20.02.2014

47. Javi.


`. Jeżeli istnieje jakiekolwiek pocieszenie w tragedii, jaką jest utrata ukochanej osoby, może nim być jedynie zawsze potrzebna nadzieja, że być może tak było lepiej.


Czasami się zastanawiam, czym bym się stała, gdybym jednak umiała ich uratować. Gdybym nie pozwoliła sobie zapętlić się w tej historii, zagubić się w swoich uczuciach, po czym pozwolić im bez zawahania triumfować. Czy teraz byliby uśmiechnięci? Czy pogodziliby się ze śmiercią najważniejszej kobiety ich małego, baskijskiego mikrokosmosu? Czy graliby o europejskie puchary? Czy w ich postaciach widać byłoby niespożyte pokłady energii i radości z futbolu? Czy patrzyliby na powoli powstające nowe San Mamés z dumą i jedynie lekką nutką sentymentu? Czy zaakceptowaliby świat, który odebrał im Penélope, wierząc, że tak musiało być? Czy Nando i ja patrzylibyśmy na przyszłość po włosku, po turyńsku, powoli ucząc się wybierać między jednym a drugim kolorem ścian? Czy bylibyśmy w ogóle razem?
Czasami zastanawiam się, czym bym się stała, gdybym nie była tamtego dnia w Toledo. Gdybym znalazła się tysiące kilometrów od tamtego piekła na ziemi, jakiego wtedy nigdy nie musiałabym przeżywać. Czy dziś byłaby kimś całkowicie innym? Czy w ogóle znajdowałabym się teraz w Bilbao? Czy podróżowałabym po świecie, uciekając od tego, co zawsze czekało na mnie w miejscu mojego urodzenia? Czy byłaby wciąż panią psycholog, podobno naprawdę genialną, choć w mojej opinii kompletnie beznadziejną? Czy z panicznego lęku przed światem, najgorszej pozostałości po Toledo, ratowałabym tego, którego kocham, za wszelką cenę i bez spoglądania na ogromną tego cenę?
Czasami zastanawiam się, czym byśmy wszyscy byli, gdyby Penélope nigdy nie umarła. I wtedy już doskonale wiem, że niczym. Być może czasami wspominamy tylko to, co nigdy nie się wydarzyło, wspominamy nasze marzenia, które tak bardzo chcieliśmy wcielić w życie, lecz zabrakło nam czasu. Być może czasami brakuje nam już nawet nadziei, brakuje nam siły, by dalej łudzić się, że tak właśnie musiało być. A być może Penélope umarła już w tysiącu wcieleń i za każdym razem jej śmierć stanowiła dopiero preludium przyszłych wydarzeń.
Być może tak naprawdę nigdy nie istnieliśmy, jesteśmy tylko stertą złudzeń i niespełnionych marzeń w świecie pozbawionym wymiaru.
Być może jesteśmy niczym odciski stóp pozostawione na plaży pod Donostią. Znikamy, kiedy tylko zimne wody Zatoki Biskajskiej znów chcą zakosztować złocistego piachu ogrzewanego przez słoneczne promienie. Trwamy tylko przez chwilę, przez krótki moment w nieustannie gnającym do przodu przez miliardy lat czasie.
Być może nie liczmy się wcale. Lub jesteśmy najważniejszą rzeczą we wszechświecie. Jesteśmy lub nas nie ma. Rodzimy się, a może jednak nie. Gdzieś pomiędzy gwiazdami może nawet zostajemy na zawsze. Może ktoś nas zapamiętuje, jak zapamiętano Penélope. Być może ona nie była nikim wartym zapamiętania, nikim istotnym dla historii świata, bo umarła młodo i całkowicie niewinnie.
Albo mogła być najważniejszą osobą we wszechświecie w tamtej chwili. Wszystko mogło skupiać się wokół niej, wokół Penélope Amorebiety. I musiała umrzeć, bowiem takie było przeznaczenie.
