu.
Niekiedy nawet zdarzało mu się pomyśleć, że właśnie tak powinno być już do samego końca wszechświata. Był tylko jeden problem, który miał na imię Iga i wściekał się każdego wieczora. O ile w ogóle Amorebieta łaskawie wracał do Cantaury na noc. Było w Paquicie coś takiego, iż musiał ją mieć bez względu na cenę. Bez względu na to, jak wiele miał do stracenia, a Iga nie była w gruncie rzeczy niczym. Mogła go denerwować, mogła wściekać się na niego, robić karczemne awantury i notorycznie rozbijać talerze – zawsze celowała w to samo miejsce, tuż nad wejściem do kuchni, jakieś dwadzieścia centymetrów od jego głowy – ale nigdy nie przestała być kimś. I to było najgorsze oblicze problemu, którego istnienia Paqu nie była świadoma. Wcale nie chciał jej oszukiwać, wolał mówić, iż jak najdłużej pragnie oszczędzić jej cierpienia.
Chyba jednak się nie udało.
– O czym myślisz? – zapytała miękkim głosem. Stało się to nagle, nie umiał dobrze zamaskować chwilowego zakłopotania; chyba objawiło się lekkim rumieńcem i opuszczeniem wzroku, nigdy dokładnie tego nie pamiętał.
Uśmiechnął się jednak delikatnie.
– Ślicznie dziś wyglądasz, Paqu – wymamrotał. Zaśmiała się radośnie.
– Dawno mi tego nie mówiłeś, tylko jakieś wczoraj.
– A wierzysz?
– A powinnam? – bez zawahania rzuciła mu wyzwanie, pewnego rodzaju grę, która miała trwać całe życie. Nie umieli wyjaśnić sobie pewnych spraw, pozostawiali za sobą białe plamy i milczenie, ale za wszelką cenę walczyli.
To nic, że przegrali, że gra okazała się bezcelowa. To nic. Ważniejsze było, że tamtego dnia, pewnego popołudnia w lutym, kiedy z nieba lał się tylko żar, José zrozumiał nareszcie, iż to właśnie ona, siedemnastoletnia Paqu Aldaya, jest kobietą jego życia, iż to właśnie o nią będzie siłował się z Losem i nigdy się nie podda bez walki. Walczył też ze sobą i z usilną chęcią pocałowania jej. Przynajmniej z tym ostatnim wygrał.


– Dlaczego wciąż mi się przyglądasz? – Paqu posłała mu zaciekawione spojrzenie znad grubej książki kucharskiej.
– Skąd wytrzasnęłaś te okulary?
Uśmiechnęła się szczerzej, podsunąwszy kciukiem grube, czarne oprawki na nosie.
– Znalazłam gdzieś w szafie. A co, wyglądam na mądrzejszą? – zainteresowała się z przekorą.
Zaśmiał się tylko krótko, nie odpowiedziawszy.
– Więc jakie masz dziś plany kucharski, Paqu?
Westchnęła, zamknąwszy z trzaskiem książkę.
– Na co masz ochotę, José?
– Cokolwiek zrobisz.
– Nie kokietuj mnie – prychnęła. – Pytam serio, bo nie mam bladego pojęcia, co zrobić. Szczególnie, że ojca znów pewnie nie będzie. To chyba rutyna, że nie przychodzi na obiad, bo niby zasiaduje się w pracy.
– Paqu, przecież wiesz, iż tak jest – odparł miękko. Uśmiechnęła się z wdzięcznością na te słowa. – Możesz zrobić cokolwiek, choćby nawet coś banalnego.
– Tortilla? – rzuciła, wyciągając już z szafki kilka ziemniaków.
– Genialne. Pomóc ci?
Skinęła głową, więc szybko doń podszedł z zamiarem odebrania warzyw z jej dłoni. Nie przewidział jednak, iż pod wpływem jego dotyku Paquitę nawiedzi dreszcz, przez który wypuści wszystko na podłogę, uśmiechając się przepraszająco. I nie przewidział też, że to będzie właśnie ten moment, kiedy nachyli się nad nią i, jakby była to najnaturalniejsza rzecz na świecie, złoży delikatny pocałunek w kąciku jej ust, po czym zbierze z szarych kafelek ziemniaki, podczas gdy panienka Aldaya będzie przyswajała do siebie to, co właśnie się wydarzyło.
– José – wymamrotała kilka chwil później słabo. Uśmiechnął się do niej promiennie, wykonując tak prozaiczną czynność jak obieranie ziemniaków. Pomyślała wtedy, iż mogłoby być już tak zawsze i wcale by jej to nie przeszkadzało. Widok Amorebiety w kuchni, starającego się pomóc choć odrobinę, niesamowicie ją rozczulał. A z drugiej strony wciąż czuła przyjemne mrowienie w miejscu, gdzie kilka minut wcześniej przez chwilę znajdowały się jego wargi, i wydawało jej się, iż mógłby całować ją każdego dnia. Nie tylko gdzieś w kącik ust.
– Daj spokój, mamy dużo czasu – powiedział uspokajającym tonem, który upewnił ją, iż doskonale wiedział, co się z nią działo. – Na razie zróbmy ten obiad, dobrze?
Skinęła beznamiętnie głową, otrzepując ubranie z wyimaginowych okruchów. Wiedziała już, iż długo nie wytrzymają pośród niedopowiedzeń, podobnie jak była już pewna, że absolutnie mogła oddać José całe swoje serce w wieczystą dzierżawę. Tym jednym gestem upewnił ją, iż nie tylko ona czuła coś więcej, coś wykraczającego poza kanony przyjaźni i lekkiej współpracy wobec uporu starego Aldayi. Jego mała córeczka miała spędzać jak najmniej czasu sama, dlatego właśnie wysyłał do niej José. I dlatego właśnie w pewnej chwili uznała, iż może nawet tak było lepiej.
Poza tym tamtego dnia prawie ją pocałował. Miał gorące wargi, przez ów ułamek sekundy wydawało się jej, iż paliły jej skórę do najgłębszych warstw. José działał na nią o wiele mocniej, niż wcześniej podejrzewała. I ona działała na niego. To była magia, to było coś totalnie nowego, coś, czego nigdy po sobie by się nie spodziewali. W tamtej chwili wiedziała, skąd pochodził, gdzie mieszkał, co mniej więcej robił w firmie ojca, jakie książki lubił, na co był uczulony, bez czego nie wyobrażał sobie życia, o jakim zwierzątku marzył całe życie i jakie miał plany na przyszłość. Znała tysiące szczegółów, tych ważnych i tych absolutnie nieistotnych. Wiedziała o nim praktycznie wszystko, podświadomie nawet zdawała sobie sprawę, iż uwzględniał ją w swojej planowanej egzystencji. Gdzieś pomiędzy fajnym domem na wsi w Kraju Basków a czekoladowym dobermanem była zawarta ona, Paquita Aldaya, jedyna kobieta, którą José Amorebieta kochał całkowicie na przekór wszystkim zasadom.
Może dlatego nie walczyła z tym uczuciem. Miała mglistą świadomość, iż nie do końca jest to normalne, jednakże miała też zaledwie siedemnaście lat. Wyjątkowo szybko utraciła zwyczajne dzieciństwo, spokojne sny i matkę. Nie mogła wyobrazić sobie, iż jednak nie powinna nigdy dostać José. Nie potrafiła pojąć, iż tak naprawdę ich uczucie, którego tamtego dnia była już pewna, nigdy nie powinno zaistnieć. Amorebieta był odeń starszy o jakieś dziesięć lat i młodszy o pokłady cierpienia i krwi. Dzieliło ich chyba wszystko, może poza starym Aldayą, któremu z wiekiem odebrano racjonalne myślenie i umiejętność przewidywania skutków swoich czynów. Działał instynktownie, wiedział, iż ktoś musi przejąć interes, a nie miał lepszego kandydata od José. Paquita zaś była jeszcze naiwną dziewczyną, łatwo uwierzyła, iż właśnie tego pragnęła.
Wytknęła mu to wszystko tylko raz w życiu, lata później, kiedy jej przyszłość była już zmarnowana, a serce znajdowało się za kurtyną lodu. Westchnął ciężko, po czym odparł:
– Nie ufaj nikomu, Paqu, szczególnie tym, którzy cię kochają, bowiem to właśnie oni popełnią najdotkliwsze błędy zaślepieni uczuciami i złudną nadzieją na to, iż nigdy cię nie zranią.
Tymi słowami skwitował również wszystkie kroki Penélope Amorebiety Aldayi, jakie ta miała wykonać dopiero wiele lat później i złamać nimi kilku mężczyzn z pewnego piłkarskiego klubu z północy Półwyspu Iberyjskiego. Lecz wtedy jeszcze nikt nie mógł tego wiedzieć.


Barcelona, Wenezuela, jesień 1982.

