28.09.2013

7. Iker.


`. Istnieją takie miejsca, które trzeba i można oglądać jedynie w ciemnościach.


Nie żeby kiedykolwiek Penny mu się podobała, lecz sam pomysł odwiedzenia młodej pani architekt i spędzenia z nią kilku miłych godzin – wszak kiedyś wreszcie oboje muszą pokonać nieśmiałość i zacząć normalnie rozmawiać – przypadł mu do gustu. Dziewczyna wydaje się miła, a na pewno na tyle, ażeby zrezygnować z kolejnego samotnego wieczoru w domu spędzonego na czytaniu jakiegoś powieścidła Vargasa Llosy, jakie zademonstrował mu kilka miesięcy temu Iturraspe, a którego Iker dotychczas nie miał czasu nawet dotknąć.
Nie, nie, spędzenie czasu z Penny – tym bardziej, że Amorebieta zapewnił, iż wychodzi na cały wieczór gdzieś z kimś; konkretów nie podał – jest najlepszym z pomysłów, jakie Iker Muniain ma, wsiadając do swojego ukochanego Land Rovera dotychczas wiernie czekającego na parkingu Lezamy. Klasycznie torba znajduje miejsce na tylnym siedzeniu, a w drodze do domu – uroczej willi, w sumie dość małej jak na piłkarskie standardy, położonej jakieś trzy-cztery kilometry od Bilbao – w samochodzie rozbrzmiewa głos Arethy Franklin z nagranej dawno temu płyty. Auto parkuje przed domem, mając w zamiarze za jakąś godzinę odbyć nim drogę aż pod apartamentowiec Amorebietów, a sam wkracza do budynku, rzucając treningową torbę w kąt holu. Pod nogami natychmiast pojawia się biszkoptowy labrador kupiony przez matkę na ostatnie urodziny.
– Witaj, Kun – odzywa się do niego piłkarz, głaszcząc jasną sierść zwierzęcia.
 Kilka chwil później pies wraca na sofę, zaś Bask w akompaniamencie głosu Arethy płynącego z wielkich głośników rusza do łazienki, ażeby zakosztować długiego i odprężającego prysznica, który zmyje z niego kurz Lezamy i niechętne spojrzenia Martíneza, jakie zaobserwował po prośbie Amorebiety. Javi musi naprawdę szczerze nienawidzić Penny, bo reaguje aż nader emocjonalnie, co nawet zauważyła Meme, która pojawiła się na ostatnie kilka minut treningu, aby rozkojarzyć trzy czwarte składu, zdenerwować tym wujka i rozdać zadrukowane drobnym maczkiem zalecenia dietetyka na najbliższy tydzień. Po wyjściu z łazienki Iker odnajduje ową kartkę w czeluściach torby treningowej – reszta jej zawartości nadaje się co najwyżej do prania – i przyczepia magnesem do drzwi lodówki, obdarzywszy przelotnym spojrzeniem. Nie sprecyzował pory, kiedy pojawi się pod drzwiami Penny Amorebiety, toteż pozwala sobie jeszcze na zrobienie któregoś z podanych przez Meme koktajli. Ona pewnie w obecnej chwili albo przygotowuje specjalny przepis Gaizki Toquero – a ten czuł się wyjątkowo źle po treningu – lub wymienia różnego rodzaju płyny ustrojowe z Martínezem. Na samą myśl o tym Iker nieznacznie się krzywi, a biszkoptowy labrador nagle znów znajduje się pod jego nogami.
– Głodny jesteś, co? – odzywa się do psa, spłukując blender strumieniem ciepłej wody i odkładając go do wyschnięcia obok zlewu. Inne części urządzenia umieszcza w zmywarce, cicho westchnąwszy.
Od ponad pół roku, kiedy tylko wprowadził się tutaj po osiemnastych urodzinach, dom jest spokojny, o wiele za cichy, a jedyne hałasy gwarantuje pies, który również nie należy do najbardziej energicznych. Nie mając nawet dziewiętnastu lat, Ikerowi wydaje się, iż jego życie jest aż do bólu nudne, aż za spokojne. Oprócz sporadycznych wizyt kolegów w celu pogrania na konsoli i wypicia kilku litrów piwa – zawsze za cel obierany jest dom młodego piłkarzyka, ponieważ on nie ma ani żony, ani jakiejkolwiek innej kobiety, której banda dwudziestu chłopa w salonie mogłaby przeszkadzać – w willi Muniaina nie dzieje się absolutnie nic, co mogłoby choć trochę urozmaicić jego życie.
„Jak można być tak nudnym?” – przemyka przez myśli Ikera, kiedy wsypuje trochę suchej karmy do miski psa. Wieczorem, po powrocie da mu jeszcze coś z puszki, o ile cokolwiek takiego znajdzie w szafkach. A jak nie, w lodówce jest jeszcze wczorajsza pierś z indyka, na którą Muniainowi ochota już dawno przeszła. Psu smakować będzie, w końcu mięso to mięso.
Uporządkowawszy kuchnię i spokojnie skonsumowawszy ów koktajl, roztrzepuje dłonią jasne włosy i zmierzwia sierść Kuna. Labrador wybiega za nim z domu, jednak zostaje w obrębie dużego ogrodu, który nie jest szczególnie zadbany. Iker ręki do kwiatów nie ma, przez co rośnie tam jedynie trawa, o którą raz na dwa tygodnie dba zaprzyjaźniony ogrodnik.
Proste, nudne, schematyczne – tymi trzema wyrazami podsumowałby swoje życie, choć wcale nie ma ochoty o tym myśleć. Już woli uciec w stronę Penny i jej wyjątkowych, choć ostrych rys. Kobiety o takiej urodzie dotychczas nie miał okazji poznać, Penny jest pierwsza i naprawdę go fascynuje. Ma delikatny uśmiech, który pojawia się przed jego oczami podczas jazdy do Bilbao, a który wraz z pojawieniem się odrobinę łagodzi ostrą oryginalność jej twarzy. A oczy lśnią jej niezrozumiałym blaskiem, który pośród bursztynowej tęczówki wydaje się być czymś niespotykanym, egzotycznym.  
„Jest z Wenezueli, idioto, a nie z Afryki, żeby ci się egzotyczna wydawała” – gani się w myślach Muniain, zwinnie skręcając w kolejną ulicę Bilbao.
W sumie kobieta z Wenezueli wśród Basków jest egzotyczna, bo rzadka i inna, pomimo zaledwie latynoskich korzeni. Tutaj wszyscy są Baskami, mieszkają w tym regionie od wielu, wielu lat i kochają Bilbao, wszyscy – a przynajmniej większość – definiuje się najpierw Baskiem, a dopiero potem Hiszpanem. Dla ludzi wychowanych w takim środowisku, dla Ikera Muniaina poznającego świat jedynie z perspektywy boisk piłkarskich, Wenezuelka na świętej, baskijskiej ziemi to coś nowego, niespotykanego, naprawdę… egzotycznego.
Zaparkowanie samochodu zajmuje mu kilka krótkich chwil i już po zaledwie dwóch-trzech minutach od wjazdu na teren ekskluzywnego apartamentowca, w którym mieszka Fernando i Penny, Iker wchodzi do budynku. Portier uśmiecha się nieśmiało, w czym Muniain odczytuje niemą prośbę o autograf. Bez zająknięcia wyciąga z kieszeni spodni marker i składa podpis na podstawionej kartce papieru.
Penny… Penélope – poprawia się szybko, lecz ma wrażenie, iż jej imię w jego ustach brzmi jeszcze gorzej niż normalnie. – I Fernando Amorebieta na ósmym piętrze? – upewnia się.
Mieszkanie trzydzieści pięć, ósme piętro – przytakuje portier, a chwilę później młody Bask znajduje się już w windzie, która rozbrzmiewa irytującą, popową muzyczką należącą do gatunku świetnie sprzedającej się chałtury.
Cóż za radość, że Aretha tego nie słyszy.
„I co? Wejdę do jej mieszkania i oświadczę, że spędzi wieczór skazana na mnie?” – pyta sam siebie z niedowierzaniem, iż uległ prośbie Fernando i zgodził się na ten absurd w najczystszej postaci. Przecież nawet jej nie zna!
W istocie – będzie miał niepowtarzalną okazję, ażeby poznać.


