3.02.2014

43. Javi.


`. Cud zdarza się tylko raz, a gdy się objawia, przemawia językiem tajemnic, które ujawniwszy się, giną na zawsze.


Amaia Salamanca obdarza telewidzów najcudowniejszym ze swoich udawanych uśmiechów, kiedy Javi bez skrupułów, jedynie prychnąwszy z ironią, przełącza kanał, lecz każdy z możliwych we władanie objęły jakieś głupie programy. I to jeden gorszy od drugiego. Nic, tylko się upić jakimś tanim winem, a potem jebnąć się spać. A pobudkę przeżyć dopiero w lepszych czasach, w innej rzeczywistości, w świecie pozbawionym kłamstw i chorej nienawiści. W świecie bez tego diabła nękającego go wciąż i wciąż, bez ani sekundy wytchnienia uparcie przypominającego mu o wszystkich głupotach, jakie popełnił. O tym wszystkim, co nigdy nie powinno się wydarzyć, co nie miało prawa zaistnieć, a jednak nagle powstało i postanowiło skomplikować jego piękne, bezuczuciowe życie. A przede wszystkim obudzić się w miejscu bez Penélope, bez jej cholernych oczu w kolorze bursztynu i tego kurewsko cudownego uśmieszku, jakim bezustannie go nęci. On zaś, ten pozbawiony uczuć i skrupułów Javi Martínez Aguinaga, ten najgorszy z najgorszych, obdarty z szacunku wobec kobiet poza swym demonem Meme, miota się między uczuciem do tej małej, kościstej i naprawdę brzydkiej Wenezuelki. Pragnie jej, tak kurewsko mocno jej pragnie, że aż nie umie z tym wytrzymać. Bez znaczenia, jak bardzo chciałby zapomnieć o żywionej doń miłości, prędzej czy później znów ulega. I patrzy z nadzieją wprost w jej oczy, szuka tam dowodów, których nigdy nie ma, a potem cierpi w milczeniu i pije kolejne ohydne wino pośród głosów ścian i szeptu wspomnień.
Tak jak na przykład dziś. Choć najchętniej poszedłby już dawno spać, zapadł się głęboko w ramiona Morfeusza, byleby zapomnieć. Nie tylko o samej Penélope, ale nawet o pobolewającym mięśniu przywodziciela, przez który do Gelsenkirchen jutro nie będzie mu dane jechać. Chociaż i tak jest zawieszony za nadmiar żółtych kartek, co z kolei jest spowodowane tą cholerną zmianą pozycji. Marcelo niewątpliwie miał zajebisty pomysł, jak wybrnąć z nadmiaru kontuzji i piłkarzy bez formy, a Javi niewątpliwie na pozycji stopera zebrał już całą wielką torbę pochwał, ale robienie zeń środkowego obrończy wciąż wydaje się być odrobinkę absurdalne.
Chyba można to tylko usprawiedliwiać stwierdzeniem, że el Loco Bielsa trafił do miejsca równie szalonego jak on sam. I całkiem nieźle to miasto ogarnął, w końcu jego Athletic wygrał dwukrotnie z potężnym United Fergusona.
Problem zapewne leży jedynie w Javim Martínezie, który nie lubi zmian – zarówno w życiu piłkarskim, jak i osobistym. Teraz zaś zmienia się wewnątrz, zaczyna czuć, kochać, a nawet cierpieć, wszystko to zaś przez jej kurewsko uwodzicielski – choć równie tego nieświadomy i pełen nienawiści – uśmieszek. Niemożliwe, Javi Martínez Aguinaga przestaje być skurwielem dla kobiety. I to dla jakiej kobiety – za chudej, o okropnie ostrych rysach twarzy, wrednej jak cholera, złośliwej i całkowicie różnej od jego ideału, dawnej Meme. Dla tej okropnej kobiety przestaje chcieć trwać w świecie bez zobowiązań, bez uczuć i nadziei na jakąś ustabilizowaną przyszłość. Egzystencja z dnia na dzień, od jednej nocy w 69 do drugiej całkowicie przestaje Baska interesować.  