To nie miało za grosz sensu, kiedy José po raz kolejny całował ją w policzek na pożegnanie, po czym bez słowa odchodził. To nie miało za grosz sensu po całych popołudniach spędzonych na milczeniu w swoich objęciach i wymianie luźnych uwag na tysiące tematów. Słowa, które przypadkiem tamtego wyjątkowo zimnego dnia wydostały się z ust José, nie miał ani krzty sensu pośród świata, w jakim ustabilizowali jakieś pół roku temu swoje wspólne półżycie. Było im dobrze pośród drobnych sekretów i wszystkiego tego, co nie chciało i nie mogło ujrzeć światła dziennego. Chodzili na długie spacery barcelońską promenadą, w wakacje wygrzewali się na plaży, uprzednio rzuciwszy na piach gruby koc, a José pilnował, by Paquita nie oparzyła się promieniami słonecznymi, razem gotowali i oglądali wieczorne wiadomości, czytali książki, często beznadziejne romansidła albo tanie kryminały całkowicie pospolite i pozbawione ciekawej fabuły. Było coś specyficznego w ich chwilowej egzystencji, co czuli nawet wtedy, gdy José żegnał się w milczeniu i grzecznie wracał do Cantaury.
To nie miało za grosz sensu, kiedy nagle go olśniło i gdzieś pomiędzy omawianiem filozofii Pascala a jego praw fizyki – co pozostało jednak zaledwie w nigdy niezrealizowanych planach – Amorebieta rzucił niby całkiem niezobowiązujące:
– Kocham cię, Paquita.
I te trzy słowa całkowicie odmieniły całą piękną rzeczywistość, na jaką pracowali. Wciąż miała siedemnaście lat – no, siedemnaście i trzy czwarte, a może nawet i trochę więcej – i wydało jej się to najbardziej przerażającym doświadczeniem zaraz po wszystkim związanym ze śmiercią matki i bronią. Oczywiście, Paqu wiedziała o tym doskonale od prawie zawsze, a stuprocentową pewność miała od pierwszej w ich historii spalonej tortilli, jednak nigdy nie spodziewała się, że José kiedyś odważy się przyznać do swoich uczuć.
Zresztą, nie potrzebowała tego. Ona wiedziała i nic poza tym się nie liczyło. Dążyli swoją ścieżką niespiesznie, przygotowywali się na kolejne kroki całymi tygodniami, jednak tamtego dnia nie miała pojęcia, jak zareagować. Chyba nie była jeszcze gotowa, musiała poddać się przeczuciu. To zaś podpowiadało, by uśmiechnęła się delikatnie, po czym sięgnęła do jego ust i delikatnie go pocałowała.
Nie chciała jeszcze wypowiadać tej magicznej formułki, która brzmiała równie przerażająco co pięknie. Coś w słowach „kocham cię” blokowało Paquitę przed ujawnieniem całej siebie, jakiś rodzaj zapory emocjonalnej, której nie umiała przejść przez całe życie. Zawsze miała czuć się odrobinę niepewnie, kiedy już odważała się wyszeptać owe zaklęcie.
– José – wymamrotała wtedy, czując, jak smukłe palce wciąż miał wczepione w jej rozpuszczone włosy. Oddech zaś miał pachnący cytryną, a uśmiech najczulszy z dotychczasowych.
– Paqu, niczego nie będziemy zmieniać – obiecał natychmiast. – Wszystko zostanie po staremu, jeśli tego chcesz.
Skinęła w milczeniu głową. Dopiero po kilku chwilach odezwała się:
– Nie musiałeś tego mówić, José. Ja wiedziałam.
Zaśmiał się krótko, tuląc twarz do jej brzucha. Pogładziła go po policzku, uśmiechając się z lekkim rozmarzeniem.
– Ty zawsze wiesz. Wiedziałaś od pierwszego dnia, prawda?
– Może nie od pierwszego – odparła trochę przekornym tonem. – Od drugiego. Tak, wiedziałam od drugiego – uśmiechnęła się delikatnie, ponownie otworzywszy tom, jednakże nie znalazła tam nic godnego uwagi. Nie miała ani krzty siły i chęci gotować cokolwiek, więc poddała się i opadła ciężko na sofę i uda José. Nie powiedział niczego na ten temat.
– Starasz się podwindować ku górze moje męskie ego? – zakpił. Pocałowała go krótko, chyba nawet zrobiła to odrobinę bezmyślnie, ale już się nie zarumieniła.
– Twoje ego ma się na doskonałym poziomie, nie uważasz?
– Ale twoja złośliwość dziś zdecydowanie jest przesadzona.
– Nie podoba ci się? – zasmuciła się z przesadą, na co znów się zaśmiał.
– Tego nie powiedziałem. Jest nie w twoim stylu.
Chyba takich słów nie spodziewała się po José. W tej jednej chwili pojęła jednak, iż dla niego była dlań przede wszystkim uosobieniem delikatności, dziewczęcej naiwności i spokoju. To cenił w niej najbardziej i nie chciała wyprowadzać go z błędu, nie miała siły, ochoty i aż tak ogromnego zaufania, ażeby móc kiedykolwiek pokazać José swoją prawdziwą twarz osoby pokrzywdzonej przez głupi przypadek i ojca nigdy z tym niepogodzonego. Łatwiej było zataić te kilka szczegółów, jakie i tak zawsze chowała pod płaszczem ślicznego uśmiechu i odrobinę zagubionego spojrzenia.
Poza tym nie chciała obdzierać go ze złudzenia, jakie pokochał. Może nigdy Paquita Aldaya nie była całkowicie prawdziwa, jakaś część jej zawsze pozostała zgrabną grą aktorską i pozornie niegroźnymi kłamstwami, lecz do końca życia uważała, iż nie miała prawa pozbawiać José kobiety jego marzeń. Tak było łatwiej, kiedy nie wiedział o jej małej wielkiej tragedii sprzed lat.
Nie chciała zniszczyć ich wspólnych złudzeń.
– Czepiasz się szczegół, José – prychnęła. – Niekiedy nawet mi zdarza się być złośliwą. To przecież nic złego, nie? – uniosła znacząco brwi i zachichotała w najidiotyczniejszy z możliwych sposobów. A potem pomyślała sobie jeszcze, że w gruncie rzeczy fajnie zapowiada się jej przyszłość z tym facetem obok.


Cantaura, Wenezuela, zima 1982.

José Amorebieta nie lubił wracać do domu. Było coś przerażającego w stu kilometrach, jakie musiał przemierzyć, podobnie jak było coś przerażającego w szyderczym grymasie rozpostartym bezustannie na twarzy Igi. W Cantaurze nie było Paquity i jej radosnego chichociku, nie było też ich wspólnego spokoju – ich miejsce zajmował rozgardiasz wokół Igi. Iga zaś była najbardziej irytującym stworzeniem, jakie spotkał na swojej drodze.
– Znów byłeś u tej dziewuchy – powitała go zimno, nawet nie podniósłszy się z sofy. Chciał odburknąć, iż „ta dziewucha” ma imię, lecz powstrzymał się. Chyba by nie zniósł ślicznych zgłosek składających się na Paquitę wydobywających się z przesyconego jadem gardła Igi.
– Ta dziewucha przynajmniej cieszy się, że mnie widzi – odparł sarkastycznie José, udając się od razu do kuchni. Z lodówki wyciągnął kilka plastrów żółtego sera i bez zawahania je pochłonął. – Ugotowałaś dziś coś?
– Dla ciebie? Niech ci gotuje kochanka.
– Dziś nie miała ochoty gotować.
– Ojej, jak mi przykro z tego powodu – syknęła złośliwie. – Mam już udać się do kwiaciarni i kupić wieniec pogrzebowy?
José pomamrotał przez chwilę coś bliżej nieokreślonego na temat tego, jak strasznie go denerwowała, po czym dodał wybitnie nie na miejscu:
– Co mi odbiło…?
– Pieniądze mojego ojca – weszła mu natychmiast w słowo. – I może jeszcze ta cholerna posiadłość, którą ten stary debil przegrał w karty kilka lat wcześniej, ale jeszcze wtedy nikt o tym nie wiedział.
W tym jednym momencie Iga, na którą z dnia na dzień coraz bardziej nie mógł patrzeć i która coraz częściej doprowadzała go do szału, wydała się mu jedynie kobietą zgorzkniałą, kobietą, której życie nie ułożyło się ani trochę po jej myśli i notorycznie ją rozczarowywało. Podobnie jak José nigdy nieukrywający Paquity i swoich uczuć wobec niej. Iga mogła mieć wszystko poza uczuciami, tych zaś chyba pragnęła jako jedynych. Otoczona drogimi przedmiotami, w naprawdę ekskluzywnej dzielnicy Cantaury pośród tych wszystkich wenezuelskich matron przypominających stylem bycia panie domu z Teksasu w latach pięćdziesiątych, była wiecznie niezadowolona. José tego nie rozumiał, jego zdaniem ich życie można było zakwalifikować jako całkiem okej, może bez szału, ale zawsze mogło być gorzej. Ale on od prawie roku spotykał się z Paquitą, poświęcał jej każdą swoją wolną chwilę i wiele z tych, jakie powinny być jednak przeznaczone dla Igi.
Iga zgorzkniała przez te wszystkie lata, straciła na urodzie, przestała o siebie dbać – jakby chciała pogrzebać się za życia w wenezuelskiej Cantaurze. I była też jedynym ciężarem José, jedyną rzeczą, o której bał się powiedzieć nawet swojej najdroższej pannie Aldayi. Stary Diego wiedział, ale od pierwszej wizyty Amorebiety u jego córki ani razu nie napomknął o Idze. Jakby jej nie było.
– Nikt nie kazał ci się zgadzać – prychnął, siadając obok niej na sofie. A dokładniej na drugim jej krańcu.
Zaśmiała się sucho.
– Czego oczekiwałeś po naiwnej dziewczynie, właściwie wciąż dziecku, której perspektywa wyrwania się z Barakaldo wyda się spełnieniem wszelkich marzeń?
Nie umiał znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
– Jeśli cię to pocieszy, Iga… – przerwał, wziął głęboki wdech, po czym ponurym głosem dokończył myśl: – Nie tylko tobie nie podoba się stan rzeczy, w jakim na zawsze utknęliśmy.


Barcelona, Wenezuela, zima 1983.