– Naprawdę po tygodniu próśb uległ i odwiedził Penélope? – niedowierzam słowom mojego przyjaciela, którego wyjątkowo bawi wyraz zwątpienia, jaki rysuje się w moich oczach.
– Kusiła go. Iker był naiwny, a Fernando wiedział, jak sprzedać mu towarzystwo Penélope w taki sposób, ażeby przypadkiem nie ucierpiała na tym jego męska duma. Muniain nie zdawał sobie sprawy, że nastawiał uszu za każdym razem, gdy jej imię padało w szatni, podobnie jak Martínez, z tym wyjątkiem, iż Javiemu towarzyszył wtedy złowrogi syk. Mnie to bawiło, rozrywkę miałem przednią, obserwując Martíneza i to, jak się miotał z tą swoją nienawiścią w czystej postaci. Był kolejnym z listy ślepych naiwniaków, którzy dla Remedios nie znaczyli niczego, lecz on doskonale o tym wiedział. Nie kochała go, on jej tym bardziej, lecz między nimi jakieś uczucie było. Coś podobnego do tego, co panowało między Penélope i Ikerem na początku ich znajomości – nieśmiałe uwielbienie, fascynacja, przyjemność czerpana z wspólnie spędzonych chwil. W skrócie – lekkie zauroczenie, typowe dla tych wszystkich nastolatków, do których w sumie i Iker należał.
On się bał, choć nigdy do tego nie przyznawał. Bał się, że utraci swój święty spokój, a lubił go o wiele za bardzo, niżby wypadało młodemu chłopakowi. Zaś Penélope bała się, iż zaangażuje się za bardzo, a on, młody i pożądany piłkarzyk, zostawi ją bez skrupułów. Obawy obojga były głupie, bezpodstawne, lecz – to paradoks – przede wszystkim dzięki nim umieli zaufać sobie w dostatecznym stopniu, ażeby wreszcie do czegoś doszło.
Nie wiem, na co liczył Amorebieta, ale za każdym razem, kiedy oczekiwano odeń reakcji na widok Penélope i Ikera, nie była ona na pewno typowa dla zazdrosnego mężczyzny. Może byli przyjaciółmi po rozwodzie? Może nie umieli nigdy być dobrym małżeństwem, więc postanowili szukać szczęścia gdzie indziej? Naprawdę nie mam bladego pojęcia, ale ich stosunki były chyba najdziwniejszymi, jakie w swoim życiu miałem okazję zaobserwować.
– Bywa i tak – wtrącam cicho, spoglądając na pustką filiżankę kawy. – Niekiedy niedopowiedzenia dzielą bardziej niż nieobecności.
– Chanel.
– Skąd wiedziałeś?
– Lubisz Chanel.
– Lubię.
Uśmiechamy się do siebie zaintrygowani tymi kilkoma zdaniami. Ale ta chwila milczenia, kiedy wydaje mi się, iż znów mamy po piętnaście lat, trwa wyjątkowo krótko, bo po chwili Nando znów zatraca się w opowieści, uprzednio zamówiwszy nam po kieliszku martini.


Stanie przed drzwiami mieszkania Penny i Fernando jest o wiele bardziej stresujące, niżby się tego spodziewał. Spędza tam kilka minut, obawiając się chwili, kiedy będzie zmuszony dotknąć dzwonka, ażeby chwilę później ujrzeć Penny po tygodniu od pierwszego i dotychczas ostatniego spotkania. Ciekawe, czy będzie dokładnie taka, jak ją zapamiętał, czy może też jednak pamięć spłatała mu figla, zniekształcając jej obraz. Pamięta ją w tej jasnej tkaninie spowijającej za chude, odrobinę kościste ciało, spod której prześwitywał materiał różowego stroju kąpielowego, oraz w dżinsowych szortach z ciepłym uśmiechem na ustach i odbiciem tamtego upału w oczach.
Lecz kiedy już naciska dzwonek, a drzwi się otwierają, pojawia się za nimi niska szatynka o włosach spiętych w niedbały kok, w dresie i z cerą w niezdrowym kolorze, charakterystycznym dla osób, które za mało spały.
– Hej – wydusza z siebie Iker, uśmiechając się przesadnie.
Penny unosi oczy ku niebu.
– Nie szczerz się jak durny i wchodź. Nano ostrzegał, że będę miała gościa.
– A gdybym chciał cię zabrać na kolację? – wypala nagle, lustrując znacząco jej strój i  niespiesznie udając się za nią do zabałaganionego przez zakreślone technicznymi rysunkami kartki salonu.
– Pół godziny i będę gotowa – odpiera na to dziewczę, jednak siada na sofie i spogląda z nieskrywaną pogardą na owe stery makulatury.
– Jak ci idzie kanalizacja? – Iker usilnie próbuje nawiązać rozmowę, rozsiadając się na fotelu naprzeciw niej. Wcześniej został zmuszony zgarnąć z niego stertę kartek i odłożyć ją na stolik, który pod naporem makulatury o mało się nie łamie.
– Stoję w miejscu. Na początku dwudziestego wieku nieszczególnie przywiązywano uwagę do planów technicznych – wzdycha. Kontynuuje po chwili, zauważywszy zaciekawione iskry w oczach piłkarza. – Wiecie, że według planów, jakie dostałam, na samym środku murawy powinien być główny licznik wody? Nano to sprawdził mi kilka dni temu i jest…
– …Obok gabinetu masażystów – dopowiada Iker. – Wiem.
– Znasz na pamięć cały rozkład liczników? – Penny patrzy na niego tym wzrokiem, który można nazwać jedynie mistrzowską mieszkanką zdziwienia, podziwu i podejrzliwości.
– Aż tak dobry w te klocki nie jestem. Ale umiem gotować – wyszczerza się głupio. – Mogę ci zrobić kolację, jak będziesz siedziała nad papierami, Penny.
Na sam dźwięk przekształconego przez niego imienia przez plecy Wenezuelki przebiega delikatny, niezrozumiały dreszcz.
– Zrób mi coś tradycyjnego – prosi cicho. – Nano gustuje w kuchni od Chińczyka zza rogu, w ostateczności przerzucając się na Meksykańców dwie ulice stąd. Jestem ciekawa, jak Remedios to znosi… – wzdycha delikatnie, zbierając papiery na jedną kupę, którą kładzie obok sofy. – Ale mam jeden plus tego tygodnia: mniej więcej poznałam wizję trenera Bielsy i zarządu.
– Mniej czy więcej? – drwi Iker, zabierając się w kuchni za kucharzenie. – Trener Bielsa to ekscentryk, trudny człowiek. Zmienia zdanie co dwie godziny niczym nasza kochana Meme, jego siostrzenica, czy bratanica… W każdym razie, rodzina.
Penny zostawia papiery w salonie i udaje się do otwartej kuchni, gdzie siada na parapecie okna i z uśmiechem obserwuje, jak Iker zwinnie radzi sobie w kuchni Nano.
– Będzie aż tak źle? Trenerowi Bielsie może się wszystko odmienić na kilka dni przed oddaniem projektu w ręce budowlańców? – wyraża swoje obawy, lecz Muniain kwituje je tylko chichotem.
– Nie, aż tak źle być nie może – uspokaja szatynkę. – Będzie robił problemy na początku, może nawet kłócił się z zarządem, czy swoimi asystentami, ale potem zostawi ci realizację jego wygórowanych marzeń.
Ewidentnie ją podpuszcza, droczy się z odrobiną zawodowej niepewności, którą zauważył w jej oczach, lecz odczytał ją jedynie podświadomie. Penny dopiero po kilku chwilach, widząc jego głupi uśmieszek, wydyma obrażona wargi i warczy:
– Jesteś okrutny. Ja się martwię, że utknę z tym wariatem, a ty ze mnie kpisz! – woła oburzona. Ale kilka chwil później już jej przechodzi, bo pyta: – Często bywasz tutaj w kuchni?
– Jak nie chce mi się gotować dla siebie i mojego psa – wzrusza ramionami Muniain. – Gdzie są zioła?
– Nie wiesz? – szydzi Penny z uroczą – naprawdę pomyślał, że to urocze! – złośliwością.
„Zajmij się gotowaniem, a nie ukradkowym lustrowaniem jej osoby.”
– Pojęcia nie mam – odpiera szczerze.
– A co gotujesz?
Penny naprawdę się tym interesuje, co widzi w jej oczach, jednak chce się też poprzekomarzać w sprawie tych ziół.
– Jak ci powiem, dowiem się, gdzie znajdę zioła? – upewnia się, wykonawszy po raz kolejny ten głupi uśmiech. Dziewczyna skina głową na znak potwierdzenia. – Chciałem zrobić dorsza po biskajsku, ale że nie macie w domu dorsza, będzie zamiast niego mintaj w tych składnikach dorsza po biskajsku, jakie znajdę.
Penny wzrusza ramionami z uśmiechem.
– Zioła są w trzeciej szafce obok lodówki.
„Że też o tym wcześniej nie pomyślałem.”
Sięga do szafki bez słowa, czekając, aż to Penny się odezwie, lecz ona milczy z subtelnym, lekko zamyślonym spojrzeniem zwróconym w stronę salonu. Pewnie uciekła myślami do kanalizacji nowego stadionu i nieprawidłowości, jakie wykryła w projektach z tysiąc dziewięćset trzynastego roku. W sumie nic dziwnego, że kiedyś nie przywiązywano do tego wagi, lecz przez błędy przeszłości Penny ma więcej pracy.
Ciekawe, czy ona też o nim myśli? Bo Iker coraz częściej łapie się na tym, iż jego umysł krąży dookoła jej drobnej, chorobliwie chudej osoby. Wiele by oddał za takie informacje, lecz chyba bezpieczniej jest nie wiedzieć. Życie złudzeniami to najprostsza forma życia; nie rani, a jedynie daje płonne nadzieje, których nigdy nie rozwiewa.
– Od dziecka mieszkasz w Bilbao? – odzywa się wreszcie Penny, wciąż patrząc w jeden punkt gdzieś w salonie. Jej oczy są puste, a głos przepełniony… niczym. Brzmi beznamiętnie, nawet brak jej ciekawości. Jakby po prostu bała się ciszy, jaka nastąpiła.
– Nie. Urodziłem się w Pampelunie, dopiero potem zwerbowali mnie do cantery Athleticu.
Zdania są proste, krótkie, przesączone sensem i informacjami. Nic, z czego Penny mogłaby przedłużyć rozmowę, która po prostu się nie klei.
– Chyba lubię Bilbao – odzywa się po kolejnych kilku chwilach wypełnionych jedynie dźwiękami wydawanymi przez garnki i skwierczący na patelni tłuszcz. – Chociaż od kiedy utknęłam nad kanalizacją, praktycznie nie wychodzę z domu.
– Chyba? – upewnia się Iker. – Lubisz albo nie lubisz, Penny.
Tak, znów przechodzi ją dreszcz, przez który nareszcie spogląda na niego. Stoi na środku kuchni Nano, nieźle kucharzy i uroczo się uśmiecha z nieśmiałością ukrytą gdzieś za ciemnymi tęczówkami.
– Dlaczego mówisz na mnie Penny? – pyta nagle, nie odrywając od niego bursztynowych tęczówek. Muniain wzdycha, nim udziela odpowiedzi.
– Bo Penélope jest za zwyczajne.
Nie, na pewno nie planował udzielić takiej odpowiedzi, jednak ona sama wypłynęła z jego ust, powodując delikatny rumieniec na policzkach szatynki. Dziewczyna spuszcza wzrok znów gdzieś w stronę salonu, a Iker wraca do gotowania. Przynajmniej kolację zrobi jej dobrą, bo o zdolnościach kulinarnych Amorebiety – czy też ich braku, ograniczeniu do najprostszych dań – po szatni chodzą legendy.
– Mogę włączyć jakąś muzykę? – pyta nagle, znów przez ułamek sekundy na niego patrząc.
– To twoje mieszkanie, Penny.
Zeskakuje z parapetu i szybko przemieszcza się w okolice wieży stereo na końcu salonu, po drodze o mało nie potknąwszy się o stertę papierów. Przekleństwa wydobywającego się z jej ust nie sposób zrozumieć; zapewne to któreś z tych słówek, jakich używają tylko w Wenezueli.
– Iker? – słyszy, jak wypowiada jego imię, przez co automatycznie się odwraca. Penny patrzy na niego z delikatnym uśmiechem, chcąc o coś zapytać. – Może być Aretha Franklin?
O mało nie parska śmiechem, a najlepsze dopiero przed nim.
– Nano ma bolesny dla mnie gust muzyczny, same kapele rockowe. Z dobrej muzyki mam tylko Arethę.
Przez te słowa zapomina, iż po raz pierwszy miał okazję usłyszeć swoje imię w jej ustach. Brzmiało świetnie, lecz skupił się na tym, iż mają podobny gust muzyczny.
– Lubię Arethę – odpiera wreszcie Muniain. Penny obdarza go kolejnym zadowolonym uśmiechem, niespiesznie wracając na parapet kuchennego okna. Po drodze znów prawie potyka się o ten sam stos papierów i zaklina. I tym razem wenezuelskim akcentem. – Co to znaczy? – pyta zaciekawiony Muniain.
Penny uśmiecha się tajemniczo i znów siada na oknie, tłumacząc:
– Nano twierdzi, że to mniej więcej jak wasze „pikutara joan”.
– Subtelnie, nie powiem – parska Iker. – Klasyczne idź w cholerę, ale po twojemu brzmi lepiej.
– Nie umiem kląć po baskijsku – wzrusza ramionami Penny. – Ledwo znam jakieś nikłe podstawy tego języka, tyle, co Nano zdążył mnie przez te wszystkie lata nauczyć.
– Podczas jazdy po wenezuelskich polach? – pokpiwa Iker.
– Umiem prowadzić samochód – protestuje Penny. – Chcesz się o tym przekonać?
– A rozwalisz mi auto?
– Jeżdżę lepiej od was wszystkich. Tylko duma Nano by ucierpiała, gdyby dał mi swoją ukochaną dziewczynkę – prycha lekceważąco.
Iker uśmiecha się pod nosem.  
– Dobra. Skończę z tym – spogląda ukradkiem na smażącą się rybę. – Zostawimy to Fernando, a sami pojedziemy do jakiejś knajpy. I ty prowadzisz – podejmuje wyzwanie. Penny prycha delikatnie, słysząc lekkie niedowierzanie w jej umiejętności. – Idź się ubierz, Penny, a ja to ogarnę. Przecież nie pojawisz się na mieście w dresie, nie?
Oboje wiedzą, iż to bezczelna prowokacja, jednak Penny kwituje to uśmiechem, a sam Iker odwraca się w stronę ryby, która za kilkanaście minut powinna być gotowa.
– I wiesz co, Muniain? – dociera go jeszcze głos Penny, której głowa na chwilę wyłania się zza drzwi łazienki, gdzie chwilę wcześniej przepadła. – Jeśli nie rozbiję ci auta, stawiasz mi drinka. Przygotuj się na to, bo na pewno go nie rozbiję.
Duma tej dziewczyny jest zabawna, ale on sam powoli zaczyna przyswajać świadomość, iż Amorebieta wiedział, co robi, kiedy poprosił go o odwiedzenie Penny. Bo to najradośniejsza dziewczyna, jaką w swoim życiu miał okazję spotkać, a do tego jest aż do bólu szczera.
„Może to początek czegoś niezwykłego, co, Muniain?”
– Tylko nie wiąż włosów! – woła w głąb mieszkania. – Wyglądasz lepiej, kiedy są rozpuszczone!
Dociera do niego lekceważące prychnięcie.
– Celowo zepnę w kok!
Tak, ta dziewczyna może działać na nerwy, jest złośliwa do bólu, ale przecież tutaj, w Athleticu Bilbao, złośliwość to taka naturalna cecha.