A to jest złe. I tak bardzo dziwne, niespodziewane. Po prostu surrealistyczne. Miast kolejnej nocy z przypadkową panienką jego czas zaprząta myślenie o niej, o pragnieniu trzymania jej w swoich ramionach i szeptania jakiś banalnych czułostek.
Kiedy dociera go pukanie do drzwi, zaklina pod nosem, doskonale wiedząc, iż licho znów przylazło w towarzystwie zalanego w trupa Llorente. Chyba właśnie z tego powodu wcale się nie spieszy, wpierw ziewa i przeczesuje – roztrzepuje? – nieład ciemnych, przydługich włosów na głowie, zwlókłszy się niespiesznie z sofy. Dopiero potem, wciąż powoli, trochę leniwie, znów ziewając sobie raz czy dwa, otwiera drzwi, a następnie może tylko o mało nie zemdleć z zaskoczenia.
Przed progiem znajduje się ktoś, kto bynajmniej nie przypomina zalanego w trupa, nieogolonego od kilku dni i chwiejącego się od nadmiaru wódki Llorente.
Stoi blada, z rozwianymi włosami, pełna przerażenia, o rozchylonych wargach, ubrana w szary płaszcz, spod którego wystaje czarna bokserka, w spodniach w stonowane kolorystycznie kwiaty i różowo-beżowych krótkich trampkach. W drżących ze strachu dłoniach trzyma wielką, brudnobiałą torbę, na rączkach której zaciska mocno palce. I dygocze się cała, zatrwożona swoimi czynami, swoją obecnością w tym przeklętym miejscu. I uśmiecha się nieśmiało, zarumieniona zawstydzeniem. I jest tuż przed nim, na wyciągnięcie ramion, na odległość kilkudziesięciu centymetrów. I jest prawdziwa.
– Jeśli naprawdę mnie kochasz, udowodnij to – szepcze niepewna, przekraczając prób mieszkania Martíneza trzeci raz w życiu. I pierwszy sama.
Więc uśmiecha się pod nosem, kiedy ona ściąga z ramion szary, wiązany w talii płaszczyk i rozsznurowuje trampki. Więc wyciąga w jej stronę ręce i przyciska ją mocno do swojego ciała. Więc gładzi dłońmi chude ramiona, dotyka pleców, bawi się rozpuszczonymi, cienkimi włosami opadającymi na łopatki. Więc pozwala jej otulić tymi chudziutkimi ramionami swoje ciało i wtulić twarz pod lewą pierś, tuż przy sercu, które bije tylko dla niej. Więc powoli wsuwa dłonie pod jej koszulkę i gładzi plecy, przyprawiając ją o dreszcze. A potem podnosi ją delikatnie, ona krzyżuje nogi dookoła jego bioder i przymyka powieki. Rozchyla delikatnie wargi, wplata palce w jego włosy. I czeka.
Więc pozwala sobie odnaleźć ustami jej wargi i po raz kolejny spróbować poznać ich smak. Lecz tym razem nie ma powtórki z tamtej nocy, której podobno nie było, czy nawet z pamiętnej windy, kiedy go odepchnęła. Muska jej wargi na początku bardzo delikatnie, z obawą, czy aby na pewno nie pojawiła się tutaj jedynie z ochotą na ponowne upokorzenie Javiera. Lecz ona sama pogłębia ten pocałunek, odwzajemnia go z pasją i czymś na kształt desperacji. I to udowadnia Javiemu, że teraz jest cała jego, taka drobna, zagubiona, rozpalona, a zarazem całkowicie pewna swych czynów.
– Udowodnij – powtarza cicho wprost w jego usta, nareszcie otworzywszy oczy. Bursztyn tęczówek pełen jest smutku i doskonale ukrytego uczucia, które ją tutaj przywiodło, a do którego na pewno dobrowolnie się nie przyzna.