Paquita żyła w błogiej nieświadomości. Często błądziła myślami – zwykle całkowicie tego nieświadoma – wokół swojego przyszłego życia, wielkiego wesela i białej sukni ślubnej, jakiej nigdy Los nie pozwolił jej włożyć. Oczami wyobraźni widziała już siebie w białej kiecce z koronki i tiulu, okropnie kiczowatej, z kilkunastometrowym trenem kroczącą ku ołtarzowi w La Catedral de San Cristobal. Widziała też specyficzne niezadowolenie na twarzy ojca i radość w oczach José, podobnie jak wyraźnie widziała wielką wiązankę białych orchidei, którą miała trzymać w dłoniach.
Paquita żyła w błogiej nieświadomości i była weń tak cudownie radosna, iż José nie miał serca jej tego wszystkiego niszczyć. Czuł się okropnie z dawaniem jej nadziei na coś, czego nigdy nie mogli mieć, lecz za każdym razem, kiedy jej twarz znów przebiegał uśmiech, nie umiał z tym walczyć. Poddawał się i po raz kolejny udawał, że nie ma niczego, co mogłoby im przeszkodzić we wspólnym szczęściu.
Ale kiedy pokazała mu białą sukienkę pełnią koronek, tiuli i w gruncie rzeczy przypominającą trochę bezę, o mało się nie popłakał z bólu, jaki przeszył jego serce.
– Jest okropna, prawda? – zaśmiała się dziewczyna.
– Wcale nie – gładko skłamał.
– Jest okropna. Przesadzona, przedekorowana, okropnie kiczowata – odparła z leciutką nutką ironii. – Ale właśnie taką chciałabym mieć. Chciałabym mieć wesele pełne kiczu, przesady, mnóstwa pijanych przyjaciół i tandetnej muzyki.
Nie potrafił poradzić sobie z jej entuzjazmem, dlatego też nie odpowiedział. Jedynie ucałował jej skroń i wymamrotał coś, że cudownie by wyglądała nawet w absolutnej tandecie. Nie umiał zniszczyć jej tego dziecięcego entuzjazmu, nie umiał nawet myśleć o tym, iż będzie musiał kiedyś przestać kłamać i odebrać oczom Paquity blasku. Nie potrafił też jej rozczarować, nie po prawie roku. Kochał ją o wiele za mocno, aniżeli powinien, a ona kochała jego i na każdym roku dawała mu to do zrozumienia. Nikt nie liczył się ponad Paqu, a nie powinno tak być.
– José – spojrzała na niego spod kurtyny czarnych rzęs. Niechętnie otrząsnął się z, absurdalnie, ponurych myśli. – José, możemy wyjechać i wziąć ślub z zaskoku, nikogo nie informując? – zapytała, po chwili zaś dodała błagalne: – Proszę.
Zbladł, zrozumiawszy, iż jeśli teraz jej powie, nie powie jej nigdy. Nie było innej opcji, musiał przyznać się do tego, iż istniała pewna niewielka skaza na ich idealnym życiu, pewien mały problem, który wszystko obracał w nicość.
Problem miał na imię Iga i był jego żoną.


Na pewno ktoś kiedyś powiedział, iż miłość jest równa cierpieniu. Na pewno też ktoś kiedyś przewidział, że nigdy nie będzie idealnie, znajdzie się ta mała rysa na idealnej powierzchni uczuć.
Na początku chciała krzyczeć. Płakać i krzyczeć, wysłać go do diabła i nigdy nie wybaczyć. Na początku siedziała sztywno tuż przy jego boku i modliła się, ażeby to był tylko sen. Nie tak to sobie wyobrażała, nie tak miało wyglądać ich wspólne życie. Już planowała wszystko – ślub, dom, psa, pewnie kiedyś dzieci. Już znalazła nawet sukienkę, a tymczasem José słabym głosem wyszeptał, iż nigdy ich wspólne marzenia się nie spełnią. Bo José Amorebieta miał żonę. Kobietę, która uprzedziła Paquitę, która miała na wieczną własność mężczyznę doskonałego. I nie umiała go kochać, bo po ciepło i uczucia zawsze wracał do małej Paqu.
Na początku to do niej nie docierało. Wydało jej się groteskowym żartem, który całkowicie mu nie wyszedł. Jakimś totalnym absurdem. Takie rzeczy, owszem, zdarzają się, ale w tych kiepskich telenowelach z Kolumbii, Brazylii czy Ekwadoru. Nie w normalnym życiu, nie w egzystencji Paquity Aldayi. Dopiero po kilku minutach zrozumiała, iż José nie miałby żadnego celu w żartowaniu. Chciał być w stosunku do niej szczery. Rychło w czas, po roku przyznał się do posiadania żony. No, po prawie roku, może jakiś dziesięciu miesiącach.
Kiedy już pojęła, iż takie było przeznaczenie, iż nigdy nie będzie mogła powiedzieć, że José jest całkowicie jej, przypomniała sobie cień smutku w jego oczach, kiedy najłagodniej, jak tylko potrafił, przyznawał się jej do wszystkiego. I zaklinał, że nigdy nie chciał jej okłamywać, po prostu nie miał serca obdzierać jej z marzeń. Poza tym zawsze ją kochał, była miłością jego życia, jedyną kobietą, którą pragnął mieć i zarazem nie mógł nigdy jej dostać.
Na samym końcu, gdy wszystko było dlań już jasne, gdy powoli zaczynała akceptować sytuację, a miłość do José zwyciężała nawet uczucie zawodu, szepnęła tylko:
– Jaka ona jest, José?
Nie odpowiedział od razu, zdziwiła go tym pytaniem. I samą siebie również. Chyba nie spodziewał się, iż jednak zaakceptuje rolę tej drugiej kobiety w jego życiu, zawsze pół kroku za jego żoną.
– Iga jest zimna, złośliwa, apodyktyczna. Bardzo zgorzkniała, nieszczęśliwa. Zamknęła się w elitarnym gronie swoich przyjaciółek. Brakuje nam wspólnych zainteresowań, wspólnych tematów i umiejętności znoszenia swoich wad.
– A gdybym… – przerwała speszona, dopiero po kilku chwilach namysłu kończąc: – O ile lat się spóźniłam?
Uśmiechnął się smutno.
– Jesteśmy sześć lat po ślubie. Po prostu się minęliśmy, Paqu. Los z nas okrutnie zadrwił i się minęliśmy. Ona wie o tobie, jakoś to znosi ze specyficznym dla siebie chłodem. To do niej jeżdżę w weekendy i to obowiązek wobec niej jest jedyną rzeczą, która trzyma mnie w Cantaurze. Nie powiem, że to udane małżeństwo, bo skłamałbym i to bardzo mocno. Oboje się unieszczęśliwiamy, ale Iga nigdy się nie podda. Choćby po to, by zatruć mi życie.
– Czyli nigdy z nią nie wygram – westchnęła Paquita. – I nigdy nie będziemy mogli ziścić naszych głupiutkich marzeń.
– Wcale nie były głupie – zaprzeczył żywo. – Po prostu nie były dla nas.
– Zostawisz mnie teraz? – chciała, by to pytanie zabrzmiało bardzo pewnie, jednak było niczym ponad jęk pozbawiony nadziei.
Pocałował ją w czubek nosa.
– Nigdy, Paqu.
A ona uwierzyła, bowiem nic innego jej nie pozostało.


Barcelona, Wenezuela, lato 1984.

José był wściekły. Od pierwszej chwili, gdy wpadł do mieszkania, Paquita już wiedziała, iż coś się wydarzyło. José był niczym burza, niszczył wszystko na swojej drodze. Warknął na nią z pięć razy w przeciągu minuty, lecz z jej ślicznej buzi nie schodził łagodny uśmiech. Postawiła przed nim talerzyk z ciastem marchewkowym oraz duży kubek czarnej kawy – zawsze dwie i pół łyżeczki cukru – po czym usiadła naprzeciw. Nie musiała pytać, zawsze sam prędzej czy później zdradzał powód swej irytacji, którym zazwyczaj była – cóż za niespodzianka – żonka. Tym razem jednak, co było bardzo dziwne i równie bardzo niepokojące, po tych kilku chwilach milczenia José nie zaczął wyklinać Igi na czym świat stoi. Zasępił się, na czole zaś pojawiła się pojedyncza zmarszczka, która mówiła, iż problem jest o wiele, wiele poważniejszy.
– José, co się stało? – zapytała najczulszym z możliwych tonem. Uśmiechnął się doń smutno.
– Będę miał dziecko, Paqu – wymamrotał cicho. O mało nie zadławiła się powietrzem, które gwałtownie złapała.
– Ale mówiłeś… Ale Iga… No przecież… – plątała się, nie wiedząc, do czego właściwie dąży. José zaśmiał się gorzko.
– Otóż to, Iga nigdy nie chciała mieć dzieci. Mówiła, że jej są niepotrzebne, że to właściwie głupota posiadanie dzieci, a ona nie czuje matczynego powołania. Aż tu nagle wczoraj wracam do domu, nastawiłem się już, że znów będzie się drzeć, bo od tygodnia znaku życia nie dałem, a ona zamiast jakimś zjadliwym „Po jaką cholerę wracałeś w ogóle? Już się prawie oswoiłam z metką świeżej wdowy” powitała mnie radosnym uśmiechem, tortem czekoladowym i jakże wspaniałą nowinką. Ósmy tydzień czy coś koło tego – prychnął, stuknąwszy kubkiem o stół.
– Delikatniej, rozlejesz – prosiła ciepło. – I co teraz zrobimy, José?
José nie wiedział. I Paquita również nie wiedziała. Właściwie, mogli jedynie poddać się temu, co chciał zgotować im Los, mogli zaledwie pogodzić się z wydarzeniami i w milczeniu modlić o to, by więcej bólu zostało im oszczędzone.
– No tak – westchnęła. – Teraz to ona wygra większość twojego wolnego czasu, w końcu będziecie mieć dziecko. Będzie kłamała, że do wszystkiego cię potrzebuje, żebyś tylko siedział z nią, a nie ze mną…
Przerwał jej ruchem dłoni.
– Przestań, Paqu – wymamrotał, zaciskając palce dookoła jej nadgarstka. – Poradzimy sobie, jasne? Nieważne, co będzie robiła, i tak nie pozwolę nikomu mi cię odebrać. A w szczególności nie pozwolę na to jej, rozumiesz mnie? – każde słowo wypowiadał powoli, jakby chciał mieć stuprocentową pewność, iż panienka Aldaya dobrze wszystko rozumie.
Skinęła twierdząco głową.
– Poradzimy sobie, przecież to wiem – szepnęła wreszcie. – Moim zdaniem Iga tego nie planowała, po prostu się stało – dodała, a w jej oczach zalśnił cień zrozumienia. José również chciałby umieć potraktować tę sytuację z tak zimną krwią, chciałby umieć zrozumieć i wcale się nie bulwersować jedynie dlatego, iż zdarzyło się coś takiego. Równie dobrze to mogło stać się już wcześniej, nawet kilka lat temu. Już dawno mógł mieć nawet kilkoro dzieci, a nie jedynie tę okropnie nieudaną żonę i chory związek pełen złośliwości i absurdalnego zaufania. To wszystko było efektem świadomości Igi, iż José nigdy jej nie zostawi. I było to słuszne myślenie, bowiem zawsze miała zwyciężyć tę wojnę z Paquitą, choć w tysiącach małych bitw wygrywała Wenezuelka. To Iga mogła szczycić się mianem pani Amorebiety.
– Masz jakiś pomysł? – zapytał z dziwnie smutnym uśmiechem.
Zaśmiała się krótko i pocałowała go.
– Niczego nie zmieniajmy, oto mój cały pomysł.