– Nie milcz! – upominam mojego przyjaciela, kiedy nagle znów milknie.
– Jesteś niecierpliwa – zwraca mi uwagę.
– Jesteś złośliwy.
– Ciesz się, że nie było cię tutaj półtora roku temu. Teraz to pikuś w porównaniu z przeszłością – zasępia się, choć moim zdaniem powinien uśmiechać się na wspomnienie siebie sprzed miesięcy. Bo zmienił się na lepsze, choć posmutniał.
Dotykam jego dłoni, posyłając mu pokrzepiający grymas, choć bardzo starałam się szczerze wygiąć kąciki ust ku górze. Nando odwzajemnia uśmiech, choć ten smutek w oczach nie znika. Kiedy już się pojawia, nigdy nie umiem go zlikwidować, jakby był na zawsze związany ze spojrzeniem mojego przyjaciela.
– Sprawię kiedyś, że będziecie cieszyć się życiem jak dawniej? – moje pytanie jest ciche, wcale nie liczę na odpowiedź.
Ale ją dostaję:
– Wierzymy w ciebie wszyscy, nawet Javier, który nie chce zapominać. Tylko ty możesz nas uratować, Amayu.
– Dlaczego nie chce zapomnieć? – chwytam się wcześniejszego zdania, ażeby tylko znów nie pogrążać się w rozważaniach dotyczących tego, iż tak naprawdę nie wiem, jak mam ich uratować.
– Wspomnienia są wszystkim, co mu pozostało po Penélope i Remedios. Remedios niszczyła go przez długie miesiące, a potem Penélope wykończyła dzieło swej poprzedniczki. Została z niego jedynie ładna prezencja i zniszczone serce, o które nigdy nikt go nie podejrzewał. Tak, Martínez miał serce, które nie było zamarznięte, co jednak nie okazało się być największą sensacją rewolucji, jaką nieświadomie zrobiła Penélope. Dzięki niej dowiedzieliśmy się wielu rzeczy o sobie. Iker zrozumiał, że długo nie wytrzyma w samotności, Fernando… W sumie nikt nie wie, co dotarło do Fernando. On nie lubi o tym rozmawiać, my nigdy nie nalegamy. Nie umiemy dręczyć tego biedaka, który nawet nie wie, co tak naprawdę stało się z Penélope. Ale nie pytaj – natychmiast mnie ucisza ruchem dłoni. – Na wszystko przyjdzie pora, Amayu. Uwierz mi na słowo i nie pytaj nikogo o to, co stało się dziewięć miesięcy temu.
Zamykam na kilka chwil oczy, a kartka papieru, którą wrzuciłam do torebki o poranku, nagle wraca niczym bumerang. Lecz nie zapowiada się, ażeby Nando miał ochotę odwieźć mnie do hotelu, a co za tym idzie, nie przejrzę tych przeklętych papierów. A nuż właśnie tam kryje się odpowiedź, której oni nie umieli odnaleźć?


***
Powoli ruszamy z akcją, tak myślę.
Bóli przeprowadzkowo-remontowo-wykończeniowych ciąg dalszy. Nigdy, przenigdy, nie czekajcie z wylaniem posadzki, jeśli chcecie mieć ładny, drewniany parkiet, serio.
Dla Sarity.
Do zobaczenia we wtorek.



25.09.2013

6. Javi.


`. Niewiele jest powodów, żeby mówić prawdę, za to jest ich bez liku, żeby kłamać.


