`. Cud zdarza
się tylko raz, a gdy się objawia, przemawia językiem tajemnic, które ujawniwszy
się, giną na zawsze.
Amaia Salamanca obdarza telewidzów
najcudowniejszym ze swoich udawanych uśmiechów, kiedy Javi bez skrupułów,
jedynie prychnąwszy z ironią, przełącza kanał, lecz każdy z możliwych we
władanie objęły jakieś głupie programy. I to jeden gorszy od drugiego. Nic,
tylko się upić jakimś tanim winem, a potem jebnąć się spać. A pobudkę przeżyć
dopiero w lepszych czasach, w innej rzeczywistości, w świecie pozbawionym
kłamstw i chorej nienawiści. W świecie bez tego diabła nękającego go wciąż i
wciąż, bez ani sekundy wytchnienia uparcie przypominającego mu o wszystkich
głupotach, jakie popełnił. O tym wszystkim, co nigdy nie powinno się wydarzyć,
co nie miało prawa zaistnieć, a jednak nagle powstało i postanowiło
skomplikować jego piękne, bezuczuciowe życie. A przede wszystkim obudzić się w
miejscu bez Penélope, bez jej cholernych oczu w kolorze bursztynu i tego
kurewsko cudownego uśmieszku, jakim bezustannie go nęci. On zaś, ten pozbawiony
uczuć i skrupułów Javi Martínez Aguinaga, ten najgorszy z najgorszych, obdarty
z szacunku wobec kobiet poza swym demonem Meme, miota się między uczuciem do
tej małej, kościstej i naprawdę brzydkiej Wenezuelki. Pragnie jej, tak kurewsko
mocno jej pragnie, że aż nie umie z tym wytrzymać. Bez znaczenia, jak bardzo
chciałby zapomnieć o żywionej doń miłości, prędzej czy później znów ulega. I
patrzy z nadzieją wprost w jej oczy, szuka tam dowodów, których nigdy nie ma, a
potem cierpi w milczeniu i pije kolejne ohydne wino pośród głosów ścian i
szeptu wspomnień.
Tak jak na przykład dziś. Choć
najchętniej poszedłby już dawno spać, zapadł się głęboko w ramiona Morfeusza,
byleby zapomnieć. Nie tylko o samej Penélope, ale nawet o pobolewającym mięśniu
przywodziciela, przez który do Gelsenkirchen jutro nie będzie mu dane jechać. Chociaż
i tak jest zawieszony za nadmiar żółtych kartek, co z kolei jest spowodowane tą
cholerną zmianą pozycji. Marcelo niewątpliwie miał zajebisty pomysł, jak
wybrnąć z nadmiaru kontuzji i piłkarzy bez formy, a Javi niewątpliwie na
pozycji stopera zebrał już całą wielką torbę pochwał, ale robienie zeń
środkowego obrończy wciąż wydaje się być odrobinkę absurdalne.
Chyba można to tylko usprawiedliwiać
stwierdzeniem, że el Loco Bielsa trafił do miejsca równie szalonego jak on sam.
I całkiem nieźle to miasto ogarnął, w końcu jego Athletic wygrał dwukrotnie z
potężnym United Fergusona.
Problem zapewne leży jedynie w
Javim Martínezie, który nie lubi zmian – zarówno w życiu piłkarskim, jak i
osobistym. Teraz zaś zmienia się wewnątrz, zaczyna czuć, kochać, a nawet
cierpieć, wszystko to zaś przez jej kurewsko uwodzicielski – choć równie tego
nieświadomy i pełen nienawiści – uśmieszek. Niemożliwe, Javi Martínez Aguinaga
przestaje być skurwielem dla kobiety. I to dla jakiej kobiety – za chudej, o
okropnie ostrych rysach twarzy, wrednej jak cholera, złośliwej i całkowicie
różnej od jego ideału, dawnej Meme. Dla tej okropnej kobiety przestaje chcieć
trwać w świecie bez zobowiązań, bez uczuć i nadziei na jakąś ustabilizowaną
przyszłość. Egzystencja z dnia na dzień, od jednej nocy w 69 do drugiej
całkowicie przestaje Baska interesować.
A to jest złe. I tak bardzo dziwne,
niespodziewane. Po prostu surrealistyczne.