Całuje ją jeszcze raz, krótko i intensywnie, po czym kilka sekund później układa ją delikatnie na czekoladowej pościeli. Ziemista cera mocno się zeń kontrastuje, a brązowe włosy w cudowny sposób rozlewają się po poduszkach. Sama zaś uśmiecha się zachęcająco, wyciągając do niego ramiona. Wydaje się być taka krucha, drobniutka, jedynie o oczach iskrzących pożądaniem, zamglonych brakiem logicznego myślenia, pełnych tej miłości, o którą nawet jej nie podejrzewał. A jednak Penélope Amorebieta jest tutaj, gestem pokazuje mu, ażeby wreszcie się doń zbliżył, uśmiecha się przecudownie i kocha go. A jednak Javi nie umie się schylić i ponownie zakosztować jej warg. Nie potrafi jej dotknąć, tak samo jak nie potrafi uwierzyć. Jest tak bardzo nierealna, tak bardzo to niemożliwe. Pewnie jest tylko jego snem, marzeniem, które nigdy się nie spełni.
I wcale jej tutaj nie ma, wcale nie patrzy na niego z uwielbieniem i wcale nie pragnie jego dotyku jak spragniony wody.
– Javi – szepcze, wybudzając go z tego dziwnego transu.
– Tak?
Zapada chwila milczenia, po czym ciszę przeszywają pełne błagania słowa:
Kochaj się ze mną.
I te cztery słowa całkowicie go odblokowują. Znajduje się tuż nad nią, ściąga z niej najpierw te kwieciste spodnie, ażeby móc drażnić dotykiem jej uda, jednocześnie wciąż ją całując. A ona uśmiecha się w jego usta, śmieje się cicho i odwzajemnia każdy z jego pocałunków. Sama pozbywa się swojej koszulki, gdzieś w międzyczasie zdzierając z Javiego i jego t-shirt. Błądzi dłońmi po jego wyrzeźbionym brzuchu, po torsie, plecach, ciąga go za włosy, szepcze jakieś niezrozumiałe słowa. Wygina się pod jego dotykiem, czuje wszędzie jego dłonie, jego gorące usta znaczące każdy centymetr jej ciała z niespotykaną czułością, on zaś powoli poznaje ową kościstą, drobną sylwetkę najważniejszej kobiety w jego życiu. Śmieje się przy tym, widząc, jak Penélope zagryza wargi, ażeby tylko nie krzyczeć, nie jęczeć, czy nawet pozwolić sobie na jakiekolwiek westchnięcie. Jednocześnie z całej siły ciągnie go za włosy, jednocześnie wbija paznokcie w jego plecy i obdarza go tymi zamglonymi spojrzeniami.
I te krwawe ślady na plecach Javiego. I nabiegłe krwią wargi Penélope. I to rosnące pragnienie, to jedno z najpiękniejszych uczuć, jakie może się przytrafić. I niemająca chęci współpracować haftka jej beżowego stanika. I koronkowe figi delikatnie układające się na jej pośladkach. I cała ta jej kruchość, którą przełamuje przekornym, choć mocno zamglonym spojrzeniem. I oni razem, Javi i Penélope tylko we dwoje, tylko pośród skotłowanej pościeli w kolorze mlecznej czekolady. I kolejne pocałunki, kolejne tłumione usilnie westchnięcia radości, tej cudownej rozkoszy.
Wreszcie haftka zaczyna współpracować, pozwala Javiemu na wyrzucenie kawałka beżowej koronki gdzieś za siebie, być może już do samego salonu. Odsuwa się od niej nieznacznie, chcąc spróbować spojrzeć nań z choć odrobiną dawnego krytycyzmu. Włosy ma cieńsze od Meme. Oczy bardziej w kształcie migdałów. Kości policzkowe wydatniejsze. Biodra węższe. Talię o wiele szczuplejszą. Żebra mocniej zarysowane, bardziej wyczuwalne pod skórą. Cerę mniej jedwabistą. Piersi mniejsze, mieszczące się w jego dłoniach bez problemu. Uśmiech pozbawiony choćby cienia ironii. Dłonie mniejsze, krótsze palce. Nogi wcale nie tak zgrabne, trochę krzywe. Obojczyki mocno wystające. Grzywkę za długą, bardzo gęstą, zasłaniającą brwi.
Jest absolutnie nieidealna i zarazem, tak bardzo irracjonalnie, absolutnie dzięki temu idealna.
– Jesteś piękna, Penélope – szepcze Javi, muskając ustami jej szyję. Kątem oka spostrzega, jak nieznacznie się rumieni, jakby nigdy nie spodziewała się po nim takich słów. – Kocham cię, rozumiesz? Kocham cię.
Przestaje ją całować, przestaje ją dotykać, jedynie nachyla się nadeń i patrzy jej prosto w te cudowne, niewidzące tęczówki.
– Wierzysz, Penélope? – powtarza. Ona jednak bez słowa wczepia znów palce w jego włosy i wpija się w jego usta. Całuje ją krótko, po czym stanowczo się odsuwa. Jakby chciał w coś grać, jakby chciał zrobić jej odrobinę na złość. A przecież wcale tak nie jest.
– Kochaj się ze mną – tylko tyle jest w stanie wydusić z siebie szatynka. – Kochaj się ze mną. Proszę.
I ponownie ją całuje. I ponownie ulega jej prośbie, ponownie bada każdy kawałek jej ciała ustami, muska delikatną skórę dłońmi, doprowadza ją do drżenia, do cichych westchnień, gdzieś w międzyczasie, w chwilach, które nawet nie zostają spostrzeżone, pozbywając się resztek odzieży. Ona zaś przylega do niego tak ściśle, wczepia się paznokciami w Martínezowe ramiona, kaleczy je, znaczy krwistymi ścieżkami i szepcze. Namiętnym głosem powtarza banały, czułości i przekleństwa na zmianę, w perfekcyjnej mieszance.
Kolejne, co Javiemu dane jest zapamiętać, to owe cudowne, wyjątkowe uczucie jedności. Ona wijąca się pod nim, błagająca go o więcej, cicho jęcząca pośród czułości. Jego Penélope wtulona weń z całej siły i ten czuły seks, seks, jakiego nigdy wcześniej nie przeżył. Coś absolutnie niesamowitego, coś absolutnie nierealnego, a zarazem praktycznie namacalnego.
„Moja, tylko i jedynie moja. Teraz jej już nikomu nie oddam” – przebiega jego myśli w którymś momencie. Nie wypowiada głośno tych słów, jednak Penélope na pewno widzi ich odbicie w czekoladowych tęczówkach. Wycieńczona do granic możliwości, a zarazem radosna jak skowronek skrada mu pocałunek za pocałunkiem, ułożywszy się tuż obok przysypiającego Martíneza, który gładzi dłonią jej policzek, a jego głowie wciąż słyszy, jak panienka Amorebieta cicho powtarzała jego imię, nim zalała ją fala absolutnej rozkoszy.
– Teraz wierzysz? – pyta wreszcie. Ona uśmiecha się blado.
– Wierzę. Dlaczego?
– Nie wiem, Penélope. Chyba pomyliliśmy uczucia.
– Ale… – zająkuje się, grzywka zaś znów wpada jej do oczu. Baskijski piłkarz z czułością ją odgarnia, nim przerywa stanowczym:
– Możesz nie być gotowa na to wyznanie, ale ja wiem, że to czujesz. I ty też to wiesz. Czy w innym wypadku byłabyś tutaj ze mną?
Wenezuelka wzrusza ramionami.
– Nie wiem.
Javi wzdycha ciężko, kradnąc kolejny pocałunek i następny, i jeszcze jeden… Gdyby to mogło trwać zawsze, gdyby każdego dnia mógł całować ją raz po raz po najwspanialszym seksie we wszechświecie. Gdyby ona mogła już do zmierzchu czasów pozostać w jego ramionach, drżeć w milczeniu i kochać go bez żądnych słów. Czyż nie byłby to świat idealny? Czyż nie byłoby to spełnienie najskrytszych i najbardziej nierealnych marzeń? A jednak może jedynie trwać z nią w ciszy nieistniejących słów opisujących te najprostsze uczucia i ufać, iż tylko tyle wystarcza mu do szczęścia.
Penélope być może zasypia na kwadrans lub dwa. Być może sen morzy też Baska, zaś z nią w ramionach upadanie wprost do krainy Morfeusza okazuje się o wiele fajniejsze. Być może nawet jest to najpiękniejszy moment całego dwudziestotrzyipółletniego życia piłkarza Athleticu. A przynajmniej do chwili, gdy niecałkowicie utraconą świadomość przywracają mu jej miękkie wargi nieśmiało szukające jego ust. Automatycznie umieszcza dłonie na talii Wenezuelki, która w tym samym momencie w niesamowicie podniecający sposób przygryza jego dolną wargę. Nie udaje mu się nie jęknąć cicho, a jej – uśmiechnąć się delikatnie.
– Udowodnij jeszcze raz – prosi, choć równie dobrze może być to żądanie. Nieważne. Siedząc okrakiem na jego brzuchu, opiera dłonie o barki i nie odrywa bursztynowych tęczówek od twarzy Baska. Wydaje się taka cholernie seksowna, kiedy włosy lecą jej na twarz, kiedy przygniata go do materaca swoim wątpliwym ciężarem, a oczy nadal lśniące ma nieustępliwym pożądaniem. Bez problemu mógłby się przewrócić, znaleźć się na górze i patrzeć z satysfakcją w bursztynowe oczy błagające o więcej. I śmiać się, śmiać się bezczelnie, odrobinę złośliwie, z zachwytem i absurdalnie bezgraniczną miłością.
Ale nie robi tego. Pozwala jej pozostać na górze, nachylać się nad nim i kusić. Nęci go, wodząc ustami po jego żuchwie, po szyi, obojczykach. Dłońmi muska jego tors, dotykiem doprowadza do drżenia, przyciska do materaca, napiera ciepłym ciężarem raz po raz całuje go, haczy zębami o jego dolną wargę, zachowuje się jak w transie. Całkowicie nie jak Penélope Amorebieta. Ta dziewczyna, którą widzi nad sobą, nie ma zagubienia ukrytego gdzieś pośród ostrych rys twarzy. Penélope emanuje pewnością siebie, dzikością, czymś, co od dawna siedziało gdzieś wewnątrz niej.
– Aż tak mnie pragniesz? – rzuca Javi z nutką beztroskiego rozbawienia. Wenezuelka śmieje się krótko, trochę nerwowo, nagle zrezygnowawszy z pieszczot. Kładzie się tuż obok niego, wtula twarz w zagłębienie jego szyi, udo zaś opiera o Javierowe biodro.
– To jest takie inne – szepcze, ciężko oddychając.
– Iker jest inny, inaczej jest z nim? – domaga się szczegółów wciąż tym pozbawionym wszelkich trosk tonem.
Szatynka ciężko wzdycha.
– Jestem jego pierwszą dziewczyną. Jest bardzo nieśmiały, bardzo przerażony tym, co się między nami dzieje. To takie inne, bo ty mimo wszystko jesteś taki… – urywa w poszukiwaniu słów, których nie ma.
– Ja wiem, jak to działa, jak się do tego zabrać po mistrzowsku – podpowiada jej. Dałby sobie rękę uciąć, że ten lekki uśmiech, który może tylko odgadywać, pełen jest wdzięczności.
– Ty jesteś Javim Martinezem i mnie… kochasz – mamrocze cicho, a jej oddech przyjemnie muska jego szyję.
– Tak, kocham cię. Ale ty mi nie zasypiaj, jeszcze za wcześnie, jeszcze się tobą nie nacieszyłem.
Szatynka śmieje się krótko, przykłada usta do jego szyi, unosząc się ponownie. O dziwno jednak wstaje z łóżka. Javi posyła jej nierozumiejące spojrzenie.
– No wstawaj, ja i tak dziś już same głupoty robię. Chyba nie uważasz, że zostanę z tobą w łóżku.
– Czego ty chcesz?
– Chcę ciebie, Javi. Chodź do tego twojego prowizorycznego salonu, sofa wydawała się być całkiem wygodna.
W końcu jednak z szarego mebla udekorowanego czekoladowymi poduszkami i tak spadają na podłogę. Ta może jest i twardsza, ale cudowne dziewczę wijące się z rozkoszy na jego biodrach zdecydowanie to rekompensuje. Ma półotwarte usta, niewidzące oczy, włosy zaś z każdym ruchem rozsypują się na jej plecach, dekolcie i piersiach. Cichutko wzdycha, wbija paznokcie w jego tors, smakuje każdej sekundy niewysłowionej przyjemności w stanie absolutnej ekstazy. Jemu zaś przydarza się znów kilkadziesiąt razy wyszeptać niskim, zachrypniętym głosem jej imię.
I uśmiecha się. I jest tak okropnie szczęśliwa, tak cudownie radosna. I w pewnej chwili znów się w niego wtula, po omacku szuka jego ust, dotyka opuszkami palców jego policzki, z trudem oddycha. Jednak szepcze tylko jego imię, może ten raz czy dwa podnosi nieznacznie głos.
– Już, Penélope, już – Javi mruczy w jej włosy, przyciskając do siebie jej drobne, kościste ciało najmocniej, jak potrafi.
Ona rzuca tylko pełne niedowiary:
– O Boże.
Javi zaś przymyka już powieki, zdaje się być nie do końca świadomy słów, jakie wydostają się z jego gardła:
– Jesteś moja, tylko i jedynie moja, Penny.
Chyba wcale nie chciał tego powiedzieć. Chyba Penélope śmieje się cicho, całuje go po raz kolejny tego wieczora, a potem wstaje. Chyba kołysze biodrami, kiedy idzie w stronę kuchni i przygotowuje coś do picia. Chyba wciąż się uśmiecha z lekko rozanielonym spojrzeniem. Chyba, bo Javi jest nieświadom wszystkiego, co dzieje się dookoła niego. Opiera się tylko na dźwiękach, na jej cichych krokach i tym, jak o wiele głośniej grzebie po kuchennych szafkach. A potem nagle czuje znów jej ciężar na swoim brzuchu. Uśmiecha się delikatnie, lecz ów uśmiech szybko znika z jego twarzy.
Coś, co Penélope przykłada do jego szyi, jest zimne. I chyba ostre. Metal. Nóż. Otwiera machinalnie oczy i widzi ją z absolutnie zimnym spojrzeniem, pozbawioną mimiki twarzy, pewną siebie. Kolejne całkowicie inne oblicze kobiety, którą kocha pomimo wszystko.
– Co ty robisz, Penélope? – udaje mu się wydusić. Ona śmieje się bezczelnie, odrobinę mocniej przyciskając lśniące ostrze do jego gardła. Jest zimne, a perspektywa utarty życia z rąk tej kobiety napawa Javiego strachem.
– Pamiętasz, co ci kiedyś obiecałam? – pyta całkowicie pozbawionym emocji tonem. – Przypomnę ci: jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Penny, zabiję cię.
– Penélope…
– Obiecałam, Javi – powtarza. A potem nagle noża już nie ma, zaś na jej nadgarstkach zaciskają się jego dłonie, a usta szukają jej warg. I ona znów mu ulega, znów bez protestów się poddaje.
– Mam gdzieś twoje obietnice poza tą jedną – mruczy Bask. – Obiecaj mi, że jutro nie znikniesz, że nie pozwolisz sobie teraz mnie zostawić samego z bałaganem, jaki zrobiłaś.
Czuje tylko, jak uśmiecha się smutno w jego usta. I odmrukuje:
Obiecuję.
A potem Javier Martínez najbardziej na świecie chciałby udać, że wcale nie słyszy tych kilku słów, jakie wydostają się z gardła Penélope Amorebiety, kiedy całuje jej piersi, a ona po raz kolejny wygina się w łuk. I szepcze te słowa, które nigdy nie powinny się pojawić. To banalne:
– Właśnie przegrałam swoje życie.


***
Cóż, tydzień spóźnienia chyba. Tak mi się wydaje. Jakkolwiek, nie polecam bipolarności, bo brak siły i te sprawy. Mam nadzieję, że wydarzenia numeru 43 chociaż trochę Wam to rekompensują.
Dla Marty. Ten rozdział tak czy owak miał być dla niej, a mam to szczęście, że udaje mi się wrzucić go w ten wyjątkowy dzień jej urodzin. Sisi, kocham Cię xoxo

Do zobaczenia w czwartek. 

2 komentarze:

  1. TEŻ CIĘ KOCHAM I AWWWW!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak Ty namieszałaś, jak Ty cholernie namieszałaś, a mimo to wciąż kocham MM, prawie tak jak mojego Xaviego i Pepa. N.

    OdpowiedzUsuń