Niekiedy ludzka złośliwość aż przyprawia nas o mdłości. Nie jest ona wcale inteligentna, czy górnolotna; jest częsta i irytująca. Psuje nam krew w iście mistrzowski sposób do tego stopnia, iż przedostaje się do naszego umysłu i sami zaczynamy być złośliwi.
Zastanawiając się nad owym szyderczym uśmieszkiem Penélope, jaki to chuderlawe dziewczę kierowało w jego stronę, podczas gdy Meme z uroczym zadowoleniem na twarzy karmiła go swoimi lodami, Javier Martínez gasi kolejnego papierosa na marmurowym kominku. Nie pojawiła się w Lezamie od tygodnia, a w sercu młodego Baska rozprzestrzenia się powoli nieznośna tęsknota za złośliwością jej oczu. To niedopuszczalne, aby myślał o niej, mając Meme znów u swego boku. Odzyskał ją już tamtego popołudnia w Los Leones, kiedy pozostawiła Markela i Jona samym sobie, zajmując miejsce u jego boku i przez całą wizytę w restauracji zaśmiewając się do łez, gdy próbowała karmić go lodami. Więcej deseru znalazło się na jego koszulce, albo nosie, co jeszcze bardziej rozbawiło Meme.
A teraz śpi w sypialni, zaś Javi obserwuje ją i, kopcąc kolejnego papierosa, podziwia, jak słoneczne promienie uszlachetniają jej piękne, delikatne i ultra kobiece rysy.  
Jest idealna. Jasnowłosa, szczupła, o niesamowitych proporcjach i dźwięcznym śmiechu.
– Javier, jeśli kolejny poranek z rzędu zadręczasz się brakiem Penélope na treningach, pofatyguję się do ciebie i kopnę cię w ten idealny tyłek – dochodzi do niego groźny, argentyński akcent. Meme zaciąga podobnie do swojego wujka, lecz w jej wydaniu mieszanka hiszpańskiego i baskijskiego nie brzmi tak zabawnie.
– Jesteś głodna? – ignoruje jej słowa, a ona jedynie ciężko wzdycha i fatyguje się z sypialni. Tak, zdecydowanie jest piękna, kiedy przemierza niewielką odległość dzielącą ją od kominka.
Z jego dłoni wyciąga żarzącego się papierosa i sama zaciąga się dymem.
– Nie powinieneś palić. Nie wolno ci, bo to źle robi na kondycję.
Javi śmieje się krótko, złożywszy pocałunek na długiej, smukłej szyi Meme.
– Bawisz mnie, kochanie.
– Naprawdę? – panna de Olano unosi sceptycznie brwi, ponownie zaciągając się papierosem.
– Oczywiście. Ale i tak jesteś piękna.
Parska ironicznym śmiechem, pozwoliwszy odebrać sobie papierosa, którego Javi gasi, przyciskając do kamiennego kominka.
– To marmur. Niszczysz go tym – zwraca mu uwagę.
– Bardziej mnie interesujesz ty niż ten kominek, bez znaczenia, z jakiego kamienia jest zrobiony – odpiera, mierząc znaczącym spojrzeniem jej idealną sylwetkę. Meme de Olano prycha, obdarzywszy go spojrzeniem na granicy litości i ironii. W jej wykonaniu – mistrzostwo świata.
– Zrobię śniadanie – oferuje blondynka, przeczesując palcami długie włosy.
– Tylko się nie ubieraj – dodaje Javi, posyłając jej figlarny uśmiech, kiedy po raz kolejny otwarcie lustruje jej ciało wzrokiem.
Meme wzdycha ciężko, przechodząc do ciasnej kuchni. Martínez jest na swój sposób uroczy, choć za śmiały i bardzo bezczelny. Ale w sumie właśnie te przywary lubi w nim najbardziej.
– Idziemy dziś do klubu? Mam ochotę zalać się w trupa – oświadcza Argentynka, zastanawiając się, co też może przygotować ze skromnego asortymentu dostępnego w lodówce Baska. – I musisz zrobić zakupy po treningu.
– Jak zajmiesz łazienkę, zrobię przez internet. Facet z marketu ma klucze i nawet już pamięta, gdzie co ma układać – wcina jej się Bask lekkim tonem, machając lekceważąco dłonią. Sam udaje się na kilka chwil do łazienki, ażeby mniej więcej się ogarnąć. – Zabieramy Llorente, czy może jednak zostaniemy u mnie?
Wybaczyłby nam zostawienie go w domu? – Meme unosi idealnie wyregulowane brwi ku górze. – Pójdziemy do klubu, on znajdzie sobie jakąś pannę, a potem, jak już się zaleję do nieprzytomności, wrócimy do ciebie.
Javi skina głową na znak zgody, rozłożywszy się wygodnie na szarawej, wybranej przez Meme sofie. Właściwie to ona meblowała tę niewielką kawalerkę, to ona wybierała kolory ścian i chiński parawan w sypialni. Ją też urzekł służący obecnie jedynie do gaszenia niedopałków kominek, co zadecydowało o zakupie tegoż mieszkania. Martínez miał dawno, dawno temu, kiedy jeszcze wydawało mu się, iż jest zdolny do głębszych uczuć, urządzić sobie kiedyś z Meme właśnie na tych niespełna trzydziestu metrach kwadratowych ciepły i spokojny dom.
Ani on, ani ona wobec tego planu nie sprostali, wcale nie chcąc razem mieszkać przez dłużej niż co najwyżej kilka dni. Meme de Olano mieszka wciąż z wujkiem i ciocią w Lezamie – wiosce jakieś dziesięć kilometrów od Bilbao, gdzie leży też ośrodek treningowy Athleticu – i w gruncie rzeczy jest jej tam całkiem dobrze. Nie musi się o nic martwić, do pracy jeździ wraz z wujkiem, a kiedy zachodzi taka potrzeba, któryś z jej towarzyszy – Javi, Jon, Markel, lub któryś inny chłopak ze składu w zależności od humoru Meme – po nią przyjeżdża.
Javier Martínez wzdycha ciężko, odpychając od siebie mrzonki z przeszłości. Jego serce od tamtego czasu zakosztowało mnóstwo zła spowodowanego zarówno takim a nie innym trybem życia, jak również nienawiścią, którą obdarzał ludzi bez zawahania i nigdy tego nie żałując. Teraz również czuje, że nigdy nie będzie chciał wycofać się ze szczerej niechęci wobec Penélope Amorebiety. To dziewczę dogłębnie go irytuje, nawet jeśli teraz pewnie sprzedaje Fernando czułe, manipulatorskie słówka w apartamentowcu dwie ulice stąd.
– Javier, jeśli myślisz, że nie umiem czytać z twoich oczu, to jesteś w wielkim błędzie – warczy Meme, przynosząc do prowizorycznego salonu talerz jakiś wykonanych na szybko kanapek i dwie duże kawy. – I nie licz, że będę ci gotować. To jednorazowy incydent – zastrzega, siadając obok niego.
– Po prostu wkurza mnie ta dziewczyna i sposób, w jaki perfekcyjnie manipuluje biednym Amorebietą – stwierdza Martínez, odbierając swojej towarzyszce kubek kawy, choć przygotowany specjalnie dla niego stoi na wyciągnięcie ręki na stoliku.
– Może Amorebieta chce być manipulowany? – rzuca w przestrzeń panna de Olano. – Poza tym co cię nagle wzięło na troski o kolegów z klubu? Może jeszcze zaczniesz prowadzić pogawędki z Toquero, kiedy czuje się jak kapeć?
Stary i wyliniały kapeć – poprawia Bask automatycznie. – Kapcie mogą linieć?
Meme wznosi oczy ku niebu.
– A czy ja wyglądam na taką, którą to interesuje? – odwarkuje. – Już nie wiem, co gorsze: rozważanie, czemu kochanki Amorebiety nie widziałeś od kilku dni, czy też może dygresje o kapciach.  
Głos Meme zdradza irytację, ale Javi jedynie się uśmiecha.
– Jesteś zazdrosna? – pyta z niepokornym błyskiem w oczach. Meme prycha.
– Chyba nie o ciebie – szydzi z niego. – Przecież i tak ona jest brzydka. Sam tak powiedziałeś.
Bo jest – przytakuje brunet.
– Więc w czym problem?
– Jaki problem?
– Irytujesz się na samo jej wspomnienie, Meme. Ale to urocze, nie zaprzeczę.
Argentynka prycha z pogardą, obdarzywszy swojego towarzysza litościwym uśmiechem, po czym wysykuje:
Pieprz się, Martínez.
– Z tobą? Z ochotą, śliczna. Ale i tak jesteś zazdrosna.
Meme wzdycha ni z pogardą, ni z politowaniem, postanawiając zakończyć tę utarczkę, co bardzo bawi Martíneza. Uwielbia każdy taki poranek z blondwłosym demonem u swego boku, kiedy jej twarz przeszywa grymas ironii, a z jej pełnych, wiśniowych ust wydobywają się drwiące uwagi.
Jest zazdrosna. Tak samo jak zazdrosny jest o nią Javi za każdym razem, kiedy słyszy jakiekolwiek uwagi z ust któregokolwiek klubowego kolegi, nie wspominając nawet o całej masie upitych chcących poderwać Meme w barze. Może relacji miedzy nimi nie można określić związkiem, bo jest tak luźna, jak to tylko możliwe. Może nie darzą siebie niczym poza uwielbieniem tych chwil razem, a kiedy już się rozstają, ich myśli uciekają w całkowicie różne kierunki. Może oboje nie są zdolni kochać, lecz zazdrość towarzyszy im każdego dnia. Jest tak naturalna jak niepewność, której gwarancją są wszystkie inne relacje Meme z mężczyznami, a także każda z kobiet na jedną noc Martíneza.
Ale na pewno Meme nie jest zakochana w Javim. Tego pewni są oboje, ponieważ Javi nie kocha również Remedios, nie potrafiąc obdarzyć jej tym uczuciem.
Z głębszych uczuć czuje jedynie nienawiść i namiętność – choć czy jest ona głębszym uczuciem, można polemizować długo i zacięcie, wszak mało wspólnego ma z wnętrzem drugiej osoby. Namiętność pojawia się, kiedy obserwuje krzątającą się po małym mieszkaniu Meme ubraną jedynie w podarowany jej poprzedniego wieczora naszyjnik z pereł. Kupiłby jej diamenty, najlepiej czarne, lecz akurat nie mieli ich w Bilbao, a Martínez nie chciał czekać, aż sprowadzą cenne kamienie do miasta. Wziął perły na ten wieczór, choć diamenty również nakazał przywieźć, mając już dobrze zarysowany w wyobraźni kolejny prezent dla Meme.
– Javi, bo zaraz zjesz mnie wzrokiem – syczy Meme, wchodząc do sypialni w celu znalezienia wśród sterty ubrań tych, które należą do niej. Gdyby nie musiała stawić się dziś w Lezamie, zapewne nawet nie szukałaby ich, przywłaszczając sobie którąś z dużych koszulek piłkarza i jego spodnie od dresu.
– Nie ubieraj się – odzywa się piłkarz, stając nagle w drzwiach sypialni. – Jesteś piękniejsza bez czegokolwiek.
Meme uśmiecha się delikatnie na te słowa.
– Ty masz trening, ja starcie z waszymi jadłospisami na najbliższy tydzień. Nie mogę sobie dziś odpuścić.
– Pieprzyć trening, trenera i cały klub! – woła porywczo Martínez, nakazując blondynce zbliżyć się do niego. Robi to pewna siebie, ściskając w dłoniach ubrania, który nie wypuszcza nawet wtedy, gdy gorące, miękkie dłonie Javiego odnajdują jej talię. – Zostaniemy dzisiaj u mnie, to będzie lepsze od treningu.
Pozwala się pocałować, zanim niby czule, lecz szorstko odpiera:
– Nie mam ochoty mierzyć się z wujkiem, ostatnio strasznie wam dokopał, jak się pokłóciliśmy.
Na wspomnienie tego przeklętego treningu sprzed tygodnia, kiedy Penélope obdarzała go nienawistnymi spojrzeniami przez prawie cały dzień, a potem jeszcze bardziej wdzięczyła się do naiwnego Amorebiety, Javier na kilka sekund truchleje. To wystarcza Meme, aby wyślizgnęła się z jego objęć i ruszyła do łazienki, zwinnie go wyminąwszy w drzwiach.
– I nawet nie próbuj o niej myśleć! – docierają go jeszcze słowa jasnowłosego demona, który zawładnął jego życiem i wszystkim, co posiada, poza sercem. – Bo naprawdę dam ci kopa w ten zgrabny tyłek!
Javi parska śmiechem.
– I to podobno ja jestem na ciebie ciągle napalony! – odgryza się, grzebiąc wśród sterty ubrań w sypialni w poszukiwaniu czegoś zdatnego do noszenia. Chyba będzie musiał zadzwonić do pani od sprzątania, ażeby zrobiła pranie i ogarnęła mieszkanie, ponieważ on sam się nie nadaje do porządków, zaś pralki obsługiwać nawet nie potrafi.
Został stworzony do wyższych celów, do grania w piłkę ku czci Athleticu Bilbao i noszenia na piersi herbu tegoż klubu, do bezkrwawej walki o ojczyznę, o Kraj Basków, a nie do sprzątania.
Jasne, jasne! – dociera do niego rozbawiony głos pewnej uroczej Argentynki. – To ty chciałeś mnie przelecieć w aucie na parkingu przed Lezamą wczoraj wieczorem, bo mieliśmy za daleko do ciebie!
Uśmiecha się jedynie z lekką ironią na dźwięk drwiących słów Meme.
Uwielbia tę kobietę pod każdym względem.