Stary Diego Aldaya do związku swojej małej Paqu z Amorebietą początkowo odnosił się bardzo entuzjastycznie – wtedy jeszcze nie był w pełni świadomy niebezpieczeństw, jakie za sobą tenże niósł; być może chciał nie pamiętać o istnieniu żonki José – jednak z czasem zaczął być coraz bardziej sceptyczny. Uśmiech Paquity i fakt, iż coraz mniej czasu spędzała sama w domu, naprawdę go cieszył, jednak powoli docierała do niego świadomość o obecności Igi i nie umiał jej już tak skutecznie uciszać. Diego Aldayi z każdym dniem coraz bardziej ciążyła świadomość, iż jego najdroższa córeczka w życiu swojego ukochanego zawsze miała być tą drugą. Porzucił jednak nieśmiałe spoglądanie w przyszłość, gdzie prowadził swoją księżniczkę do ołtarza i oddawał ją w ręce człowieka tego godnego. Jego mała córeczka – co z tego, iż miała już z dziewiętnaście lat, dla Diego zawsze była dwunastolatką z warkoczami – należała już jednak do Amorebiety, a on nie mógł dać jej wszystkiego.
Stary Aldaya miał z tym przez długi czas spory problem. Dopiero jakoś po roku – a może minęło nawet z osiemnaście miesięcy – postanowił, iż w szczęście córki wtrącać się nie będzie. Co najwyżej delikatnie pomoże, kiedy będzie to potrzebne. Długo jednak idealny stan rzeczy trwać nie mógł, więc jak nagle Iga zaszła w ciążę, Diego natychmiast pojął, iż pora zacząć działać. Czekał tylko na jakiś sygnał ze strony Paquity, na prawie bezgłośną prośbę o wsparcie i organizację wszystkiego w taki sposób, ażeby nie straciła na tym ani ona, ani jeszcze nienarodzone dziecko. Kiedy któregoś wieczora nareszcie usłyszał z jej ust coś podobnego, nie mógł uwierzyć, iż jego mała Paqu jest już dorosłą, rozważną kobietą.
– Nie proszę, żebyś trzymał go na siłę w Barcelonie, choć wiem, że on by tego chciał – powiedziała spokojnym tonem, ściskając w dłoniach jasnoczerwony kubek kakaa. – Nie mogę cię o to prosić, bo to byłoby bardzo nie fair wobec Igi i dziecka.
– Paqu, to jakieś szaleństwo – przerwał jej, lecz ona spojrzała na niego karcąco, po czym kontynuowała z łagodnym uśmiechem:
– To nie szaleństwo, tatku. To tylko nasza mała, dziwna rzeczywistość. W każdym razie, chciałam cię prosić, żebyś w miarę możliwości załatwił José więcej pracy w Cantaurze niż tutaj.
– Nie rozumiem cię – przyznał zaskoczony jej decyzją. – Nie rozumiem, jak możesz chcieć poświęcić siebie na rzecz jej.
Uśmiechnęła się jedynie smutno i poszła do swojej sypialni, nie powiedziawszy już ani słowa.
Siedem i pół miesiąca później na świecie pojawił się Fernando Amorebieta Mardaras, José zaś już od parunastu tygodni w Barcelonie bywał tylko w weekendy ustanowiony oficjalnym przedstawicielem interesu starego Aldayi na cały magistrat Pedro María Freites, którego głównym miastem była Cantaura. I do którego na pewno nie należała Barcelona.


Barcelona, Wenezuela, grudzień 1985.

José wracał w każdy weekend do Barcelony okrutnie nabuzowany złością, irytacją i tęsknotą w zabójczej mieszance. Nie interesowały go pozory, dziwne spojrzenia, a tym bardziej złowrogie spojrzenia Igi w każde piątkowe popołudnie. Całował synka w czoło, mamrotał parę słów – zawsze w stronę dziecka, nigdy żony – po czym wychodził z domu i pojawiał się ponownie dopiero w poniedziałkowe popołudnie. Przez pierwsze tygodnie Paquita była na niego zła, uważała, iż cały weekend to zdecydowana przesada, a on powinien wracać do Cantaury przynajmniej na noce, jednak zawsze wyśmiewał ją i całował w ten zapierający dech w piersiach sposób. Z czasem przestała z nim walczyć, zaczęła zaś cieszyć się trzema nocami, jakie dostawali z każdego tygodnia. I tak była na przegranej pozycji, wszak to nie ona była matką jego syna.
– Nawet nie próbuj mi się zadręczać, że odbierasz dziecku ojca. Uwierz mi, że szczęśliwy tatuś to lepszy tatuś, a jeśli jeszcze może przy tym odpocząć od upierdliwej mamusi, to już absolutny raj – powtarzał na wpół ironicznie, na wpół serio.
Wzdychała ciężko za każdym razem i zmieniała temat. Tak było łatwiej.
Na święta poleciał z rodziną do Kraju Basków. Iga się uparła, nie miał szans z nią wygrać, Paquita zaś zabroniła mu zostawać w Wenezueli.
– Nie martw się – powiedziała. – Poradzę sobie. Będę z tatą, tak jak zawsze. Zawsze spędzamy święta we dwoje, José, to dla nas nic nowego. Od lat jest on i jego mała Paqu. I zawsze ten ból, bo nie ma z nami mamy. To coś całkowicie naszego, wolałabym, żebyś jednak był wtedy z Igą i Fernando – głos miała spokojny, lecz oboje wiedzieli, iż serce jej krwawiło. José jednak nie miał wtedy pojęcia, iż nie chodziło tylko o same święta, bo znali się od już prawie czterech lat i nigdy nie pozwoliła mu być ze sobą w Boże Narodzenie. Co rok powtarzała te same zdania, a następnie zamykała się ze starym Aldayą w domu i nie odbierała telefonów aż do dwudziestego ósmego, a nawet dziewiątego grudnia. To były ich dni, tylko ich dwojga. Stary Aldaya i jego córka traktowali te kilka dni jako największą, rodzinną świętość, José zaś zdawał sobie sprawę, iż nigdy w pełni nie będzie należał do tej rodziny. Mógł jednak tylko podejrzewać, iż jakoś na te dni przypadała rocznica śmierci mamy Paqu.
Grudzień był najtrudniejszym miesiącem dla Diego i Paquity. Choć mijały lata, zawsze bolało tak samo. Ciężko było udać się na cmentarz i znieść widok grobu, którego Paquita nienawidziła odwiedzać. Mama była zawsze przy niej, nigdy nie czuła, by została uwięziona pod kamienną płytą. To było coś na kształt nieprzerwalnej więzi, potrzeby wierzenia, iż tak naprawdę nigdy nie umarła. Może też strachu przed samotnością, porzuceniem, bowiem ojciec dużo pracował i rzadko bywał w domu. On próbował wyleczyć się z bólu na swój własny sposób, uciekając od wszystkiego, co przypominało mu żonę. Paquita nigdy nie miała mu tego za złe. Nie czuła się odpowiednią osobą do obwiniania go za dorastanie pośród samotności i powolne nabywanie drobnych, pozornie niegroźnych strachów i straszków. Ojciec starał się, jak mógł, a co z tego wyszło, to już inna bajka. Poza tym przecież nie była sama, miała José i to liczyło się najbardziej. Nawet jeśli odsyłała go dziesiątki tysięcy kilometrów od siebie w te najgorsze dni każdego roku i nigdy nie chciała powiedzieć, co tak naprawdę zdarzyło się w grudniowy wieczór tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego któregoś roku. To była tajemnica, największa ze wszystkich tajemnic Paquity Aldayi, której nigdy nikomu nie zdradziła.
José wrócił przed końcem roku, zignorował wszelkie protesty Igi i w ostatni dzień roku przyjechał do Barcelony. Powitała go jakaś taka blada, chyba nawet smutna. To nie było normalne, po świętach zawsze witała go mimo wszystko z radością, a tylko w oczach czaił się żal skierowany w stronę Losu. Przytulił ją mocno, pocałował, posadził na sofie – nie powiedziała ani słowa. Nie uśmiechnęła się też ani raz i to go właśnie zaniepokoiło najbardziej. Cokolwiek by się nie działo, Paquita zawsze uśmiechała się chociaż półgębkiem na dowód tego, iż naprawdę się cieszy z jego obecności u swego boku.
Widocznie coś musiało być bardzo nie tak i to coś okrutnie ją męczyło.
– Paqu, coś się stało? – spytał czułym tonem. Przez chwilę milczała.
– Nie, nie, dlaczego? – odparła wreszcie wyraźnie rozkojarzona. Westchnął ciężko.
– Paquita, co się stało? – powtórzył stanowczo. Znów milczała, tym razem dużo dłużej.
– Po prostu… – zaczęła, lecz przeszkodziły jej łzy. Płakała długo i rzewnie bez słowa wytłumaczenia, José pozostało jedynie mocno ją do sobie przyciskać i szeptać puste słowa pocieszenia. Nie zadawał pytań, czuł, iż sama mu wreszcie powie. I powiedziała. Cała zapuchnięta, z rozmazanym tuszem do rzęs, pachnąca jak zawsze terpentyną i farbami, smutnym, pełnym rezygnacji głosem oznajmiła: – Jestem w ciąży, José. Wydaje mi się, że to gdzieś drugi, może początek trzeciego miesiąca. Ja naprawdę tego nie planowałam – pociągnęła nosem. Naprawdę oczekiwała po nim każdej reakcji, lecz nie tej, jaka nastąpiła. W najśmielszych snach nie odważała się marzyć o tym, by twarz José rozjaśnił promiennym uśmiech, on sam zaś zerwał się z sofy i uniósł ją kilka centymetrów nad ziemię. Naprawdę się cieszył. I to było niesamowite, w jednej chwili rozwiało wszelkie obawy Paquity, która doskonale wiedziała, iż teraz będzie jeszcze trudniej żyć w trójkącie z jego żoną i synem.