Oczy Javiera Martíneza, te czekoladowe tęczówki pełne błagania o litość, o jakieś drobne, kojące kłamstwo, pałają wiarą właśnie w to. W to, że była najważniejszą istotą pośród całego wszechświata i tylko dlatego zginęła w tak pospolity, wciąż odrobinę niejasny sposób.
Ściska w dłoniach pakiecik fotografii niczym najświętszą i najcenniejszą relikwię, choć to jedynie papier zadrukowany jej uśmiechami.
– Brasilia była największym absurdem, jaki w życiu słyszałem. Do dziś nie wiem, jak ona na to wpadła. Wielki projekt, wielka odpowiedzialność, spełnienie marzeń… Też mi coś. Powiem ci prawdę, Fabrizio. Powiem ci prawdę, bowiem nie ma sensu dłużej jej ukrywać. Jesteś ostatnią osobą, która może już nam zaszkodzić i tak, to jest coś w stylu komplementu. Musisz wybaczyć, nie robiłem tego od przeszło roku, moja dawna sztuka, w której byłem niepokonany, została zapomniana. Ale wracając do Brazylii, owszem, miała tam wylądować. Jej samolot leciał z Lizbony do Rio de Janeiro, jednakże ostatecznym celem nie była na pewno stolica największego kraju Ameryki Południowej. Penélope leciała w całkowicie inne miejsce, gdzieś, gdzie czuła się bezpieczna i szczęśliwa, gdzie ucieczka była tak oczywista, iż nikt by o tym nie pomyślał. Fabrizio, powiedz mi, gdzie ty byś uciekła, kiedy nie miałabyś już sił na nic, kiedy przygniatałby cię każdy kolejny dzień, każdy pełen miłości uśmiech, a ty sama mogłabyś tylko płakać. Gdzie szukałabyś pocieszenia?
– Barcelona… – mamroczę słabo.
– Oczywiście. Penélope wcale nie umarła, bo chciała spełniać marzenia. Nie było żadnych takich marzeń. Miała zaczętą przebudowę domu Ikera, więc jaki sens miało branie na siebie czegoś potężnego? Była zmęczona stadionem i w pełni świadoma, że właśnie w Bilbao znajduje się jej przeznaczenie. Penélope Amorebieta Aldaya umarła, lecąc do matki w Wenezueli, do jedynej osoby, która mogła jej doradzić. A może nie tyle doradzić, co dać czas potrzebny do namysłu i podjęcia najważniejszej decyzji jej życia.
Tej dotyczącej naszej trójki. Oraz tego, który z nas był dla niej ważniejszy.


Penélope poprawia nerwowo ciemnoczerwoną sukienkę przed kolano, starając się nie dać po sobie poznać, iż dziwnie się czuje w towarzystwie Javiego poza jego mieszkaniem. A szczególnie już w ukochanym samochodzie swojego własnego chłopaka.
– Zachciało ci się schadzek poza bezpiecznym miejscem – mamrocze pod adresem piłkarza, który śmieje się z niej głośno i dobitnie.
– To ty to wymyśliłaś. Świetne kłamstwo trzeba jednak oprzeć na prawdzie, nie uważasz?
Dziewczyna prycha z niezadowoleniem, oparłszy się o maskę auta obok Martíneza.
– I dlatego rzeczywiście wyciągnąłeś mnie do lasu? Javier, to nie było jakoś epicko mądre. Równie dobrze mogliśmy pojechać nad morze.
– Nie masz ze sobą stroju kąpielowego, Penélope – wytyka jej radośnie.
– A kto mówił o stroju? – odgryza się szatynka. Javier obejmuje ją ramieniem w talii, ażeby chwilę później przyciągnąć do siebie i namiętnie pocałować.
– Uwielbiam cię, szurnięta – mruczy w jej usta, ta zaś wybucha śmiechem.
– Och, nie musisz mnie o tym upewniać każdego dnia. Doskonale wiem – szepcze, po czym wyplątuje się z jego ramion i odchodzi kilka kroków od samochodu. Javi bez zawahania rusza za nią, a Penélope ciągle się śmieje.