Miast kolejnej nocy z przypadkową panienką jego czas zaprząta myślenie o niej,
o pragnieniu trzymania jej w swoich ramionach i szeptania jakiś banalnych
czułostek.
Kiedy dociera go pukanie do drzwi,
zaklina pod nosem, doskonale wiedząc, iż licho znów przylazło w towarzystwie
zalanego w trupa Llorente. Chyba właśnie z tego powodu wcale się nie spieszy,
wpierw ziewa i przeczesuje – roztrzepuje? – nieład ciemnych, przydługich włosów
na głowie, zwlókłszy się niespiesznie z sofy. Dopiero potem, wciąż powoli,
trochę leniwie, znów ziewając sobie raz czy dwa, otwiera drzwi, a następnie
może tylko o mało nie zemdleć z zaskoczenia.
Przed progiem znajduje się ktoś,
kto bynajmniej nie przypomina zalanego w trupa, nieogolonego od kilku dni i
chwiejącego się od nadmiaru wódki Llorente.
Stoi blada, z rozwianymi włosami,
pełna przerażenia, o rozchylonych wargach, ubrana w szary płaszcz, spod którego
wystaje czarna bokserka, w spodniach w stonowane kolorystycznie kwiaty i
różowo-beżowych krótkich trampkach. W drżących ze strachu dłoniach trzyma
wielką, brudnobiałą torbę, na rączkach której zaciska mocno palce. I dygocze
się cała, zatrwożona swoimi czynami, swoją obecnością w tym przeklętym miejscu.
I uśmiecha się nieśmiało, zarumieniona zawstydzeniem. I jest tuż przed nim, na
wyciągnięcie ramion, na odległość kilkudziesięciu centymetrów. I jest prawdziwa.
– Jeśli naprawdę mnie kochasz,
udowodnij to – szepcze niepewna, przekraczając prób mieszkania Martíneza trzeci
raz w życiu. I pierwszy sama.
Więc uśmiecha się pod nosem, kiedy
ona ściąga z ramion szary, wiązany w talii płaszczyk i rozsznurowuje trampki.
Więc wyciąga w jej stronę ręce i przyciska ją mocno do swojego ciała. Więc
gładzi dłońmi chude ramiona, dotyka pleców, bawi się rozpuszczonymi, cienkimi
włosami opadającymi na łopatki. Więc pozwala jej otulić tymi chudziutkimi
ramionami swoje ciało i wtulić twarz pod lewą pierś, tuż przy sercu, które bije
tylko dla niej. Więc powoli wsuwa dłonie pod jej koszulkę i gładzi plecy,
przyprawiając ją o dreszcze. A potem podnosi ją delikatnie, ona krzyżuje nogi
dookoła jego bioder i przymyka powieki. Rozchyla delikatnie wargi, wplata palce
w jego włosy. I czeka.
Więc pozwala sobie odnaleźć ustami
jej wargi i po raz kolejny spróbować poznać ich smak. Lecz tym razem nie ma
powtórki z tamtej nocy, której podobno nie było, czy nawet z pamiętnej windy,
kiedy go odepchnęła. Muska jej wargi na początku bardzo delikatnie, z obawą,
czy aby na pewno nie pojawiła się tutaj jedynie z ochotą na ponowne upokorzenie
Javiera. Lecz ona sama pogłębia ten pocałunek, odwzajemnia go z pasją i czymś
na kształt desperacji. I to udowadnia Javiemu, że teraz jest cała jego, taka
drobna, zagubiona, rozpalona, a zarazem całkowicie pewna swych czynów.
– Udowodnij – powtarza cicho wprost
w jego usta, nareszcie otworzywszy oczy. Bursztyn tęczówek pełen jest smutku i
doskonale ukrytego uczucia, które ją tutaj przywiodło, a do którego na pewno
dobrowolnie się nie przyzna.