Cantaura, Wenezuela, maj 1986.

Iga mocniej przycisnęła do głowy poduszkę. Telefon upierdliwie dzwonił od dobrych pięciu minut, a ten jej durny mąż spał jak gdyby nigdy nic. Tyle dobrego, że syn odziedziczył po nim ów stalowy sen. Co nie zmieniało faktu, iż zaczynała być powoli zirytowana. Kopnęła go z całej siły w udo. Zawył boleśnie, budząc się.
– Czego chcesz, kobieto? – burknął.
– Odbierz ten pierdolony telefon, bo inaczej coś ci zrobię – odwdzięczyła się równie wojowniczym tonem. Doskonale słyszała, jak przeklinał pod nosem, jednakże zignorowała to. Ważne, że ten idiota wywlekł się z łóżka, a po jakimś czasie telefon zamilkł. Niestety, miast ciszy nastąpił radosny pisk i José zaczął biegać jak opętany po domu. Westchnęła ze trzy razy, po czym szybko w myślach wszystko skalkulowała. To było niemożliwe, zdecydowanie brakowało ze dwóch miesięcy, jeśli nie więcej. Ta dziewucha z jego ukochanej Barcelony nie mogła już zacząć rodzić, było zdecydowanie za wcześnie. Jednakże Iga przejmowała się tym zaledwie przez chwilę. Potem trzasnęły drzwi, czyli José w pośpiechu opuścił dom. A niech spierdala i już nie wraca, skurwiel jeden. Jakkolwiek gówniarze nie umiała życzyć wszystkiego najgorszego, w pewnym sensie Idze było szkoda tej dziewczyny. Musiała wyjątkowo mocno kochać José, że wytrzymywała z nim już piąty rok – cztery minęły jakoś w lutym, kiedy nawet Iga wiedziała, że w drodze jest owoc tej jakże cudownej i bajecznej miłości – i nie zamierzała się poddać. Tak, ten upór i samozaparcie zasługiwały na pewien szacunek, choć Iga nadal traktowała ją jako intruza. Amorebieta był jej mężem, a ta cała panienka Aldaya bezprawie go sobie zagarnęła. Moralne zwycięstwo miało zawsze być po stronie Igi, choć wszyscy doskonale wiedzieli, jak bardzo to absurdalne. Kobieta, która go nie kochała, która była przy nim tylko z pragnienia zatrucia mu życia swoim niezadowoleniem, miała zawsze wygrywać José Amorebietę w potyczkach z tą, poza którą świata nie widział.
Poza tym to przecież Iga urodziła mu syna. Pierwszego i jedynego syna, jedynego z prawego łoża. Dziecko Aldayi się nie liczyło, ona była tylko kochanką, kochankę zaś można było zawsze porzucić. Żonę – nigdy.
Westchnęła, po czym jeszcze przez chwilę nasłuchiwała, czy mały na pewno się nie obudził. W domu nareszcie panowała cisza. Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się wszelkich myśli na temat niedorobionego mężulka i jego kochanki, po czym znów wcisnęła twarz w poduszkę.
José zaś pędził na złamanie karku do Barcelony, skąd dostał telefon od starego Aldayi. Ten niby mówił, że wszystko jest dobrze, że Paqu jest już w drodze do szpitala, ale tak naprawdę brzmiał na absolutnie spanikowanego. Chyba nawet on wiedział, że było za wcześnie na poród. O całe dwa miesiące za wcześnie i to najbardziej przerażało Amorebietę. Paquita zarzekała się, że czuje się doskonale, że dziecko jest zdrowe, a ona odpowiednio się odżywia. Nic nie mogło pójść nie tak, nie z tej perspektywy. Miała dwadzieścia lat, była dorosła i umiała zadbać o siebie i maleństwo, a José i tak łamał wszelkie zasady i obyczaje, by być przy niej jak najczęściej. Nawet jeśli tylko krzyczała, iż powinien być z rodziną, a nie z nią, bo ona sobie poradzi, a jego syn potrzebuje ojca. A głównie krzyczała i ganiała go po sklepach w poszukiwaniu coraz wymyślniejszych zachcianek, co jednak go bawiło.
Ciężarna Paquita zachowywała się dość podobnie do Igi, a jednak pierwsza go bawiła i rozczulała, druga zaś – niesamowicie denerwowała. Ale chyba wcale nie powinno go to dziwić, w końcu w Idze wszystko mu nie pasowało, miała w sobie jakieś coś dziwnego, co przeszkadzało narodzić się jakiemuś głębszemu uczuciu, które może osłodziłoby to nieudane małżeństwo.
W Barcelonie zagościł jakoś po godzinie, była chyba trzecia, może wpół do czwartej na ranem siedemnastego maja. Jechał najszybciej, jak potrafił, dwukrotnie się zgubił – na pewno z nerwów, w końcu ukochana kobieta rodziła ich pierwsze dziecko! – i o mało nie oszalał. Klął jak szewc; klął na kilkoro nieszczęsnych studentów kręcących się po poboczach i na kierowców ciężarówek blokujących ruch.
Kiedy rodził się Fernando, nie przeżywał takich mentalnych katuszy. Ale Fernando rodził się zgodnie z planem, dokładnie co do dnia, a Iga i tak by sobie świetnie poradziła, gdyby się mocno spóźnił. A nawet może i lepiej poszłoby jej bez José u boku, bowiem bezustannie tylko go wyklinała i wbijała mu paznokcie w przedramiona jakby w akcie jakiejś niezbyt wysublimowanej zemsty. Mimo wszystko bardziej obawiał się o Paquitę, choć ta uśmiechała się tylko delikatnie, kiedy pojawił się nareszcie w szpitalnej sali. Obok niej na białym, niewygodnym krzesełku siedział stary Aldaya i udawał, iż wcale nie roni ukradkiem łez wzruszenia albo smutku.
– Powinieneś być w Cantaurze – powiedziała, kiedy pocałował ją lekko na przywitanie, a następnie jej twarzą na kilka chwil zawładnął grymas bólu. Jednakże ułamek sekundy później już uśmiechała się w najłagodniejszy z możliwych sposobów.
– Pieprzyć to – odparł porywczo. – Paqu, jak się czujesz? Jest za wcześnie, o dwa miesiące za wcześnie! Co mówią lekarze? Kochanie, odpowiedz mi, proszę. Nie mam pojęcia, co robić, jak ci pomóc, przecież Iga goniła mnie w cholerę i tylko krzyczała, jakim to dupkiem nie jestem – zaczął panikować, ona zaś nie miała nawet sumienia wchodzić mu w słowo. José Amorebieta poddawał się nerwom w sposób przecudownie niespodziewany, nagle stawał się naiwnym, przerażonym dzieckiem, które bało się o wiele bardziej od niej. A Paqu Aldaya bała się okrutnie, jedynie ukrywała to za maską spokoju. Robiła coś, czego nauczyła się perfekcyjnie przez te wszystkie lata – grała.
– Wiem – szepnęła w końcu i to jedno słowo musiało mu wystarczyć za odpowiedź. Potem jednak dodała: – Kocham cię, José. Oboje cię kochamy.
Mała Penélope przyszła na świat dziewiętnastego maja o drugiej osiemnaście po ciężkim, dwudziestodziewięciogodzinnym porodzie i została przywitana przez ojca łzami radości.
Dokładnie tego samego ojca, którego dwadzieścia kilka lat później nie będzie chciała widzieć na oczy.
Zaś dzień później poznała swojego jedynego brata, wtedy zaledwie rocznego chłopca, który nie rozumiał z tego wszystkiego niczego. Ale najważniejsze było, iż jej najdroższy Nano już wtedy pojawił się w jej życiu i został powitany symbolicznym:
– Patrz, Fernando, a to jest twoja mała siostrzyczka Penélope.
A na twarzy dziecka rozkwitł uśmiech.