Zamknij oczy, Amayu, i wyobraź sobie, jak piękna musiała być Remedios te półtora roku temu – szepcze mój przyjaciel, kończąc konsumpcję szarlotki. Rzeczywiście okazała się strzałem w dziesiątkę, choć na mój gust była odrobinę za słodka. – Chyba każdemu mocniej biło serce na widok Remedios de Olano, kobiety o niewyobrażalnej wręcz urodzie. I pomyśleć, że Iker wolał tę niepozorną, ale wewnątrz ciepłą Penélope, choć taka Remedios chodziła korytarzami Lezamy i wdzięczyła się przed każdym. Była niesamowita, a Javi szalał za nią jak głupi. Ale, jak już wspominałem, nigdy się nie kochali.
Planowali coś ponad następny wieczór we dwoje? – przerywam monolog mojego przyjaciela, który uśmiecha się tym swoim najładniejszym z ładnych uśmiechów.
Kiedyś, na samym początku. Remedios pracowała w Bilbao już z dwa i pół roku przed pojawieniem się tutaj jej wujka. Przypadek, czy celowe działanie władz klubu – nieważne. Ona wybrała mieszkanie Javiemu, ona je umeblowała i pewnie było blisko propozycji wspólnego zamieszkania, kiedy zdali sobie sprawę, iż lubią się, ale poza tym i fizycznym pociągiem nie łączy ich nic więcej.
Rychło w czas – parskam.
A żebyś wiedziała. Bo gdyby Javi kochał Remedios, albo przynajmniej żył w iluzji uczucia wobec niej, nasza historia, historia Penélope ułożyłaby się inaczej. Wszystko dziś wydaje się takie zaplątane, niejasne, a wielu z nas ma wrażenie, iż Javi wie o wiele więcej, niż nam powiedział, ukrywa coś istotnego. Pewnie się mylimy, bo on nie jest zamknięty w sobie, nigdy nie był i, niech będą Bogu dzięki, nie zmienił się pod tym aspektem.
Wzdycham ciężko. Pomimo iż Nando mi tego zabronił, muszę porozmawiać o Penélope z Javim Martínezem, bo na razie nie rozumiem niczego, co się dzieje w Lezamie wśród ludzi, dla których Penélope musiała być sensem. Życia, bycia, gry… nie wiem. Może po prostu wszystkiego po trochu?