Całuje ją jeszcze raz, krótko i
intensywnie, po czym kilka sekund później układa ją delikatnie na czekoladowej
pościeli. Ziemista cera mocno się zeń kontrastuje, a brązowe włosy w cudowny
sposób rozlewają się po poduszkach. Sama zaś uśmiecha się zachęcająco,
wyciągając do niego ramiona. Wydaje się być taka krucha, drobniutka, jedynie o
oczach iskrzących pożądaniem, zamglonych brakiem logicznego myślenia, pełnych
tej miłości, o którą nawet jej nie podejrzewał. A jednak Penélope Amorebieta
jest tutaj, gestem pokazuje mu, ażeby wreszcie się doń zbliżył, uśmiecha się
przecudownie i kocha go. A jednak
Javi nie umie się schylić i ponownie zakosztować jej warg. Nie potrafi jej
dotknąć, tak samo jak nie potrafi uwierzyć. Jest tak bardzo nierealna, tak
bardzo to niemożliwe. Pewnie jest tylko jego snem, marzeniem, które nigdy się
nie spełni.
I wcale jej tutaj nie ma, wcale nie
patrzy na niego z uwielbieniem i wcale nie pragnie jego dotyku jak spragniony
wody.
– Javi – szepcze, wybudzając go z
tego dziwnego transu.
– Tak?
Zapada chwila milczenia, po czym
ciszę przeszywają pełne błagania słowa:
– Kochaj się ze mną.
I te cztery słowa całkowicie go
odblokowują. Znajduje się tuż nad nią, ściąga z niej najpierw te kwieciste
spodnie, ażeby móc drażnić dotykiem jej uda, jednocześnie wciąż ją całując. A
ona uśmiecha się w jego usta, śmieje się cicho i odwzajemnia każdy z jego
pocałunków. Sama pozbywa się swojej koszulki, gdzieś w międzyczasie zdzierając
z Javiego i jego t-shirt. Błądzi dłońmi po jego wyrzeźbionym brzuchu, po
torsie, plecach, ciąga go za włosy, szepcze jakieś niezrozumiałe słowa. Wygina
się pod jego dotykiem, czuje wszędzie jego dłonie, jego gorące usta znaczące
każdy centymetr jej ciała z niespotykaną czułością, on zaś powoli poznaje ową
kościstą, drobną sylwetkę najważniejszej kobiety w jego życiu. Śmieje się przy
tym, widząc, jak Penélope zagryza wargi, ażeby tylko nie krzyczeć, nie jęczeć,
czy nawet pozwolić sobie na jakiekolwiek westchnięcie. Jednocześnie z całej
siły ciągnie go za włosy, jednocześnie wbija paznokcie w jego plecy i obdarza
go tymi zamglonymi spojrzeniami.
I te krwawe ślady na plecach
Javiego. I nabiegłe krwią wargi Penélope. I to rosnące pragnienie, to jedno z
najpiękniejszych uczuć, jakie może się przytrafić. I niemająca chęci
współpracować haftka jej beżowego stanika. I koronkowe figi delikatnie
układające się na jej pośladkach. I cała ta jej kruchość, którą przełamuje
przekornym, choć mocno zamglonym spojrzeniem. I oni razem, Javi i Penélope
tylko we dwoje, tylko pośród skotłowanej pościeli w kolorze mlecznej czekolady.
I kolejne pocałunki, kolejne tłumione usilnie westchnięcia radości, tej
cudownej rozkoszy.
Wreszcie haftka zaczyna
współpracować, pozwala Javiemu na wyrzucenie kawałka beżowej koronki gdzieś za
siebie, być może już do samego salonu. Odsuwa się od niej nieznacznie, chcąc
spróbować spojrzeć nań z choć odrobiną dawnego krytycyzmu. Włosy ma cieńsze od
Meme. Oczy bardziej w kształcie migdałów. Kości policzkowe wydatniejsze. Biodra
węższe. Talię o wiele szczuplejszą. Żebra mocniej zarysowane, bardziej
wyczuwalne pod skórą. Cerę mniej jedwabistą. Piersi mniejsze, mieszczące się w
jego dłoniach bez problemu. Uśmiech pozbawiony choćby cienia ironii. Dłonie
mniejsze, krótsze palce. Nogi wcale nie tak zgrabne, trochę krzywe. Obojczyki
mocno wystające. Grzywkę za długą, bardzo gęstą, zasłaniającą brwi.
Jest absolutnie nieidealna i
zarazem, tak bardzo irracjonalnie, absolutnie dzięki temu idealna.
– Jesteś piękna, Penélope – szepcze
Javi, muskając ustami jej szyję. Kątem oka spostrzega, jak nieznacznie się
rumieni, jakby nigdy nie spodziewała się po nim takich słów. – Kocham cię,
rozumiesz? Kocham cię.