Barcelona, Wenezuela, 1993.

Penélope była dzieckiem chorowitym. Ciągle łapała infekcje, a najczęściej odwiedzanym miejscem były na równi przychodnia lekarska i sklep malarski, gdzie chodziła po każde najdrobniejsze rzeczy z matką. Paquita bezustannie malowała, próbowała się z tego utrzymywać, choć w wielkim stopniu żyła na wysokim poziomie dzięki pieniądzom ojca i tym, co José przelewał na ich konto co miesiąc.
To było dziwne życie. Siedem lat rozdzielania czasu między Cantaurę, Fernando i Igę – poniedziałkowe popołudnia do piątkowych poranków – a Barcelonę, Paquitę i Penélope – piątkowe popołudnia do poniedziałkowych poranków. To było życie pełne nauki, iż ukochany tatuś może być w domu tylko w weekend, iż mamie mogą zdarzać się dni pełne łez lub malowania smutnych obrazów w pracowni będącej niegdyś biurem dziadka. Siedem lat egzystencji w idealnie zorganizowanym świecie, gdzie tylko niekiedy tacie udawało się wyrwać z Cantaury wraz z Nano do małej Penélope i jej mamy.
To było dziwne życie. Dziwne ale własne, całkowicie podlegające tej dziwnej rodzinie, na którą składały się tak naprawdę obie kobiety José, jego oboje dzieci i stary Aldaya powoli przechodzący na emeryturę. Dziwne, jednak znośne, dało się do niego przyzwyczaić. Paquita chyba nawet je lubiła, Penélope zaś nie wiedziała, iż może być inaczej.
Mogło. I mogło być też o wiele gorzej, bowiem nikt nie spodziewał się, że po jedenastu latach takiego życia, po przywyknięciu do niego i chyba nawet polubieniu go w jakimś mniejszym lub większym stopniu Idze Mardaras nagle odbije.
 – Ona chce wracać – westchnął ciężko José, kiedy Paquita mocno się w niego wtuliła. Penélope już spała, była gdzieś północ, może trochę przed nią. W telewizji znów wyświetlali kolejny nudny film, na którym żadne z nich nie miało ochoty się skupiać. Wenezuelka obdarzyła go nierozumiejącym uśmiechem. – Iga. Iga nagle chce wrócić do Hiszpanii, bo uważa, że tutaj się marnuje. Źle jej zrobiły te wakacje u siostry, ta idiotka ją nakręciła i nie daje mi spokoju, Paqu. Mówi, że ja ją nie w sumie nie obchodzę, ale ona na pewno z Fernando tutaj nie zostanie, wraca do ludzi, którzy się nią przynajmniej interesują. Poza tym ma argument nie do podważenia, Paqu. Chce, żeby Fernando mógł grać kiedyś w Athleticu, zapisała już go do szkółki klubu. Nie wierzę, żeby mój syn miał aż tak wielki talent, ale to chyba jestem mu winien, kochanie. Athletic Club de Bilbao, największe marzenie każdego Baska…
– Czyli nadchodzi ta chwila, której obawiałam się od dawna – przerwała mu ponuro. – Czas się żegnać, José.
Przez pierwsze kilka sekund nie chciał wierzyć, iż to powiedziała. Wydawało mu się to jakimś totalnym absurdem, może wytworem jego zmęczonej życiem na dwóch liniach ognia wyobraźni. To było nierealne, Paquita nie mogła się poddać. Paqu nigdy się nie poddawała, walczyła z Igą, choć zawsze była na nieznacznie przegranej pozycji. Walczyła nie tylko z żoną José, ale też z wyrzutami sumienia, iż zabierała rodzinie tego wspaniałego mężczyznę, iż przywłaszczyła go sobie i żyła w niej obawa, że nigdy nie będzie umiała go oddać.
Tamtej nocy nadarzyła się okazja, ażeby naprawić błędy z całych jedenastu lat. Nie przejmowała się sobą czy nawet małą Penélope. To było nieistotne, bowiem wiedziała, iż we dwie ze starym Aldayą u boku poradzą sobie ze wszystkim. I dlatego właśnie pozwoliła narodzić się słowom, które każdorazowo obracały jej serce w proch i pył. I dlatego właśnie postanowiła pozwolić mu nigdy nie stracić syna i żony, być przy nich dokładnie tak, jak przysięgał Idze wiele lat temu przy ołtarzu w Bilbao.
W tamtej jednej chwili Paquita Aldaya zrozumiała, iż jej życie przepadło już wtedy, gdy spotkała go po raz pierwszy, a on musnął ustami wierzch jej dłoni. Nie miała niczego do stracenia, niczego poza Penélope, jednak wiedziała, iż poradzą sobie. Były dwie, matka i córka. I był też stary Diego, który przez kilka lat miał wielokrotnie znosić w milczeniu łzy swojej małej Paqu.
Po prostu musiała nareszcie zakończyć tę rozgrywkę między sobą i Igą. Musiała oddać zwycięstwo rywalce dla dobra ich wszystkich. Nie było innego wyjścia.


Barcelona, Wenezuela, czerwiec 1996.

Zaczęło się niegroźnie, Paquita była przekonana, iż osłabienie organizmu i skurcze mięśniowe w nogach i rękach były objawami wycieńczających ostatnich tygodni życia Diego Aldayi i zbyt dużej ilości namalowanych obrazów w tejże kolejności. Była trochę apatyczna, źle znosiła organizowanie pogrzebu taty i zajmowanie się Penélope naraz. Poza tym nie miała sumienia prosić o pomoc José, który pisał do niej raz w tygodniu z Hiszpanii i przez całe trzy lata listy nigdy nie straciły na czułości i wyrażanej w nich tęsknocie. Nie umiała zaprzątać mu głowy, szczególnie, iż przez ostatnie tygodnie wspominał, że przeprowadza niezwykle skomplikowane transakcje finansowe w Europie i obiecywał przylecieć do Wenezueli jakoś na wiosnę. Eksport wenezuelskich produktów wszelkiej maści przez firmę Aldayi oplatał już cały świat, a José Amorebieta był tam głównym szefem od dnia, gdy twórca owej potęgi stary i schorowany Diego przeszedł na zasłużoną emeryturę u boku córki i wnuczki.
José raz na jakiś czas udawało się wpaść do Paquity i Penélope nawet na kilkanaście dni; zazwyczaj wtedy zabierał ze sobą syna, który jednak przez wiele następnych lat miał na stałe mieszkać w Kraju Basków. Nigdy jednak nie wpadł do ukochanej po śmierci jej ojca, bowiem nagle wszystko obróciło się do góry nogami.
To byłby normalny poranek, gdyby nie fakt, iż Paquita po przebudzeniu zorientowała się, iż straciła czucie w lewej dłoni. Wróciło dopiero dwa dni później, lecz już na zawsze miał pozostać jej lekki niedowład w palcach, co uniemożliwiłoby jej na przykład zostanie lekarzem. Na szczęście była tylko malarką hiperrealistyczną i do tego do malowania potrzebowała tylko w pełni sprawnej prawej dłoni.
To byłby normalny tydzień, gdyby nie to, iż utrata czucia w ręce zmusiła ją do wizyty u lekarza, ten zaś nie miał pojęcia, jak ją diagnozować. Lecz kiedy już zrobił wszystkie badania, przeanalizował wyniki tysiące razy, a setki z nich przybliżył nierozumiejącej absolutnie niczego Paquicie, obok której zawsze siedziała milcząca i przerażona Penélope, musiały wreszcie paść te słowa. Stwardnienie rozsiane.
– Proszę się nie martwić, to był dopiero pierwszy rzut – uspokajał. – Ze stwardnieniem rozsianym można normalnie żyć, wystarczy się leczyć…
Paquita słuchała go nieuważnie. To się nie liczyło, ważniejsze było zadbanie o Penélope, bowiem doskonale wiedziała, iż w Wenezueli nie będą umieli jej leczyć.
I właśnie w tamtej chwili podjęła najtrudniejsza decyzję w swoim życiu. Sięgnęła po telefon i wybrała numer José, ażeby wybłagać natychmiastową wizytę w Barcelonie. Musiała nareszcie się rozpłakać, a tylko w jego ramionach czuła się na tyle bezpiecznie, by móc uwierzyć, iż to wcale nie był koniec świata.
– Co się dzieje, Paqu? Coś z Penélope? Mała znów jest chora? Znów kwestie prawne dotyczące firmy? Skarbie, co się stało? – zasypał ją pytaniami zaraz po tym, jak wyszeptała słabo jego imię. Było jej słabo, bolał ją każdy mięsień, a skurcze w łydkach nie chciały ustąpić pomimo brania końskich dawek magnezu i potasu.
– José… – powtórzyła cicho zrezygnowanym głosem. – Och, José, nie tak wszystko planowaliśmy lata temu – po czym się rozpłakała. Uspokajał ją z pięć minut, powtarzając uparcie, że na pewno nic złego się nie stało. – Też chciałabym wciąż w to wierzyć – burknęła. – Musisz zająć się Penélope, kochanie. Nie wiem na ile, może to będzie tylko kilka tygodni, może kilkanaście miesięcy – przyznała w końcu. – Obiecałam sobie kiedyś, że cokolwiek by się nie stało, nie będę wchodzić z Penélope w wasze życie, ale… ale sytuacja jest bardzo poważna, José. Nie mam innego wyboru i mam nadzieję, że to rozumiesz.
– Paquita, o czym ty mówisz? – brzmiał na wyraźnie zmartwionego, a gdzieś między wierszami Aldaya mogła wyczytać, iż całkowicie nie rozumie tych wszystkich jej decyzji, jakie podjęła pozornie dla ich dobra. – Paquita, co się dzieje?
Westchnęła ciężko.
– Jestem chora, José – wymamrotała nareszcie. – Stwardnienie rozsiane, pierwszy rzut. Nie wiadomo, jak to leczyć. Chciałabym, żebyś zabrał Penélope na jakiś czas do was, do Bilbao, kiedy ja będę w szpitalu.
– A ja bym chciał, żebyś nie dramatyzowała – przerwał jej niegrzecznie. – Chcę was za dwa dni widzieć w Madrycie na Barajas. Obie, Paqu.
Wymamrotała coś na znak zgody z wyraźną niechęcią, po czym skrzywiła się z bólu, jaki przeszył ją całą.
– Masz jakiś genialny pomysł? – zapytała, próbując brzmieć beztrosko.
– Będę miał za dwa dni.