Uwielbia jej śmiech. Uwielbia te krótkie chwile, kiedy wydaje mu się, że są jedyną ważną rzeczą na świecie, że nic ich nigdy nie rozdzieli i zawsze będą tylko we dwoje. Świat się skończy gdzieś dookoła nich, wszystko pochłonie ciemność, jednak oni będą trwać i nigdy nie przestaną.
Złudzenia.
„Zgłupiałeś przez nią, Martínez. Pozwoliłeś jej zawrócić sobie w głowie, przestałeś racjonalnie myśleć, a zacząłeś poddawać się pod wpływem tych wszystkich pięknych kłamstw, jakie szeptała pomiędzy słowami. Straciłeś rozum, racjonalne myślenie i swoją skurwysyńską naturę. Sam siebie już nie poznaję” – wzdycha w myślach Javi, obserwując, jak Penélope radośnie biega po trawie. Pozbyła się limonkowych sandałów na koturnie, uznawszy, że dziesięć centymetrów przy jego wzroście w jedną czy w drugą stronę różnicy i tak nie robi. Sukienkę i tak trzyma dłoniach podciągniętą ponad połowę uda, a włosy niegdyś ułożone w warkocz, obecnie wyślizgują się z niego pasmo po paśmie. Mała, śliczna Penélope Amorebieta Aldaya, która nigdy nie będzie w pełni jego.
– Mówił ci ktoś, że niegrzecznie jest się tak na kogoś gapić? – drwi z nutką czułości. Chyba. Być może jednak tę czułość Javi dopowiada sobie sam, bo tak bardzo chciałby nareszcie mieć stuprocentową pewność, iż Penélope go kocha. I to kocha naprawdę, kocha szczerze i nie zmienia tego nawet wiedza, że ta miłość jest beznadziejna.
Czymże byłby jednak świat bez tych wszystkich uczuć pozbawionych jakiegokolwiek sensu? Bez tych uczuć walczących z rzeczywistością, z logiką i racjonalizmem? Bez naiwnej wiary w szczęśliwe zakończenia, bez dramatycznych rozstań i tragicznych zakończeń?
Czymże byłby świat pozbawiony gorzkich łez nieszczęścia?
„Wolałbym, żeby nam tego oszczędzono…”
– Penélope?
Dziewczyna obraca się w jego stronę z wielkim uśmiechem obejmującym również bursztynowe tęczówki.
– Tak, Javi?
– Jesteś szczęśliwa, Penélope?
W odpowiedzi jedynie uśmiecha się jeszcze szerzej. Potem długo milczy. Kładzie się na trawie i gestem nakazuje, ażeby Javier znalazł się przy niej. Wtula się w jego ramię, pozwalając mu bawić się jej włosami, które już dawno rozplotła. Niekiedy całuje ją w skroń, niekiedy szepnie coś miłego, jednak głównie dzielą się milczeniem, czując, iż nigdy nie będą należeć do siebie bardziej niż właśnie w tej chwili. W tej właśnie chwili bowiem nie liczy się nic poza nimi, nie liczy się, że Penélope każdej nocy wylewa tysiące łez, ani to, iż Javier z trudem radzi sobie w dni pozbawione jej obecności i cudem powstrzymuje się przed zatelefonowaniem do Llorente. Brak tej drobnej szatynki, niegdyś swego największego wroga, jest dlań niesamowicie trudny do pokonania, boli w sposób niezrozumiały i nieuleczany. To gorsze od choroby, gorsze od wszelkiego rodzaju kontuzji i wszystkich kacy życia Javiego razem wziętych.
Może dlatego też tak bardzo boli, kiedy Penélope splata ich palce razem i jednym, zasmuconym spojrzeniem komunikuje, że najwyższa pora wracać do prawdziwego życia. W drodze również panuje cisza, Wenezuelka nie włącza radia, jakby nie miała siły nawet na słuchanie muzyki. Nie pozwala też Javiemu się dotknąć, delikatnie ściąga jego dłoń ze swojego uda, po czym uśmiecha się w najsmutniejszy, przepraszający sposób. Parkuje samochód praktycznie pod drzwiami do jego kamienicy, składa na jego ustach pocałunek tak szybki, że przypominający raczej jedynie muśnięcie skrzydeł motyla, a następnie szepcze:
– Nie możemy niczego zmienić, bez względu na to, ja bardzo byśmy tego pragnęli.
I to musi mu wystarczyć za kolejne z pożegnań z kobietą swojego życia, która teraz wróci do domu, po czym jak najszybciej zamknie się w swoim pokoju i zacznie płakać, bowiem kocha ich obydwu i nie ma już pojęcia, co powinna zrobić dalej. Javiemu jednak pozostaje jedynie czekać i błagać wszelkie bóstwa świata, ażeby podjęła tę mniej prawdopodobną decyzję i pozostała z nim na wieczność.
Nigdy nie miał nawet złudzeń, że Penélope kocha go mocniej od Iker. Iker Muniain, ten dzieciak o wielkim talencie i ogromnym sercu w pełni jej oddanym, to najważniejsza miłość wenezuelskiej pani architekt, której dzieło powoli zaczyna nabierać rzeczywistej formy tuż obok starej, prawie stuletniej La Catedral.
Nigdy też nawet nie chciał myśleć, iż mogłaby zostawić swojego chłopaka po ponad pół roku z powodu jakiejś głupiej miłostki, która może w każdej chwili przeminąć. Czuł, że jeśli ktoś ma ją stracić, to on jest bardziej prawdopodobną opcją od Ikera. Iker ma z Penélope przyszłość w planach, wspólny dom, wspólne życie, może nawet dzieci gdzieś w dalszym odstępnie czasu. Iker może liczyć na to wszystko, zaś Javi nawet się nie łudzi.
Jasne, chciałby mieć swoją kochaną Penélope na dłużej niż te krótkie godziny, lecz pozostaje to jedynie w sferze marzeń nie do spełnienia.
Dlatego też Javier Martínez wraca do swojego malutkiego mieszkanka sam i zaraz po przekroczeniu drzwi kieruje się w stronę sypialni. Spod poduszki wyjmuje paczkę czekoladowych fajek Meme nietkniętą od stycznia, przez dłuższą chwilę szuka zapalniczki, a kiedy nareszcie jest mu dane to wszystko odnaleźć, opiera się o nieszczęsny kominek i przez kolejne minuty znaczy marmur przypalonym łzami popiołu po wspomnieniach i dawnym życiu.


Wnętrze 69 wciąż pachnie dymem i drogą, luksusową whisky ściąganą przez Andarę prosto ze Szkocji. Zdążył już zapomnieć, iż klub nigdy nie straci swojego charakterystycznego zapachu, który przez pierwsze sekundy przeszkadza w oddychaniu. Zdążył też zapomnieć, jak patrzą na niego kobiety, jak przygryzają wargi w znajomym geście. Nawet widoki ze sceny, z najwyższego punktu całego 69 został w jego pamięci już lekko zamglony, niewyraźny. Jest o wiele lepszy na żywo, o wiele bardziej rażą reflektory, a Andara Pérez ma o wiele dłuższe nogi i większy dekolt, kiedy nachyla się nad stolikiem, stawiając nań te same co zwykle drinki.
– Doskonale znów cię widzieć, Javi – krzyczy, bo inaczej ten by jej nie usłyszał. Llorente śmieje się bardzo głośno, bowiem Martínez wciąż jest w nieznacznym szoku.
Wielki król biskajskiej nocy ustąpił z tronu, odzwyczaił się od życia pośród świateł reflektorów i hektolitrów lejącego się alkoholu tylko dla kobiety. Tej jedynej kobiety jego życia, która kolejną noc spędza ze swoim oficjalnym chłopakiem, która nigdy tak naprawdę nie będzie należeć do niego i co najwyżej może jeszcze bardziej zniszczyć jego pozornie poukładany świat. Tej jedynej kobiety, jakiej nie może mieć, bowiem ona należy do kogoś innego.
Wielki król ustąpił z tronu, lecz nadeszła pora odzyskać władzę. Zasiąść ponownie na scenie, wziąć w dłoń kolorowego drinka będącego specjalnością zakładu, zaś obok siebie posadzić kolejną anonimową piękność zapatrzoną w wizję bycia jego towarzyszką choć przez tę noc. I bawić się. Pić i się bawić, nie myśleć o konsekwencjach, poddać się magii chwili, alkoholu, dymu i szumu. Wierzyć w słowa, jakie padają, wierzyć w wydarzenia i w rzeczy, w jakie normalnie się nie wierzy. Nie dziwić się intensywniejszym barwom, nie dziwić się niespotykanym wyznaniom, ani temu, iż nowa towarzyszka nagle wygląda całkowicie inaczej. Lub są we dwie, siedzą po obu jego stronach, nie szczędzą pieszczot i pochwał. Uwodzą go, władcę nocy, który nie ma nic do powiedzenia.
To wciąż nie są jego najlepsze dni. To wciąż nie jest szczyt umiejętności i najlepszej zabawy, to nie jest spełnienie największych marzeń, lecz wystarcza do wyłączenia wszelkich instynktów, myśli, marzeń, skrupułów. Niczego nie ma poza alkoholem, sprośnymi żartami Llorente, Andarą przynoszącą z uśmiechem kolejne drinki i pięknymi kobietami kręcącymi się dookoła niego.
Jest głośno, kolorowo, bardzo intensywnie, bardzo wyjątkowo, tak bardzo inaczej. Jak mógł porzucić tę magię 69 na rzecz jakieś dziewczyny? Tej samej, która następnego poranka budzi go swoim piskiem.
Javiego Martíneza boli głowa, nie za bardzo pamięta, co działo się po wejściu do 69 w towarzystwie Llorente – ile kacy musi jeszcze przeżyć, by nauczyć się, że akurat z tym człowiekiem chodzi się jednak co najwyżej do Los Leones na piwo? – i powoli zaczyna chyba odczuwać wyrzuty sumienia. Może oficjalnie nie jest nawet z Penélope, może i miał pełne prawo nareszcie się zabawić, jednak kiedy ona patrzy nań zasmucona, a bursztynowe tęczówki są pełne zawodu, Javi z trudem przyznaje sam przed sobą, że to nie był najlepszy pomysł. Równie dobrze mógł zalać się w trupa sam ze sobą, w ostateczności z lustrzanym odbiciem i podręcznikiem duńsko-arabskim. A jednak pił z Llorente i rudym, długonogim wampem krzątającym się topless po kuchni z uśmiechem. Nawet nie pamięta jego imienia.
– Cześć, Penélope – mamrocze w stronę ukochanej, wciąż leżąc w łóżku i starając się ukrywać przed rażącymi promieniami słońca. – Która godzina?
– Za godzinę piętnaście trening – odpiera lodowatym tonem szatynka. – Kim jest ona? – dodaje z naciskiem na ostatnie słowo.
– Skarbie, możesz mi przypomnieć swoje imię? – prosi Javier słabo.
– Nieważne – odpiera z uśmiechem ów skarb. – I tak nie dam ci swojego numeru.
„Inteligentna dziewczyna. Chyba pierwszy raz taką spotykam.”
– Co ona tutaj robi? – zadaje kolejne pytanie Penélope. Powieka ani jej drgnie, ciągle wpatruje się w Javiego bez emocji. No, może z lekką dawką pogardy.
– Czy ona właśnie robi ci scenę zazdrości? – rzuca niezobowiązująco rudy wamp z kuchni, szukając chyba po szafkach leków przeciwbólowych.
– Czy ty mi właśnie robisz scenę zazdrości, Penélope? – powtarza po niej Martínez. Wenezuelka nie odpowiada, zaś w Javim nagle coś się przełamuje. – Czy ty mi robisz scenę zazdrości, chociaż sama całą poprzednią noc spędziłaś ze swoim najdroższym ukochanym? – dodaje głośniej.
– Przestań – wchodzi mu cicho w słowo, jednakże to nic nie daje. Javier Martínez wstał już z łóżka i obecnie nie ma zamiaru spasować, nie w sytuacji, kiedy kobieta, którą kocha aż do bólu, a jednak musi się nią dzielić z jakimś cholernym dzieciakiem, robi mu awanturę o jakąś przypadkową dziewczynę z imprezy.
– Pieprzysz się z nim, ale ode mnie oczekujesz wierności, tak? – ironizuje okrutnie. – Zawsze to wiedziałem, Penélope. Zawsze to, kurwa mać, wiedziałem, ale ty oczywiście znów próbowałaś mnie omamić! Głupi ja, bo się dałem. Głupi, stary ja. Z ciebie jest cholerna hipokrytka, kobieto! Oczekujesz ode mnie…
– Ej, starczy – przerywa rudowłosa, pojawiając się w sypialni Javiego. – Masz śniadanie, chciałam być miła – podaje mu tacę z kawą, jakimiś kanapkami i tabletkami przeciwbólowymi. – I nie krzycz na nią – dodaje, szukając pomiędzy pościelą swojego stanika.
– Właśnie, Javi, starczy – mamrocze pod nosem Penélope, opadłszy na szarą sofę. Przyciska dłonie do policzków, bardzo prawdopodobne więc, że płacze. Javi wzdycha ciężko, po czym delikatnie ją przytula, jakby się bał, iż go odepchnie. Nie robi tego.
– Przepraszam, przesadziłem – przyznaje szeptem. – Po prostu już nie wytrzymuję, Penélope. Nie wiem, na czym stoję. Ty sobie przychodzisz i wychodzisz, zostawiasz mnie i wracasz, a ja nie jestem już tym samym Javierem Martínezem co niegdyś. Nie umiem już się skurwić do utraty uczuć, nie umiem żyć długo w niepewności. Ale nie chcę też cię stracić, Penélope. Nie mogę cię teraz stracić, obróciłaś moje życie do góry nogami. Nie zmuszam cię do wyboru, bo wiem, że zawsze to on…
– Ciii – przerywa Baskowi. Oczy ma smutne, załzawione, pełne cierpienia. – Przecież wiem, muszę wybrać. Płaczę codziennie, Javi. Wracam do domu, uciekam z oczu Nano i Amaranty, po czym płaczę, bo nie umiem już kłamać na potęgę. I mam pomysł, Javi. Mam genialny pomysł, on nas wszystkich teraz uratuje. Ucieknę, dobrze? Polecę do mamy, przemyślę to, wrócę z wyborem. Samolot mam jutro po meczu. Do Lizbony, z Lizbony do Rio, a z Rio polecę do Wenezueli. Ale nikomu nie powiem, Javier. Wiesz tylko ty, Nano i Amaranta. Tylko wasza trójka. Reszta będzie myśleć, że lecę do Brasilii, że mam tam świetną pracę. Iker już wie od kilku dni, chyba nawet się z tym uporał. Obiecałam mu wrócić na Bukareszt i wrócę, mogę tobie też to obiecać. Ale wątpię, żebym do tej pory zdecydowała. Wrócę na finał, a potem polecę znów do mamy, Javi – uśmiecha się blado. Następnie ujmuje w dłonie jego twarz i składa na jego ustach delikatny pocałunek.
A potem odchodzi. Zabiera opuszczoną na ziemię torebkę. Znika wraz ze swoją kwiecistą sukienką i rozpuszczonymi włosami, zabierając wszystko na raz. Javier Martínez jeszcze nie wie, iż nie pojawi się następnego dnia na lotnisku, bowiem za bardzo będzie go to boleć. Nie wie też, iż jutro ujrzy ją po raz ostatni w życiu, o ironio, odzianą w klubową koszulkę Ikera Muniaina.
A szczególnie nie ma już bladego pojęcia, iż po raz pierwszy i ostatni jest mu dane usłyszeć słowa, jakie padają, kiedy Penélope w drzwiach jeszcze się obraca na kilka chwil, nim ostatecznie znika w ciemności i objęciach nadchodzącej śmierci.
Kocham cię, Javi.


Miałem całe życie zapamiętać smutek przeszywający jej oczy tamtego dnia. Zaś te przeszyły moją duszę i czułem to samo. Znikała, ponieważ wepchnąłem się w jej doskonałe życie. Mogłem kochać ją z daleko, wcale jej tego nie mówiąc. Mogłem być, ale gdzieś w oddali, bo wtedy i ona by była. A tak jej nie ma, bo ją kochałem. To ja ją zabiłem i to ja nigdy sobie tego nie wybaczę. To przeze mnie umarła, Fabrizio. Rozumiesz to?
Zabiłem Penélope Amorebietę Aldayę. I nigdy, przenigdy nie będę potrafił sobie tego wybaczyć, nigdy, przenigdy nie będę potrafił przestać czuć się tak okropnie źle i tęsknić za nią z każdym dniem coraz bardziej. Nie będę potrafił, bowiem jej śmierć to tylko i jedynie moja wina.


A moją winą jest nieuratowanie Athleticu Bilbao. Spłoniemy więc we dwoje w piekielnym ogniu, bowiem on zabił Penélope, a ja poświęciłam ich wszystkich w imię uratowania siebie i Nando.


– Myślę o niej każdego dnia. Każdego dnia też, kiedy tylko zamykam oczy, widzę ją. Uśmiechniętą, szczęśliwą, pewną, iż chce ze mną być. Widzę swoje marzenia, niespełnione wizje wspólnego życia, jakiego nigdy nie dostaliśmy. Pewnie i tak by wybrała jego, nigdy nie miałem wobec tego większych złudzeń. Lecz rok po jej śmierci ja wciąż ją widzę, wciąż widzę jej uśmiech. Wciąż i wciąż nawiedza mnie w snach. Pojawia się równie często jak ta wizja, jak obraz mojej Penélope powoli znikającej w odmętach wody, ja zaś patrzę nań i nie mogę nic zrobić. Nie mogę jej uratować, a ona się topi. I uśmiecha się przy tym. Uśmiecha się najdelikatniejszym i najczulszym uśmiechem świata.
Wiem, że to całkiem naiwne, Fabrizio, ale najchętniej oddaję się myślom o niej tutaj, w domu, gdzie tak często bywała, oraz na cmentarzu, choć jej ciała nie ma przecież pod płytą grobowca. Z dwustu osiemdziesięciu trzech ofiar znaleziono dziesięć ciał. Żadne z nich nie było Penélope Amorebietą. Ona wciąż jest gdzieś tam, na dnie Atlantyku. I na zawsze tam pozostanie.
Mam za sobą rok życia w pustce. Rok całkowicie zmarnowany, pozbawiony sensu i wszystkiego innego. Rok egzystencji pozbawionej celu. Od jej śmierci trwam tylko po to, by chronić Ikera i Fernando. Wymyśliłem wszystkie kłamstwa, zapewniałem ich, że nie było jej na pokładzie tamtego Airbusa, podarowałem im odrobinę mniej bólu, a teraz pilnuję tego sekretu. Właśnie dlatego nikt nie wie. Nie mogłem złamać Ikerowi serca, podobnie jak nie mogłem zniszczyć jego idealistycznej wizji Penélope. Zmarłych powinno pamiętać się za ich zasługi, a nie błędy. Daję im odrobinę nadziei, do jakiej nie mamy prawa. Nikt z nas. Utraciliśmy wszystko, kiedy Penélope umarła pierwszego maja około piątej, może szóstej nad ranem. A potem były ponad trzy tygodnie w niepewności. Przegraliśmy dwa finały, bo stracili łączność z samolotem, gdzie była nasza mała księżniczka. Staraliśmy skupiać się na piłce, jednak modlitwy, by lista zaginionych nie została listą ofiar były ważniejsze. I bezowocne.
Dwudziestego szóstego, dzień po Copa del Rey, gdzie i tak nikt nie dawał nam szans, znaleźli wrak i uznali, że nikt nie przeżył. Zdobyłem oficjalną listę zabitych i to ja czytałem ją w szatni. Również to ja poleciałem do Brazylii przejrzeć to, co znaleziono na plaży przy ciałach. Była tam jej torebka. Bransoletka ze znakiem nieskończoności i ta, którą dostała ode mnie kilka dni przed wylotem. Nigdy nikomu jej nie pokazała z oczywistych przyczyn. Ja również jej nie pokazałem, mam ją ukrytą, bowiem teraz jest moim największym skarbem.
Wiesz, Fabrizio, do chwili, kiedy nie wyczytałem na głos Penélope Amorebiety Aldayi, obywatelki wenezuelskiej, żyliśmy jeszcze nadzieją i myślą, że a nuż ona przeżyła, uratowała się i czeka, aż ją odnajdziemy. To zabijało nas wszystkich. Nadzieja i niepewność była najgorszym, co przytrafiło się Athleticowi Bilbao i zniszczyło tę wspaniałą budowlę Marcelito Bielsy. A potem pojawił się ostateczny cios i nas dobił.
Pochowaliśmy zamiast niej tę torebkę. Najświętszą relikwię w postaci przemoczonego do cna kawałka skóry, gdzie nosiła klucze, szminki i inne damskie pierdoły. To było chmurne popołudnie, niedziela. Byliśmy wszyscy, co do sztuki, może poza Meme, która zabrała Ikera i Fernando daleko od Elexalde Derio.
Potem zacząłem udawać, że żyję. Że jem, śpię, w miarę normalnie funkcjonuję. Wylądowałem na wakacje w Wenezueli, modliłem się, żebym i ja znalazł się w odmętach Atlantyku u jej boku, ale wróciłem cały i zdrowy. Chciałbym się zebrać jakoś po jej śmierci, ale nie potrafię. Za mocno ją kocham, ażeby umieć bez niej przetrwać. Tyle, na ile musiałem się zmusić przez ten rok, to szczyt moich możliwości. Nigdy nie przestanę jej kochać, choć moja Penélope już umarła. Pozostała mi jedynie tęsknota i cholernie bolące wspomnienia. Nie wspominając o wyrzutach sumienia, ponieważ gdybym nie pokochał mojego największego wroga, w ostateczności gdybym zachował swoje uczucia tylko dla siebie, Penélope by żyła. Ale zginęła, ponieważ żądałem od niej za wiele. Zabiłem ją miłością, czyż to nie jest najgorsze?
Lecz najzabawniejsze jest coś innego. Podobno największym dowodem miłości jest pozwolić ukochanej osobie odejść. Pozwoliłem Penélope na więcej, pozwoliłem jej uciec i umrzeć. Czyż to nie dowód tego, że naprawdę się zmieniłem?
– I ukryłeś wszystko, żeby ją ochronić?
Javier Martínez uśmiecha się w ten smutny, charakterystyczny sposób:
– Chronienie przeszłości często jest jedynym wyjściem, żeby chronić drogie nam osoby. Wiesz coś na ten temat, prawda?
Toledo.
Skinam nieznacznie głową.
– Co będzie teraz? Historia nie jest już chroniona.
– Wyjeżdżam, Fabrizio. Teraz to już nieważne, bo wyjeżdżam. Bayern płaci za mnie gigantyczne pieniądze, a ja w tym sezonie nie odmawiam. Miałem to zrobić już rok temu, lecz nie miałem sumienia porzucić ich tutaj samych.
– Więc porzucisz ich z beznadziejnym psychologiem, który nie potrafi im pomóc.
– Ty też ich porzucisz, Fabrizio. Ja mam kontrakt z Bayernem, Fernando ma z Juventusem. To bez różnicy. Swoją drogą, wybraliście termin ślubu?
Uśmiecham się delikatnie.
– W sierpniu.
– Którego?
Osiemnastego.


***
Cóż, chyba sami wiecie, że naprawdę szybko zbliżamy się do końca. Właściwie, wszystko sekrety rozwiązane, wszystko już jasne. Mam nadzieję, że pokochaliście MM na równi ze mną i Martą.
Dla Jakuba. Bo ostatnio sobie zażyczył dedykacji, no to ją ma.

Do zobaczenia w poniedziałek. 

1 komentarz:

  1. Świadomość ostatniego rozdziału MM jest przerażająca. Wcale nie chcę końca, bo z MM jest jakoś tak... łatwiej.

    OdpowiedzUsuń