Zapytany wiele lat później o swoją nienawiść do tej drobnej, przeklętej osóbki, Penélope Amorebiety, odpowiadał, iż była szczera. Ale nigdy nie można było być pewnym, kiedy Javi Martínez mówił prawdę. Publicznie przybierał maskę grzecznego chłopca, którego największym marzeniem zawsze było kopanie piłki dla klubu z Bilbao i walczenie wraz z nimi o trofea, które ku nieznacznemu niezadowoleniu kibiców od dawna się nie pojawiały. Zawsze na początku była ta sama śpiewka – „Będziemy walczyć o trofea, chcemy wygrywać i być najlepsi. Naszym celem jest jak najwyższe miejsce w lidze i dojście do jak najwyższych szczebli w rozgrywkach międzynarodowy” – a potem i tak wychodziła kwalifikacja do Ligi Europy, choć nie zawsze. Za Caparrósa w gruncie rzeczy nie było źle – najpierw dobre jak na tamten skład, trzynaste miejsce i kwalifikacja do niższych rozgrywek międzynarodowych z tytułu osiągnięcia finału Copa del Rey (oczywiście przegranego z wielką Barceloną Pepa Guardioli, do której sam Caparrós podchodził podczas prywatnych rozmów dość pogardliwie), zaś rok później udało się wyciągnąć na ósme miejsce, ażeby w kolejnym sezonie zakwalifikować do Ligi Europy z szóstego miejsca. Na więcej nie liczono, a ponadto kontrakt Caparrósa się skończył, a nowy prezes klubu już wcześniej postawił sobie za punkt honoru ściągnięcie na San Mamés Marcelo Bielsy.
Rządy Bielsy w ekipie z Bilbao zaczęły się jak każdy sezon – „Będziemy grać nasze… bla, bla, bla… Postaramy się zajść jak najwyżej… bla, bla, bla… Ale to będzie trudny sezon… bla, bla, bla… Musimy dać z siebie wszystko… bla, bla, bla” – ale Argentyńczyk już po pierwszych treningach postanowił poprzestawiać pewnych piłkarzy niczym klocki lub puzzle – w tym określeniu lubowały się gazety – i tak dla przykładu zawsze podawano właśnie młodego Javiego Martíneza, który będąc świetnie prosperującym na przyszłość środkowym pomocnikiem, został nagle partnerem Fernando Amorebiety na środku, owszem, ale obrony. Sytuacja była na tyle dziwna, iż o ile sami panowie naprawdę się lubi, choć obaj odnosili się do trybu życia drugiego z lekką wzgardą – Amorebieta wolał siedzieć w ciepłym domu i czytać powieścidła, aniżeli imprezować jak Martínez – o tyle młodszy z Basków już od pierwszego wejrzenia miał coś do Penélope.
Owe uczucie na pewno nie było ciepłe, czułe i dobrze zapowiadające się na przyszłość. Czysta i szczera nienawiść przychodzi z łatwością ludziom o sercach z kamienia, w żyłach których płynie jedynie krew w odcieniu ciemnej czerwieni nosząca w sobie klątwę wielu złamanych serc. Ilekroć Javi Martínez ranił, nie sposób zliczyć, lecz i wierna towarzyszka jego życia, Remedios de Olano, a także przyjaciel, Fernando Llorente, sumień czystych nie mają. Zabijali nadzieję na lepsze jutro, optymizm i radość bez skrupułów, jakby należeli do elitarnej, wyszkolonej jednostki. W istocie – należą. Są ludźmi nieczułymi, bo przerażonymi możliwością doznania zawodu. Nie kochają, bo nie chcą sparzyć się na miłości, która jest trudna i często bardzo bolesna. Nie czują, ponieważ bez uczuć życie jest o wiele prostsze. Bez sentymentów, emocjonalnego zaangażowania i skrupułów z czasem można nauczyć się żyć na wysokich, dających satysfakcję obrotach, idąc tą samą drogą, jaką obrał Javi i jego towarzysze.  
Fernando Llorente szturcha go w ramię, kiedy trener Bielsa woła wszystkich do siebie. Dziś piłkarze Athleticu widzą go pierwszy raz na oczy, bowiem ten zaszył się w swoim biurze i analizował tam nagrania z treningów – nowa metoda w zespole; za Caparrósa nikomu nawet przez myśl by nie przeszło, ażeby nagrywać treningi – zaś same zajęcia prowadził trener przygotowania fizycznego. Klasycznie – bieganie dookoła boiska numer trzy.  
– Myślisz, że znów się trenerowi przysnęło w biurze? – szepcze cicho Fernando, na co Javi jedynie wzrusza ramionami.
– Mam to gdzieś. Meme była.
– Och, jakież to słodkie! Marnotrawna kochanka do ciebie wróciła, co spowodowało nagły zryw martwego serca.
– Coś ty ostatnio czytał? Wiersze, czy prozę poetycką?
– Coś, co jest powyżej twojego poziomu.
– Żarcik ci się dziś stępił. To było poniżej poziomu, do którego mnie przyzwyczaiłeś – odgryza się Martínez, powoli zbliżając do grupki piłkarzy dookoła Bielsy.
Zapowiada się długi i nudny wykład, co każdy wyczytuje z groźnego spojrzenia Argentyńczyka.
– Wybacz, ja nie spędzam nocy w towarzystwie naczelnej zdziry klubu – syczy Llorente. Normalny facet by się obraził, ale Martínez jedynie prycha z dezaprobatą.
Daj sobie już dziś spokój z ironią, naprawdę macie wyjątkowo zły dzień w waszym związku.
W istocie, w słowach Fernando Llorente ukrywa się cząsteczka prawdy, do której Javiemu jest bardzo trudno się przyznać. Może określenie stosunków Meme z chłopakami z klubu puszczaniem się jest zbyt dosadne i raniące osoby blisko zeń związane, lecz panna de Olano nie należy do najbardziej stałych partnerek, ba, liczba jej „skoków w bok” – cudzysłowem warto podkreślić niezidentyfikowaną postać uczuć Javiego i Meme – jest naprawdę imponująca.
I może Javi Martínez dłużej by się nad tym zastanawiał, lecz dociera do niego cichy szept Amorebiety:
– Wpadnij dziś do Penélope. Umiera z nudy nad kanalizacją.
A na te słowa Iker Muniain, do którego są one ewidentnie kierowane, uśmiecha się nieznacznie, skinąwszy głową, po czym syczy:
– To imię ją krzywdzi, Amorebieta. Ale dobrze, odwiedzę Penny.


***
Jestem terminowo, choć późnym wieczorem. Na temat weekendu się nie wypowiem.
Cieszcie się tym, że nie kochacie, póki możecie.
Dla Izy. Spóźniona dedykacja urodzinowa, kocie.

Do zobaczenia w sobotę. 

22.09.2013

5. Penélope.


`. Cuda – nawet najbardziej niewytłumaczalne i niewiarygodne – istnieją i zdarzają się, kpiąc z naturalnego porządku rzeczy.


Jon ich sobie przedstawił w najbardziej naturalny sposób. „Penélope, to Iker” – powiedział, a ten uprzejmie się uśmiechnął. „Iker, to Penélope”. I pewnie nic by się nie stało, gdyby nasz młody, wielki talent potrafił powstrzymać się przed poprawieniem przyjaciela. „Penny. Penélope do ciebie nie pasuje” – oświadczył, a ona uśmiechnęła się delikatnie, jakby z zadowoleniem, że właśnie on ujrzał w niej coś, co każdy dotychczas przeoczał. Dla niego miała być wyjątkowa, miała być Penny, a nie Penélope, jak mówili na nią wszyscy.  
Opieram łokcie na bukowym blacie stolika umieszczonego za przepierzeniem w najdalszym kącie Los Leones, gdzie Nando zabrał mnie na obiad zaraz po końcu treningu, ażebym nie skusiła się na rozmowę z Remedios, czy Javierem. Kiwam głową, wykazując zainteresowanie dalszą częścią tej historii, zaś mój przyjaciel przerywa na chwilę.
Masz ochotę na szarlotkę? Ta na ciepło z lodami waniliowymi jest obłędna – uśmiecha się do mnie delikatnie. Gestem dłoni przywołuje obserwującą nas z daleka kelnerkę. – Dwie kawy, ale słabe, z mlekiem i dwa razy szarlotka z lodami – oświadcza, obdarzywszy ją tym niesamowitym spojrzeniem spod rzęs. Daję stówę, iż młoda kelnerka zaczyna piszczeć jak głupia zaraz po zniknięciu za drzwiami kuchni.
To miłe, że o mnie dbasz – odważam się odezwać. Nando jedynie wzrusza ramionami.
Jesteś moją przyjaciółką i jedyną osobą na świecie, która może nas uratować – ton jego głosu jest lekki, jakby był już oswojony z tym faktem.
A co jeśli nie będę umiała tego zrobić? Coraz bardziej obawiam się, iż spędzony w Bilbao czas nie zaowocuje niczym pożytecznym. Jestem tylko psychologiem, zaś przypadek tego klubu graniczy z czymś tak rzadkim jak śnieg w połowie sierpnia w centrum Hiszpanii. Takie sytuacje zdarzają się raz na milion, a nawet rzadziej, co powoli mnie przygniata. Smutek, odpowiedzialność i te spojrzenia wszystkich z klubu, którzy pokładają we mnie wszystkie nadzieje, bo nic innego im nie pozostało, z czasem mnie przerosną.
Ale kontynuując – po chwili milczenia, kiedy mój strach przed zawiedzeniem ich jest wręcz namacalny, Nando ciągnie swą opowieść: Widziałem jej oczy, które w tamtej chwili nienaturalnie zalśniły. Chyba się bała, a przynajmniej strach rozszyfrowałem z jej głosu. Być może się mylę, być może stałem za daleko, a narzekający na spóźnienie Remedios Javier mnie rozkojarzył. Być może te kilka sekund, podczas których w oczach Penélope coś się zatrzymało, to tylko urojenie mojego zmęczonego treningiem i lejącym się z nieba żarem umysłu. Nikt oprócz mnie wtedy jeszcze tego nie widział, nikt, może poza Amorebietą, który uśmiechał się tajemniczo, obserwując z boku, jak jego kobieta rozmawia z Ikerem. Do dziś nie rozumiem, jak mógł tak normalnie to akceptować – na ułamek sekundy milknie, chyba się nad czymś zastanawiając. Następnie macha dłonią, jakby to jednak nie było nic ważnego, mówiąc: Nikt z nas nigdy nie zrozumiał zachowania Amorebiety wobec Penélope. Może rozwiązanie tej zagadki, jaką były ich relacje, było tak daleko, a zarazem tak blisko, że żaden z nas, piłkarzyków bez matury, go nie spostrzegł. Sam Amorebieta nigdy nie mówił, choć wiele rzeczy zaprzecza, jakoby jednak było między nimi coś ponad przyjaźń. Nie wiem już sam – wzdycha.
Niesiona instynktem ujmuję jego spoczywającą na stoliku dłoń i obdarzam mojego przyjaciela najczulszym uśmiechem, na jaki mnie stać.
Tęskniłam za tobą, Nando – wyszeptuję, wiedząc, iż muszę oderwać go od wspomnień. Wspomnienia zabijają, a ja nie mogę pozwolić, ażeby mój przyjaciel zginął przygnieciony pamięcią o Penélope.


Kiedyś była sobie mała dziewczynka, która wychowywała się w wenezuelskiej Barcelonie. Kiedyś owa mała dziewczynka miała marzenia i jedynego przyjaciela, Nano. Dawno, dawno temu naprawdę była bezwarunkowo szczęśliwa i nie pragnęła niczego ponad to, co miała.
Dziś owa dziewczynka ma dwadzieścia kilka lat i, siedząc pośród piłkarzy Athleticu, obserwuje ich z niezrozumiałą mieszanką uczuć. Dziś jest dorosła, spełniła już niektóre marzenia z dzieciństwa, zaś z każdym nowym dniem jej serce opanowuje specyficzne pragnienie posiadania jeszcze więcej. Z małej, bezwarunkowo szczęśliwej Penélope pozostała jedynie przyjaźń z Nano, który siedzi u jej boku i radośnie konwersuje z Anderem Iturraspe po swojej drugiej stronie na jakże fascynujący temat dętek do rowerów. Najchętniej Penélope Amorebieta roześmiałaby mu się prosto w twarz, drwiąc niemiłosiernie nie tylko z tej jakże fascynującej rozmowy, ale także z nieśmiałych, rzadkich spojrzeń kierowanych w stronę Remedios de Olano zajętej karmieniem porcją lodów wesołego Martíneza.
Jak ona nie znosi tego głąba. Myśli, że wszystko mu można, bo ładna Remedios karmi go waniliowymi lodami, a on sam jest światowej sławy piłkarzem. Niedoczekanie jego, jeśli jest też przekonany, że i Penélope popiera tę jakże zabawną tezę. Mistrz świata z RPA, też coś. Prychnęłaby z ochotą, ukazując światu swoją pogardę do osoby wyrośniętego pomocnika – choć Nano przebąkiwał, iż Marcelo usilnie próbuje zrobić z niego etatowego środkowego obrońcę – a tej jest naprawdę dużo.
U jej drugiego boku siedzi Jon Aurtenetxe próbujący robić dobrą minę do złej gry. Niestety, dość nieudolnie.
– …Więc mówię mu na to, że wcale nie chcę tego kurczaka… – zagłębia się w jakiejś anegdotce, której nie słucha absolutnie nikt. Ale wielu doskonale udaje, że jest skupiona na słowach Baska, któremu to absolutnie wystarcza.
No, może wyłączając z listy jego nabożnych życzeń pozbycie się Martíneza z otoczenia Meme.
Penélope subtelnie wzdycha, postanowiwszy poobserwować sobie Muniaina naprzeciw. Chłopak jest interesujący, temu zaprzeczyć nie może. Najpierw nazywa ją Penny, twierdząc, jakoby jej pełne imię całkowicie doń nie pasowało, potem idzie u jej boku, milcząc jak zaklęty, a teraz ukradkiem co jakiś czas obdarza ją spojrzeniem, jednak tak bardzo nieobecnym, że Penélope nawet nie wątpi, iż myśli o kimś innym.
„Penélope, daj sobie spokój” – gani się w myślach. Ma zająć się zaprojektowaniem nowego obiektu, o wiele lepszego od prawie stuletniej La Catedral będącej w naprawdę opłakanym stanie od dość dawna. Po to tutaj przyjechała, odrzuciła nawet świetną propozycję z Dubaju, gdzie mogłaby realizować się zawodowo przez długie lata. Zjednoczone Emiraty Arabskie dałaby jej mnóstwo możliwości, tysiące opcji, w których mogłaby przebierać. A jednak wybrała znajdujące się na hiszpańskim uboczu Bilbao i projekt stadionu piłkarskiego.
Gdyby nie więzi łączące ją z Nano, zawsze mogłaby usprawiedliwiać się faktem, iż oferta dotyczyła jej jako jedynego głównego architekta, zaś wszystkie projekty podwykonawców muszą być przezeń zatwierdzone, czego nie zagwarantowanoby jej w Dubaju. Tam działa się według określonych przez inwestorów schematów, kłócąc się ze współpracownikami o nawet najdrobniejszych szczegół. Nie, nie miałaby siły wytrwać tam kilka miesięcy, nie wspominając nawet o pełnym procesie projektowania i budowy czegoś tak wielkiego jak pierwszy lepszy wieżowiec.
Dzięki ofercie z Athleticu dostała szansę na powrót w pewnym sensie do korzeni. Wszak jej ojciec jest Baskiem z krwi i kości, a tymczasowy pobyt w Wenezueli spowodowany był brakiem pracy w Kraju Basków. Sama Penélope kraj swojego urodzenia kocha i czuje, iż kiedyś powróci tam na stałe, bo tylko w pięknej, ciepłej Wenezueli będzie czuła się spełniona.
Wsuwa sobie do ust kolejną porcję deseru lodowego, jaki polecił jej Nano, kiedy z wyprawy na pizzę wyszło ogólnoklubowe ewakuowanie się do Los Leones w celu zjedzenia jak największej ilości chłodzących lodów. Większość pozamawiała nawet trzy-cztery porcje dla siebie, a etatowy dietetyk uznała, iż najwyżej spalą to na jutrzejszym treningu.
Subtelnie westchnąwszy, przełyka zimną masę o smaku amaretto i mruży oczy, kierując spojrzenie zza rzęs na młody, wielki talent Athleticu. Nano zdążył się o nim poprodukować podczas przerwy na San Mamés, jak również i o całej drużynie, nie oszczędziwszy nawet asystentów masażysty. Po kilkuminutowych obserwacjach Penélope uznaje, iż ten ma ładne oczy, zaś na nią czeka w domu cała sterta papierów do przejrzenia. Po treningu podarowano jej kilka grubych folderów z projektami, zaleceniami miasta, władz klubu oraz samego trenera, do których musi się dostosować przy początkowych fazach projektowania.
– Nano – szturcha Wenezuelczyka w żebra, ażeby ten nareszcie zwrócił na nią uwagę.
– Mhm? – odwraca wzrok, a jego oczy zdradzają rozkojarzenie.
– Przede mną cała noc w rysunkach San Mamés i jego rozkładu kanalizacji. Zawiedziesz mnie do domu? Albo daj mi kluczyki, trafię sama – reflektuje się, iż rozmowa na temat dętek mimo wszystko jest dla Nano fascynująca.
Na dźwięk jej słów o mało nie wypluwa konsumowanej porcji lodów.
– Kocham cię nad życie, ale nie dam ci mojego auta!
– Czemu? Umiem jeździć. Sam mnie uczyłeś.
– Chyba po wenezuelskich polach. Kochanie, odwiozę cię – cmoka ją w policzek i już szykuje się do wstania, kiedy cichy głos Ikera Muniaina wprawia w osłupienie nie tylko jego, ale też Penélope.
– Ja ją odwiozę.
„Robi się coraz ciekawiej. Najpierw przechrzcił mnie na Penny, potem milczał jak zaklęty, a teraz proponuje, że mnie odwiedzie. A ja chciałam jeszcze wyskoczyć na zakupy” – kwituje wszystko w myślach Penélope, kiedy zdziwiony Nano się upewnia, czy aby na pewno dobrze usłyszał.
– Jest gorąco, a poza tym i tak miałem się już zbierać do domu. To nie problem – zapewnia Bask.
– No dobra – Penélope wzrusza ramionami. – Nano, klucze od domu – żąda. Kiedy te znajdują się już w czeluściach przepastnej torebki wraz z folderami dotyczącymi La Catedral, a na policzku Amorebiety odcisnęły się usta Penélope, ta uśmiecha się do wszystkich, żegna i znika za drzwiami Los Leones, zaś Iker idzie jej śladem.
– Ten duży – wskazuje na samochód, który stoi kilka merów od lokalu. Penélope skina twierdząco głową. Kilka chwil później drzwi ciemnego Land Rovera stoją przed nią otworem, a Iker zaprasza ją do środka ruchem dłoni.
– Naprawdę duży – odzywa się nieśmiało panna Amorebieta, kiedy kierowca zajmuje miejsce po jej lewej stronie.
– Lubię duże samochody. Poza tym ten się jeszcze nie zepsuł, choć Javi często każe się nim wodzić po lasach. To dobre auto.
– Lasach? – wyraża zdziwienie Penélope. Rozmowa klei się cudem i oboje nie czują się szczególnie dobrze w zaistniałej sytuacji, jednak Amorebieta nie mieszka tak daleko.
– Fascynują go jakieś stare drzewa. Jak już z nim jadę, każe mi stanąć pośród głuszy i przed pół godziny bez słowa gapi się na pnie – wzrusza ramionami chłopak, podłączając się do ruchu drogowego.
– Cóż, zdarza się – kwituje Penélope.
Zalega niewygodna cisza, której żadne z nich nie umie przerwać. Dziwnie się rozmawiało, lecz milczenie jest o wiele cięższe. W towarzystwie Nano Penélope uwielbia milczeć, bo wtedy ma wrażenie, iż Wenezuelczyk jest całkowicie jej. Przy Nano milczy się przyjemnie, niekiedy obdarzając go przelotnym spojrzeniem zza rzęs. Zawsze wtedy się orientuje i odwraca w jej stronę, aby uśmiechnąć się czule, nie przerywając ciszy. Fernando Amorebieta daje swoją obecnością poczucie bezpieczeństwa, zaś przy młodym Ikerze Penélope nie czuje właściwie niczego.
Owszem, uroczy z niego chłopak o naprawdę ładnych oczach i miłym dla ucha głosie, zaciągający do tego dziwną mieszanką akcentów rodem z prowincji Bizkaia oraz Nawarry, ale nie jest zbyt otwarty. A i Penélope niechętnie nawiązuje bliższe znajomości.
Jazda samochodem przez Bilbao w towarzystwie Ikera Muniaina to istna tragedia pod względem towarzyskim. Oboje milczą jak zaklęci, jakby byli spętani nieśmiałością i strachem przed przełamaniem zmieszania, w jakie zostali wprowadzeni poprzez kilka przypadkowych wydarzeń.
Penélope z ulgą wypuszcza powietrze, gdy ekskluzywny apartamentowiec wyrasta przed nimi. Iker parkuje w pobliżu drzwi wejściowych.
– Dziękuję – uśmiecha się do niego Penélope i niesiona niezrozumiałym impulsem schyla się, a jej usta w przelocie muskają ogolony policzek Baska.
Po chwili idzie już w stronę klimatyzowanego wnętrza, zaś Iker uśmiecha się sam do siebie, wołając za nią:
– Ależ nie ma za co, Penny.


W jego ustach nawet owo „Penny” brzmiało dobrze i nigdy się nie oburzyła. Javi kiedyś próbował jej dopiec, używając tego zdrobnienia i przesycając je ironią do tego stopnia, że aż ściekała na podłogę. Nie wiem, czym się odgryzła, ale Martínez zamilkł na wieki z tą drobną złośliwością. Dogryzał jej na tysiące sposób, pokazując, jak szczerze jej nienawidzi, a ona nie zostawała mu wdzięczna. Odpłacała się pięknym za nadobne, a nawet niekiedy dawała mu więcej, niż dostawała. Ta ich nienawiść była swoistego rodzaju motorem napędowym dla Javiego. Żył po to, aby móc nienawidzić ją jeszcze mocniej, jeszcze bardziej i namiętniej niż poprzedniego dnia. Mnie to bawiła, było słodkie w swojej naiwności i mogłem z tego kpić. Z czego ja nie kpiłem…? Szyderstwa z Remedios były codziennością, drwiny z Javiera również, a potem jeszcze na tapetę weszło jego gorące uczucie wobec Penélope. Bawiłem się przednio, obserwując te pełne nienawiści spojrzenia, ale także nieśmiałe uśmiechy wymieniane między nią a Muniainem. A jeszcze kiedy Martínezowi zdarzało się to zauważyć… Ubaw był przedni – uśmiecha się z sentymentem, a ja jedynie wzdycham cicho. W głosie mojego przyjaciela słychać cichy szmer krwi wypływającej z wciąż otwartych ran w sercach wszystkich graczy Athleticu.
Czy Javi też sobie nie radzi z jej zniknięciem? – pytam, choć nie miałam tego w planach. Ale Nando to nie dziwi.
Bierze głęboki wdech, nim udziela mi satysfakcjonującej odpowiedzi:
Stracił Remedios, ale to nie ruszyło go tak bardzo jak zniknięcie Penélope. Nienawiść do niej napędzała jego życie, karmił się tym; był od niej uzależniony. Niekiedy mam wrażenie, że nosi w sobie większy ciężar niż my wszyscy, ale jest też od nas wszystkich silniejszy. Radzi sobie i tworzy bezpieczną otoczkę wokół Ikera.
Nie pytam o szczegóły, wiedząc, iż przyjdzie na nie pora. Zawsze przychodzi, tak samo jak na sentymenty, których ci biedni piłkarze nie umieją się pozbyć.


W mieszkaniu panuje przyjemny chłód i relaksująca cisza, kiedy zmęczona pierwszym dniem w baskijskiej rzeczywistości Penélope Amorebieta zamyka stopą drzwi. Te nieprzyjemnie trzaskają w akompaniamencie opadającej na marmurową podłogę holu torby. Szatynka ze znużeniem ściąga z siebie poszczególnie części garderoby i porzuca je na podłodze w drodze do łazienki.
„Prysznicu, miłości mego życia. Obyś ukoił moje ciało” – wzdycha w myślach, wkraczając do kabiny o mlecznobiałych, szklanych ścianach. Ustawia kran na zimną wodę, która po ułamku sekundy zaczyna spływać po jej nagich plecach, powodując przyjemne dreszcze. Znużenie spowodowane upałem i irytacja samą obecnością Martíneza powoli ustępują spokojowi, spływają do kanalizacji wraz z chłodnymi strumieniami. Do rąk bierze butelkę szamponu Nano, wyciska na dłoń niewielką ilość i wmasowuje ją w skórę głowy, dokładnie starając się wymyć kurz i pot nagromadzony w długich włosach od rana. A szczególnie przetłuszczającą się notorycznie i bez skrupułów grzywkę.
Na zegarku wybija szesnasta trzydzieści, kiedy wychodzi spod prysznica i owinięta w duży, jasnoniebieski ręcznik przemieszcza się do swojej sypialni, ażeby wyciągnąć z szafy krótkie szorty i jasną bokserkę. Z włosów kapią jej kropelki wody, gdy niespiesznie ogarnia mieszkanie i sprawdza zawartość lodówki. Ta oczywiście świeci pustkami. Z torebki wyciąga telefon, w który wklepuje wiadomość do Nano – „Zrób zakupy i weź coś na wynos na kolację, byleby nie chińszczyznę” – a upewniwszy się, iż wiadomość została odebrana, siada na sofie z folderami dotyczącymi San Mamés. Pierwszy katalog to nic ponad zbiór danych technicznych i dokumentów z okresu budowy San Mamés sprzed prawie wieku. Po pobieżnym przejrzeniu ich Penélope ocenia je jako całkowicie nieistotne, dlatego też czerwonym pisakiem nakreśla na folderze wiele mówiące „Bzdury – budowa SM”. Druga kartonowa teczka jest cieńsza i nosi w sobie ogólną rozpiskę pomieszczeń na stadionie, wymiary boiska i inne, tym razem istotne, dane techniczne. W ich analizie Penélope zagłębia się na dłużej, zdając sobie sprawę, iż powinna rozplanować mniej więcej wszystkie pomieszczenia na stadionie nim rozpocznie pierwszy etap projektowania. A według arkuszy zdobytych w biurach firmy odpowiedzialnej za konserwację stadionu – na szczęście zrobili to za nią ludzie z klubu i to już kilka tygodni temu – z istnienia poszczególnych nawet nie zdawała sobie sprawy. Jak choćby osiem magazynków na sprzęt, dwa bary dla dziennikarzy oraz sauna obok którejś z szatni. Bilans jest naprawdę imponujący, zaś Penélope odrobinę przerażona przymusem upchnięcia tego wszystkiego w nowym obiekcie. Już by wolała pracować przy remoncie Lezamy, który jest zaplanowany na przyszłoroczne wakacje, niż projektować nowoczesny stadion mający być po otwarciu najbardziej ekskluzywnym obiektem w całej Hiszpanii.
– Cześć, mała, mam kolację od Meksykańców – słyszy głos Nano rozchodzący się z korytarza, kiedy już traci poczucie czasu nad wykazem pomieszczeń nowego stadionu, po którym kreśli kolorowymi pisakami.
– Znów tacos? – unosi wzrok znad papierów, a wysoki Wenezuelczyk mija ją w drodze do kuchni, śmiejąc się ze sceptycyzmu wymalowanego w bursztynowych oczach.
– Mogłaś mówić, że masz ochotę. Niestety, to tylko naleśniki z nadzieniem z tacos.
– Och, jaka różnica. A dętki już w rowerach wymieniliście z Iturraspe?
Nano parska śmiechem z kuchni.
– Słuchałaś nas?
– Miałam do wyboru was, Jona i jego nudne jak flaki z olejem anegdotki lub obserwowanie Martíneza karmionego lodami przez Remedios – na samą myśl o ostatniej perspektywie wyraźnie się krzywi.
– Ostatnie byłoby najbardziej fascynujące.
– A kopa chcesz?
– Muniain się na ciebie gapił – Amorebieta ignoruje wojowniczy ton Penélope, wychodząc wreszcie z kuchni z dwoma talerzami ciepłych i ładnie pachnących naleśników w rękach.
– I co z tego?
– Zaoferował się cię podwieść.
– No dobra, wciąż nie rozumiem twoich aluzji.
– Jak nie rozumiesz? Penélope, nie osłabiaj mnie.
– Ale czym? – robi niewinną minkę, na chwilę odrywając się od pokreślonych kartek. – Powiedz mi, na co wam sauna w szatni na stadionie?
– Kilku głąbów sobie zażyczyło, a fizjoterapeuta uznał, iż to dobry pomysł. Wiesz czym. Muniain nie odwozi byle kogo tym swoim samochodzikiem.
– Jeździ nim po lasach z tym czubkiem, Martínezem. Macie jeszcze jakieś ciekawe zjawiska, czy większej głupoty brak?
– Javi nie ma nic wspólnego z sauną – zastrzega Nano, biorąc kęs meksykańskiego dania. – W sumie robię lepsze.
– W sumie mogłeś zrobić zakupy wczoraj, a nie zostawiać mnie w tym upale z pustą lodówką – odgryza się. – Martínez-Kretinez nie ma nic wspólnego? Jasne, bo ci uwierzę.
– Wymyśliłaś to na poczekaniu?
Penélope wydyma urażona wargi.
– Wątpisz w moją inwencję twórczą?
– A skądże znowu! Ale nie odwracaj kota ogonem, chcę wiedzieć, o czym rozmawialiście z Ikerem.
– O zamiłowaniu czubka do lasów – syczy znad swojej porcji posiłku. – O niczym. On jest dziwny i tyle mam do powiedzenia.
– Dziwna to ty jesteś, moja droga.
– Ale tobie to nie przeszkadza – wystawia złośliwie język.
Fernando Amorebieta jedynie wzdycha.
– Wieczorem pojedziemy do marketu na zakupy, może być?
– O ile nie muszę jutro być z wami na treningu. Szlag mnie trafia w towarzystwie tego frajera.
– Och, on też cię kocha.
Penélope prycha z pogardą.
– Przez najbliższy tydzień siedzę w domu nad kanalizacją i nawet podstępem nie wyciągniesz mnie na trening.
– A jeśli przyślę ci Ikera, Penny?


***
Nie mam nic do powiedzenia.

Do środy.