Bilbao, Hiszpania, wiosna 1997.

Penélope nie czuła się jakoś wybitnie dobrze w jednym domu z Igą. Iga była wobec niej oziębła, patrzyła nań ze z trudem skrywaną nienawiścią i wydawała się nie rozumieć dramatu małej dziewczynki, która całe życie posiadała tatę tylko w weekendy – a przez ostatnie trzy lata nawet i nie – a teraz jej mama znajdowała się w prywatnej szwajcarskiej klinice i od kilku miesięcy nie następowały żadne zmiany. Paquita po pierwszym rzucie stwardnienia rozsianego wciąż miewała skurcze i bywała apatyczna, jednakże nie działo się nic złego. Szwajcarzy robili, co mogli, a ich starania słono kosztowały – wiedział o tym José, widziała Iga, wiedziało też rodzeństwo Amorebieta, o samej Paquicie nie wspominając. Jednak na samo wspomnienie pieniędzy Amorebieta się jeżył i odburkiwał, że sumy są mu doskonale znane, ale ze swoją kobietą nie będzie rozmawiał o interesach.
– To nie są interesy, José – odpierała wojowniczo. Zaśmiał się wtedy krótko i pogładził dłonią jej blady policzek. Starał się przylatywać do niej co tydzień, choć częściej wychodziło mu to co drugi i miał z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia. Ale Paquita była silna, walczyła z chorobą i starała się za wszelką cenę nie pokazywać swojemu mężczyźnie i córce – często też Fernando, który wykorzystywał wszelkie chwile, by móc spotykać się z ulubioną ciocią o wiele czulszą od zawsze zgorzkniałej i cynicznej matki.
– Wiemy oboje, że pieniądze twojego ojca najczystsze nie były – mamrotał wreszcie pod naporem jej bystrego spojrzenia. – Teraz przynajmniej trochę się wypiorą, przydadzą na jakiś odpowiedni cel. Naprawdę nie wolisz rozmawiać o Penélope?
– Wszystko jest dobrze, prawda?
– Oczywiście. Są z Fernando nierozłączni, zabiera ją nawet na treningi do Lezamy.
– To dobrze, kochanie. A jak… – urwała w bardzo jednoznaczny sposób.
– Iga jest najmniej istotnym elementem układanki – zapewnił ją natychmiast. – Dogadują się z Penélope, uwierz mi, kochanie.
Paquita uwierzyła.
Było to największe kłamstwo, na jakie kiedykolwiek José Amorebieta odważył się wobec miłości swojego życia.
Penélope i Iga nie dogadywały się wcale. Już od chwili, w której córka rywalki z nimi zamieszkała – a było to jedenaście miesięcy temu – Iga odnosiła się do małej Penélope ozięble, z wyraźną niechęcią, która z czasem stała się nieukrywaną nienawiścią. Często słyszał, jak dziewczynka wieczorem wypłakiwała się w ramionach starszego, bezsilnego brata, który w tamtym czasie bezpowrotnie stracił cały szacunek do matki. Fernando, przez małą Penélope zwany od niepamiętnych czasów Nano, kochał tę małą, przeraźliwie szczupłą dziewczynkę nad życie. Była jego najdroższą siostrzyczką, której nigdy nikomu nie dałby skrzywdzić. Kiedy jeden z jego starszych klubowych kolegów próbował ją w niezbyt wysmakowany sposób poderwać, Fernando nie miał skrupułów, by nie rozwiązać tej sprawy poprzez zmiażdżenie mu nosa. Penélope była zawsze tuż obok brata; kiedy on miał trening, ona nie wyobrażała sobie nie siedzieć gdzieś na trybunach czy obok boiska i nie obserwować. To była taka jedna, prosta zasada, której trzymali się już zawsze od tych kilku lat, jakie Penélope spędziła w Bilbao – „Ja idę, a ty idziesz ze mną.” Największa z wszystkich świętości świata.
José próbował za wszelką cenę negocjować z Igą, kłócił się z nią, groził rozwodem, groził wieloma innym rzeczami, lecz oboje wiedzieli, iż skończy się tylko na słowach.
– To twoja córka, twoja i tej twojej panienki. Doceń fakt, że pozwalam jej tutaj w ogóle mieszkać – mówiła przy każdej kłótni z wyraźnym cynizmem. José nie raz cudem powstrzymywał się przed uderzeniem żony za te słowa. Nie chciał być taki, nie chciał sprawić, by nagle uważała go za tyrana. Był zależy od Igi, choć nie chciał się do tego przyznać nawet przed samym sobą.
– A czy ja ci kiedykolwiek obiecywałem, że będę cię kochał? – odgryzał się. – Do jasnej kurwy, moja panienka jest ciężko chora! – dodawał tak jadowicie, jak tylko potrafił. – A ty masz czelność zatruwać życie Penélope, która nie radzi sobie ze świadomością, że jej mama nigdy już nie wyzdrowieje!
Jednak nie umiał wygrać z Igą. Penélope zaś w tamtym okresie, gdy mama była chora, a ona przebywała w piekle na ziemi, nie była w świetnym stanie psychicznym. Jednym wsparciem przez całe długie trzy lata w Bilbao był Nano. I tylko dla niego miała wrócić do Kraju Basków, tylko ze względu na jego prośbę jeszcze raz stanęła na przeklętej, baskijskiej ziemi trzynaście lat po ostatniej wizycie u ojca. Nigdy miała mu nie wybaczyć tego, że nie umiał jej bronić i pozwolił swojej najdroższej żonie zniszczyć jej spokój i wiarę w ludzi. Rodzina przestała być czymś możliwym dla ówcześnie trzynastoletniej dziewczynki posiadającej tak naprawdę tylko przyrodniego brata i chorą, ale bardzo silną mamę.
Tak podobno miało być lepiej.


Bilbao, Hiszpania, lato 1999.