Przestaje ją całować, przestaje ją
dotykać, jedynie nachyla się nadeń i patrzy jej prosto w te cudowne, niewidzące
tęczówki.
– Wierzysz, Penélope? – powtarza.
Ona jednak bez słowa wczepia znów palce w jego włosy i wpija się w jego usta.
Całuje ją krótko, po czym stanowczo się odsuwa. Jakby chciał w coś grać, jakby chciał
zrobić jej odrobinę na złość. A przecież wcale tak nie jest.
– Kochaj się ze mną – tylko tyle
jest w stanie wydusić z siebie szatynka. – Kochaj się ze mną. Proszę.
I ponownie ją całuje. I ponownie
ulega jej prośbie, ponownie bada każdy kawałek jej ciała ustami, muska
delikatną skórę dłońmi, doprowadza ją do drżenia, do cichych westchnień, gdzieś
w międzyczasie, w chwilach, które nawet nie zostają spostrzeżone, pozbywając
się resztek odzieży. Ona zaś przylega do niego tak ściśle, wczepia się
paznokciami w Martínezowe ramiona, kaleczy je, znaczy krwistymi ścieżkami i
szepcze. Namiętnym głosem powtarza banały, czułości i przekleństwa na zmianę, w
perfekcyjnej mieszance.
Kolejne, co Javiemu dane jest
zapamiętać, to owe cudowne, wyjątkowe uczucie jedności. Ona wijąca się pod nim,
błagająca go o więcej, cicho jęcząca pośród czułości. Jego Penélope wtulona weń
z całej siły i ten czuły seks, seks, jakiego nigdy wcześniej nie przeżył. Coś
absolutnie niesamowitego, coś absolutnie nierealnego, a zarazem praktycznie
namacalnego.
„Moja, tylko i jedynie moja. Teraz
jej już nikomu nie oddam” – przebiega jego myśli w którymś momencie. Nie
wypowiada głośno tych słów, jednak Penélope na pewno widzi ich odbicie w
czekoladowych tęczówkach. Wycieńczona do granic możliwości, a zarazem radosna
jak skowronek skrada mu pocałunek za pocałunkiem, ułożywszy się tuż obok
przysypiającego Martíneza, który gładzi dłonią jej policzek, a jego głowie
wciąż słyszy, jak panienka Amorebieta cicho powtarzała jego imię, nim zalała ją
fala absolutnej rozkoszy.
– Teraz wierzysz? – pyta wreszcie.
Ona uśmiecha się blado.
– Wierzę. Dlaczego?
– Nie wiem, Penélope. Chyba
pomyliliśmy uczucia.
– Ale… – zająkuje się, grzywka zaś
znów wpada jej do oczu. Baskijski piłkarz z czułością ją odgarnia, nim przerywa
stanowczym:
– Możesz nie być gotowa na to
wyznanie, ale ja wiem, że to czujesz. I ty też to wiesz. Czy w innym wypadku
byłabyś tutaj ze mną?
Wenezuelka wzrusza ramionami.
– Nie wiem.
Javi wzdycha ciężko, kradnąc
kolejny pocałunek i następny, i jeszcze jeden… Gdyby to mogło trwać zawsze,
gdyby każdego dnia mógł całować ją raz po raz po najwspanialszym seksie we
wszechświecie. Gdyby ona mogła już do zmierzchu czasów pozostać w jego ramionach,
drżeć w milczeniu i kochać go bez żądnych słów. Czyż nie byłby to świat
idealny? Czyż nie byłoby to spełnienie najskrytszych i najbardziej nierealnych
marzeń? A jednak może jedynie trwać z nią w ciszy nieistniejących słów
opisujących te najprostsze uczucia i ufać, iż tylko tyle wystarcza mu do
szczęścia.
Penélope być może zasypia na
kwadrans lub dwa. Być może sen morzy też Baska, zaś z nią w ramionach upadanie
wprost do krainy Morfeusza okazuje się o wiele fajniejsze. Być może nawet jest
to najpiękniejszy moment całego dwudziestotrzyipółletniego życia piłkarza
Athleticu. A przynajmniej do chwili, gdy niecałkowicie utraconą świadomość
przywracają mu jej miękkie wargi nieśmiało szukające jego ust. Automatycznie
umieszcza dłonie na talii Wenezuelki, która w tym samym momencie w niesamowicie
podniecający sposób przygryza jego dolną wargę. Nie udaje mu się nie jęknąć
cicho, a jej – uśmiechnąć się delikatnie.
– Udowodnij jeszcze raz – prosi,
choć równie dobrze może być to żądanie. Nieważne. Siedząc okrakiem na jego
brzuchu, opiera dłonie o barki i nie odrywa bursztynowych tęczówek od twarzy
Baska. Wydaje się taka cholernie seksowna, kiedy włosy lecą jej na twarz, kiedy
przygniata go do materaca swoim wątpliwym ciężarem, a oczy nadal lśniące ma
nieustępliwym pożądaniem. Bez problemu mógłby się przewrócić, znaleźć się na
górze i patrzeć z satysfakcją w bursztynowe oczy błagające o więcej. I śmiać
się, śmiać się bezczelnie, odrobinę złośliwie, z zachwytem i absurdalnie
bezgraniczną miłością.
Ale nie robi tego. Pozwala jej
pozostać na górze, nachylać się nad nim i kusić. Nęci go, wodząc ustami po jego
żuchwie, po szyi, obojczykach. Dłońmi muska jego tors, dotykiem doprowadza do
drżenia, przyciska do materaca, napiera ciepłym ciężarem raz po raz całuje go,
haczy zębami o jego dolną wargę, zachowuje się jak w transie. Całkowicie nie
jak Penélope Amorebieta. Ta dziewczyna, którą widzi nad sobą, nie ma zagubienia
ukrytego gdzieś pośród ostrych rys twarzy. Penélope emanuje pewnością siebie,
dzikością, czymś, co od dawna siedziało gdzieś wewnątrz niej.
– Aż tak mnie pragniesz? – rzuca
Javi z nutką beztroskiego rozbawienia. Wenezuelka śmieje się krótko, trochę
nerwowo, nagle zrezygnowawszy z pieszczot. Kładzie się tuż obok niego, wtula
twarz w zagłębienie jego szyi, udo zaś opiera o Javierowe biodro.
– To jest takie inne – szepcze,
ciężko oddychając.
– Iker jest inny, inaczej jest z
nim? – domaga się szczegółów wciąż tym pozbawionym wszelkich trosk tonem.
Szatynka ciężko wzdycha.
– Jestem jego pierwszą dziewczyną.
Jest bardzo nieśmiały, bardzo przerażony tym, co się między nami dzieje. To
takie inne, bo ty mimo wszystko jesteś taki… – urywa w poszukiwaniu słów,
których nie ma.
– Ja wiem, jak to działa, jak się
do tego zabrać po mistrzowsku – podpowiada jej. Dałby sobie rękę uciąć, że ten
lekki uśmiech, który może tylko odgadywać, pełen jest wdzięczności.
– Ty jesteś Javim Martinezem i
mnie… kochasz – mamrocze cicho, a jej oddech przyjemnie muska jego szyję.
– Tak, kocham cię. Ale ty mi nie
zasypiaj, jeszcze za wcześnie, jeszcze się tobą nie nacieszyłem.
Szatynka śmieje się krótko,
przykłada usta do jego szyi, unosząc się ponownie. O dziwno jednak wstaje z
łóżka. Javi posyła jej nierozumiejące spojrzenie.
– No wstawaj, ja i tak dziś już
same głupoty robię. Chyba nie uważasz, że zostanę z tobą w łóżku.
– Czego ty chcesz?
– Chcę ciebie, Javi. Chodź do tego
twojego prowizorycznego salonu, sofa wydawała się być całkiem wygodna.
W końcu jednak z szarego mebla
udekorowanego czekoladowymi poduszkami i tak spadają na podłogę. Ta może jest i
twardsza, ale cudowne dziewczę wijące się z rozkoszy na jego biodrach
zdecydowanie to rekompensuje. Ma półotwarte usta, niewidzące oczy, włosy zaś z
każdym ruchem rozsypują się na jej plecach, dekolcie i piersiach. Cichutko
wzdycha, wbija paznokcie w jego tors, smakuje każdej sekundy niewysłowionej
przyjemności w stanie absolutnej ekstazy. Jemu zaś przydarza się znów
kilkadziesiąt razy wyszeptać niskim, zachrypniętym głosem jej imię.
I uśmiecha się. I jest tak okropnie
szczęśliwa, tak cudownie radosna. I w pewnej chwili znów się w niego wtula, po
omacku szuka jego ust, dotyka opuszkami palców jego policzki, z trudem oddycha.
Jednak szepcze tylko jego imię, może ten raz czy dwa podnosi nieznacznie głos.
– Już, Penélope, już – Javi mruczy
w jej włosy, przyciskając do siebie jej drobne, kościste ciało najmocniej, jak
potrafi.
Ona rzuca tylko pełne niedowiary:
– O Boże.
Javi zaś przymyka już powieki,
zdaje się być nie do końca świadomy słów, jakie wydostają się z jego gardła:
– Jesteś moja, tylko i jedynie
moja, Penny.
Chyba wcale nie chciał tego
powiedzieć. Chyba Penélope śmieje się cicho, całuje go po raz kolejny tego
wieczora, a potem wstaje. Chyba kołysze biodrami, kiedy idzie w stronę kuchni i
przygotowuje coś do picia. Chyba wciąż się uśmiecha z lekko rozanielonym
spojrzeniem. Chyba, bo Javi jest nieświadom wszystkiego, co dzieje się dookoła
niego. Opiera się tylko na dźwiękach, na jej cichych krokach i tym, jak o wiele
głośniej grzebie po kuchennych szafkach. A potem nagle czuje znów jej ciężar na
swoim brzuchu. Uśmiecha się delikatnie, lecz ów uśmiech szybko znika z jego
twarzy.
Coś, co Penélope przykłada do jego
szyi, jest zimne. I chyba ostre. Metal. Nóż. Otwiera machinalnie oczy i widzi
ją z absolutnie zimnym spojrzeniem, pozbawioną mimiki twarzy, pewną siebie.
Kolejne całkowicie inne oblicze kobiety, którą kocha pomimo wszystko.
– Co ty robisz, Penélope? – udaje
mu się wydusić. Ona śmieje się bezczelnie, odrobinę mocniej przyciskając
lśniące ostrze do jego gardła. Jest zimne, a perspektywa utarty życia z rąk tej
kobiety napawa Javiego strachem.
– Pamiętasz, co ci kiedyś
obiecałam? – pyta całkowicie pozbawionym emocji tonem. – Przypomnę ci: jeśli
jeszcze raz nazwiesz mnie Penny, zabiję cię.
– Penélope…
– Obiecałam, Javi – powtarza. A
potem nagle noża już nie ma, zaś na jej nadgarstkach zaciskają się jego dłonie,
a usta szukają jej warg. I ona znów mu ulega, znów bez protestów się poddaje.
– Mam gdzieś twoje obietnice poza
tą jedną – mruczy Bask. – Obiecaj mi, że jutro nie znikniesz, że nie pozwolisz
sobie teraz mnie zostawić samego z bałaganem, jaki zrobiłaś.
Czuje tylko, jak uśmiecha się
smutno w jego usta. I odmrukuje:
– Obiecuję.
A potem Javier Martínez najbardziej
na świecie chciałby udać, że wcale nie słyszy tych kilku słów, jakie wydostają
się z gardła Penélope Amorebiety, kiedy całuje jej piersi, a ona po raz kolejny
wygina się w łuk. I szepcze te słowa, które nigdy nie powinny się pojawić. To
banalne:
– Właśnie przegrałam swoje życie.
***
Cóż, tydzień spóźnienia chyba. Tak mi się wydaje. Jakkolwiek, nie polecam
bipolarności, bo brak siły i te sprawy. Mam nadzieję, że wydarzenia numeru 43
chociaż trochę Wam to rekompensują.
Dla Marty. Ten
rozdział tak czy owak miał być dla niej, a mam to szczęście, że udaje mi się
wrzucić go w ten wyjątkowy dzień jej urodzin. Sisi, kocham Cię xoxo
Do zobaczenia w czwartek.
TEŻ CIĘ KOCHAM I AWWWW!
OdpowiedzUsuńJak Ty namieszałaś, jak Ty cholernie namieszałaś, a mimo to wciąż kocham MM, prawie tak jak mojego Xaviego i Pepa. N.
OdpowiedzUsuń