Przez trzy lata spędzone na jakimś bardzo nowoczesnym leczeniu w Szwajcarii Paquita nie doznała drugiego rzutu choroby, zaś objawy z czasem ustąpiły. Lekarze twierdzili, iż cierpi na nawracająco-remitujący rodzaj stwardnienia rozsianego, więc rzuty może dzielić nawet kilka długich i pozbawionych jakichkolwiek objawów lat. To była chyba jedyna dobra wiadomość do chwili, gdy dostała nareszcie pozwolenie na powrót do Barcelony wraz z utęsknioną córeczką. Mogła znów malować, mogła spacerować wieczorami promenadą i musiała jedynie każdego dnia zażywać leki. Wszystko miało być dobrze, ona sama zaś znajdowała się w stanie absolutnej euforii, dlatego też popełniła ten karygodny błąd. Nie powinna była spakować walizek i zarezerwować najbliższego lotu do Bilbao, żeby zrobić ukochanemu i córce niespodziankę.
Lecz z drugiej strony, skądże Paquita Aldaya mogła wiedzieć, iż José przez te wszystkie lata skutecznie ją okłamywał w sprawie Penélope i Igi? Skądże mogła wiedzieć, iż ta za główny cel obierze sobie zniszczenie małej Penélope, pokazanie jej nienawiści w najpotężniejszej postaci, zemszczenie się nań za każdą krzywdę – która w sumie nigdy nie dotknęła jakoś głęboko nieczułej, zawsze zgorzkniałej i zawiedzionej Igi – jaką dostała w prezencie od Paquity. Skoro José mówił, iż wszystko jest w najlepszym porządku, dlaczego miałaby mu nie wierzyć?
No właśnie.
Wierzyła, wierzyła do chwili, gdy zadzwoniła do drzwi ślicznego domku na przedmieściach Bilbao, a drzwi otworzył jej Fernando z absolutną paniką w oczach. Z wnętrza domu dotarł ją zaś głos krzyczącej Igi, która wyrzucała Penélope jakąś bzdurę.
– Cześć, Fernando – wymamrotała oniemiała Paquita. – Co się dzieje?
– Cześć, ciocia – odparł chłopak i z zakłopotaniem przeczesał bujne, czarne loki.
– Co się dzieje, Fernando? – powtórzyła twardo Paquita.
Chłopak westchnął.
– Mama znów mści się na Penélope za to, że tato kocha ciebie, nie ją – wymamrotał wreszcie niechętnie, wciąż blokując przejście.
– Fernando, wpuść mnie, do cholery – warknęła.
– Ciociu – jęknął żałośnie chłopak, po czym zamknął za sobą drzwi, zaś Wenezuelce wskazał sofę na werandzie. – Ciociu, musisz mnie zrozumieć, na początku próbowałem walczyć z mamą. Broniłem Penélope, powtarzałem jej, żeby jej nie słuchała. Potem zaczęła stawiać jej czoło, zaczęły się kłócić, a potem wypłakiwała się mi. Ostatnio już tylko słucha i płacze po wszystkim, matka powtarza jej wiecznie jakieś bzdury, mówi, że jest beznadziejna, że jest nic niewarta… No rozumiesz, wszystko wyssane z palca – wytłumaczył cicho.
Uderzyła ją dojrzałość tego chłopaka, podobnie jak wzruszyła ta troska o Penélope. Fernando widział to pozornie obiektywnie i nie chciał pozwalać, by ktoś krzyczał na jego malutką siostrzyczkę – co z tego, że był od Penélope starszy o zaledwie rok.
Pod powiekami Paquity zebrały się łzy, z którymi walczyła, lecz nie mogła wygrać.
– Co na to José? – wymamrotała, nim jeszcze się rozkleiła.
Fernando wzruszył ramionami.
– Na początku ciągle się z matką kłócili, właściwie nie było dnia bez awantury, ale przynajmniej bronił Penélope. Od jakiegoś roku zamyka się w gabinecie i słucha zarzuel na cały regulator. Oszaleć idzie, mówię ci, ciocia.
Potem już nie umiała nie płakać. Rozbeczała się jak małe dziecko, a ten biedny chłopaczek nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić.
– Zawsze ci będę za to wdzięczna, Fernando – wymamrotała, po czym wstała i pewnym krokiem weszła do domu, otarłszy łzy. Przestała się kontrolować, działała całkowicie instynktownie. Pierwszym ruchem było spoliczkowanie Paquity w całkowitym milczeniu. Potem mocno przytuliła Penélope – wyglądała jak siedem nieszczęść, była cała blada i chyba miała już ochotę się rozpłakać, doskonale widziała te słone krople w kącikach jej bursztynowych oczu – i powiedziała:
– Kochanie, idź się spakuj i pożegnaj z bratem. Wracamy dziś do domu.
Mała szatyneczka znikła bez zawahania. Zostały we dwie – żona i dziewczyna José Amorebiety, dwie kobiety jego życia, które rozczarował.
– Jak śmiesz mścić się na niej? Ona jest niewinna, powinnaś oskarżać swojego zidiociałego męża, nie trzynastolatkę! – wysyczała wściekła Paquita. Cała ta sytuacja obudziła weń owe mroczne cechy, jakie starała się zatuszować, uśpić i nigdy nie pozwolić im powstać. – Jak śmiesz, Iga? Czy ja kiedykolwiek próbowałam zniszczyć dzieciństwo twojego syna? Czy ja kiedykolwiek wyładowywałam na nim swoją frustrację z tego powodu, że byłaś pierwsza?! Ten chłopak na szczęście nie ma żadnej twojej cechy, ten chłopak to istny anioł. Ty nawet nie zasługujesz, by móc nazywać się jego matką, Iga.
Nie pozwoliła Hiszpance się odgryźć. Wyszła z pokoi zajmowanych przez Amorebietów w pełni świadoma, iż już od dobrych pięciu minut nie było słychać zarzuel. Nigdy miała mu nie wybaczyć tego, na co pozwolił we własnym domu wobec własnej córki, która zawsze była pokrzywdzona przez posiadanie zaledwie weekendowego tatusia.
Przez kolejne pięć lat nie odezwała się osobiście do niego ani razu, nie przyjęła go ani razu i ani razu nie odpisała na żaden z listów. Z José Amorebietą kontakt utrzymywała jedynie ze względów biznesowych i tylko przez adwokatów.
Paquita Aldaya nie była osobą, która mogła wybaczyć wszystko, jednak na pewno była doskonałą matką i musiała przez ten czas walczyć z chorobą trzy razy mocniej, wiedząc, iż jeśli cokolwiek jej się stanie, nie będzie nikogo, kto zajmie się Penélope.
Drugi rzut nastąpił dopiero w listopadzie dwa tysiące szóstego roku, gdy Penélope miała dwadzieścia lat i była studentką drugiego roku architektury w Caracas dzięki pójściu do szkoły rok przed swoimi rówieśnikami. Wtedy też Paquita Aldaya straciła całkowitą władzę w lewej dłoni i zaczęła malować coraz mniej. Nie wierzyła też już, że José kiedykolwiek odważy się jeszcze pojawić w życiu jej i Penélope, która nigdy miała nie wybaczyć ojcu tamtych lat w Bilbao.


Vitoria-Gasteiz, Hiszpania, sierpień 2011.

– To po prostu absurdalne, żeby nie było ani jednego lotu na Sondikę z Fuerteventury, nie uważasz, Nano? – Penélope oburzyła się w sposób dla Fernando przezabawny, odrzucając przy tym głowę do tyłu i wydymając wargi. Ucałował ją krótko na powitanie, po czym odebrał odeń walizkę.
– Świetnie wyglądasz, Penélope – skwitował. – Widzę, że projektowanie na Kanarach świetnie ci zrobiło.
Roześmiała się radośnie.                                                 
– Myślę, że teraz czeka mnie większe i o wiele ciekawsze wyzwanie od jakiejś willi kolejnego bogacza.
– Nowe San Mamés, kochanie. Ale to dla ciebie będzie pestka.
– Słodzisz mi, Nano.
– Wcale nie – zaprzeczył wesoło. – Jesteś głodna?
– Odrobinę zmęczona. Ale myślę, że odeśpię w drodze do domu.
– Czemu nie w nocy? – zainteresował się. Znów wybuchła śmiechem.
– Och, Nano, nieczęsto to mówię, ale wróciłam do domu… no, w pewnym tego słowa znaczeniu – poprawiła się. – W każdym razie, trzeba to oblać!
– Pod warunkiem, że jutro pojedziesz ze mną do Lezamy.
Pokiwała gorliwie głową.
Jak za dawnych czasów.

~*~

Javi wygląda na co najmniej zszokowanego smutną historią życia Penélope. Nie umie wykrztusić z siebie słowa przez długie sekundy po jej zakończeniu, dlatego też szatynka po prostu mocniej się do niego przytula i mamrocze:
– Mama wciąż mieszka w Barcelonie, piszemy ze sobą maile. Dalej maluje, często ma wystawy. Nie odezwałam się do ojca od trzynastu lat ani słowem, uważam, że tak jest dla mnie lepiej. Wiem, że Nano myśli podobnie, z niechęcią zawsze jedzie do domu i mówi mu o mnie w samych skrótach, nie wdając się w szczegóły.
Urywa, zdawszy sobie sprawę, iż jej słowa przybrały nagle formę zimnej relacji pozbawionej uczuć, po czym wzdycha.
– Javi, spójrz na mnie – prosi. Martínez z trudem spogląda w bursztynowe tęczówki, które są pozbawione żalu od wielu lat. – Kochanie, sam chciałeś, żebym ci to opowiedziała. Musisz tylko wiedzieć, że trzynaście lat to sporo czasu, by nabrać dystansu, zaakceptować wszystko, może nawet wybaczyć. Mnie to już prawie nie boli, niekiedy tylko… – znów urywa, jakby szukała odpowiednich słów, jednak wcale nie o to chodzi.
– Niekiedy tylko co?
– Niekiedy uderza we mnie całą swoją siłą i wtedy się łamię – przyznaje niechętnie Penélope. – Iker wie od świąt, rozkleiłam się, bo jego mama była wobec mnie taka cudowna. Musiałam mu wszystko opowiedzieć, nie mogłam kłamać. Nano zaś wyznaje zasadę, iż to nasza przeszłość i może nie tyle powinniśmy ją ukrywać, co jedynie pilnować, by pozostała pośród wyleczonych ran, rozumiesz mnie?
– Rozumiem – przyznaje Javier, po czym składa na jej skroni czuły pocałunek. – To jak z tą przykrywką?
Penélope śmieje się krótko.
– Oficjalnie podrzucili mnie na wielkie zakupy do Barakaldo, bo znów mam problem ze znalezieniem jakiś wygodnych szpilek w Gran Bilbao, gdzie mieszka prawie połowa całej populacji Kraju Basków. Naciągane to jak cholera, ale…
– Penélope, Meme potrafiła szukać butów po jakiś wiochach, kiedy tylko była taka potrzeba – przerywa jej roześmiany. – Uwierz mi, że to bardzo wiarygodna wymówka.
„On jest niemożliwy” – wzdycha w myślach z rozbawieniem panienka Amorebieta. Javiemu zaś oczy świecą się radością i zawadiackim pytaniem, jakie po kilku chwilach wydobywa się z jego ust:
– To jak, Penélope, idziemy się kochać?


***
Za ten rozdział mogę tylko przeprosić. Cięłam, leciałam na skróty, robiłam, co mogłam, ale i tak wyszło 13 tysięcy słów. Masakrycznie przegięłam, wiem. Wybaczcie i uwierzcie, że to pierwszy i ostatni rozdział o takiej długości.
Dla Ptyśka.

Do zobaczenia w niedzielę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz