`. Cuda – nawet
najbardziej niewytłumaczalne i niewiarygodne – istnieją i zdarzają się, kpiąc z
naturalnego porządku rzeczy.
– Jon ich sobie przedstawił w
najbardziej naturalny sposób. „Penélope, to Iker” – powiedział, a ten uprzejmie
się uśmiechnął. „Iker, to Penélope”. I pewnie nic by się nie stało, gdyby nasz
młody, wielki talent potrafił powstrzymać się przed poprawieniem przyjaciela.
„Penny. Penélope do ciebie nie pasuje” – oświadczył, a ona uśmiechnęła się delikatnie,
jakby z zadowoleniem, że właśnie on ujrzał w niej coś, co każdy dotychczas
przeoczał. Dla niego miała być wyjątkowa, miała być Penny, a nie Penélope, jak
mówili na nią wszyscy.
Opieram łokcie na bukowym blacie stolika umieszczonego za
przepierzeniem w najdalszym kącie Los Leones, gdzie Nando zabrał mnie na obiad zaraz
po końcu treningu, ażebym nie skusiła się na rozmowę z Remedios, czy Javierem.
Kiwam głową, wykazując zainteresowanie dalszą częścią tej historii, zaś mój
przyjaciel przerywa na chwilę.
– Masz ochotę na szarlotkę? Ta
na ciepło z lodami waniliowymi jest obłędna – uśmiecha się do mnie delikatnie.
Gestem dłoni przywołuje obserwującą nas z daleka kelnerkę. – Dwie kawy, ale
słabe, z mlekiem i dwa razy szarlotka z lodami – oświadcza, obdarzywszy ją tym
niesamowitym spojrzeniem spod rzęs. Daję stówę, iż młoda kelnerka zaczyna
piszczeć jak głupia zaraz po zniknięciu za drzwiami kuchni.
– To miłe, że o mnie dbasz –
odważam się odezwać. Nando jedynie wzrusza ramionami.
– Jesteś moją przyjaciółką i
jedyną osobą na świecie, która może nas uratować – ton jego głosu jest lekki,
jakby był już oswojony z tym faktem.
A co jeśli nie będę umiała tego zrobić? Coraz bardziej obawiam się, iż
spędzony w Bilbao czas nie zaowocuje niczym pożytecznym. Jestem tylko
psychologiem, zaś przypadek tego klubu graniczy z czymś tak rzadkim jak śnieg w
połowie sierpnia w centrum Hiszpanii. Takie sytuacje zdarzają się raz na
milion, a nawet rzadziej, co powoli mnie przygniata. Smutek, odpowiedzialność i
te spojrzenia wszystkich z klubu, którzy pokładają we mnie wszystkie nadzieje,
bo nic innego im nie pozostało, z czasem mnie przerosną.
– Ale kontynuując – po chwili
milczenia, kiedy mój strach przed zawiedzeniem ich jest wręcz namacalny, Nando
ciągnie swą opowieść: – Widziałem jej
oczy, które w tamtej chwili nienaturalnie zalśniły. Chyba się bała, a
przynajmniej strach rozszyfrowałem z jej głosu. Być może się mylę, być może
stałem za daleko, a narzekający na spóźnienie Remedios Javier mnie rozkojarzył.
Być może te kilka sekund, podczas których w oczach Penélope coś się zatrzymało,
to tylko urojenie mojego zmęczonego treningiem i lejącym się z nieba żarem
umysłu. Nikt oprócz mnie wtedy jeszcze tego nie widział, nikt, może poza
Amorebietą, który uśmiechał się tajemniczo, obserwując z boku, jak jego kobieta
rozmawia z Ikerem. Do dziś nie rozumiem, jak mógł tak normalnie to akceptować –
na ułamek sekundy milknie, chyba się nad czymś zastanawiając. Następnie macha
dłonią, jakby to jednak nie było nic ważnego, mówiąc: – Nikt z nas nigdy nie zrozumiał zachowania Amorebiety wobec
Penélope. Może rozwiązanie tej zagadki, jaką były ich relacje, było tak daleko,
a zarazem tak blisko, że żaden z nas, piłkarzyków bez matury, go nie
spostrzegł. Sam Amorebieta nigdy nie mówił, choć wiele rzeczy zaprzecza, jakoby
jednak było między nimi coś ponad przyjaźń. Nie wiem już sam – wzdycha.
Niesiona instynktem ujmuję jego spoczywającą na stoliku dłoń i obdarzam
mojego przyjaciela najczulszym uśmiechem, na jaki mnie stać.
– Tęskniłam za tobą, Nando –
wyszeptuję, wiedząc, iż muszę oderwać go od wspomnień. Wspomnienia zabijają, a
ja nie mogę pozwolić, ażeby mój przyjaciel zginął przygnieciony pamięcią o
Penélope.
Kiedyś była sobie mała
dziewczynka, która wychowywała się w wenezuelskiej Barcelonie. Kiedyś owa mała
dziewczynka miała marzenia i jedynego przyjaciela, Nano. Dawno, dawno temu
naprawdę była bezwarunkowo szczęśliwa i nie pragnęła niczego ponad to, co miała.
Dziś owa dziewczynka ma
dwadzieścia kilka lat i, siedząc pośród piłkarzy Athleticu, obserwuje ich z
niezrozumiałą mieszanką uczuć. Dziś jest dorosła, spełniła już niektóre
marzenia z dzieciństwa, zaś z każdym nowym dniem jej serce opanowuje specyficzne
pragnienie posiadania jeszcze więcej. Z małej, bezwarunkowo szczęśliwej
Penélope pozostała jedynie przyjaźń z Nano, który siedzi u jej boku i radośnie
konwersuje z Anderem Iturraspe po swojej drugiej stronie na jakże fascynujący
temat dętek do rowerów. Najchętniej Penélope Amorebieta roześmiałaby mu się
prosto w twarz, drwiąc niemiłosiernie nie tylko z tej jakże fascynującej rozmowy,
ale także z nieśmiałych, rzadkich spojrzeń kierowanych w stronę Remedios de
Olano zajętej karmieniem porcją lodów wesołego Martíneza.
Jak ona nie znosi tego głąba.
Myśli, że wszystko mu można, bo ładna Remedios karmi go waniliowymi lodami, a
on sam jest światowej sławy piłkarzem. Niedoczekanie jego, jeśli jest też
przekonany, że i Penélope popiera tę jakże zabawną tezę. Mistrz świata z RPA,
też coś. Prychnęłaby z ochotą, ukazując światu swoją pogardę do osoby
wyrośniętego pomocnika – choć Nano przebąkiwał, iż Marcelo usilnie próbuje
zrobić z niego etatowego środkowego obrońcę – a tej jest naprawdę dużo.
U jej drugiego boku siedzi Jon
Aurtenetxe próbujący robić dobrą minę do złej gry. Niestety, dość nieudolnie.
– …Więc mówię mu na to, że wcale
nie chcę tego kurczaka… – zagłębia się w jakiejś anegdotce, której nie słucha
absolutnie nikt. Ale wielu doskonale udaje, że jest skupiona na słowach Baska, któremu
to absolutnie wystarcza.
No, może wyłączając z listy jego
nabożnych życzeń pozbycie się Martíneza z otoczenia Meme.
Penélope subtelnie wzdycha,
postanowiwszy poobserwować sobie Muniaina naprzeciw. Chłopak jest interesujący,
temu zaprzeczyć nie może. Najpierw nazywa ją Penny, twierdząc, jakoby jej pełne
imię całkowicie doń nie pasowało, potem idzie u jej boku, milcząc jak zaklęty,
a teraz ukradkiem co jakiś czas obdarza ją spojrzeniem, jednak tak bardzo
nieobecnym, że Penélope nawet nie wątpi, iż myśli o kimś innym.
„Penélope, daj sobie spokój” –
gani się w myślach. Ma zająć się zaprojektowaniem nowego obiektu, o wiele
lepszego od prawie stuletniej La Catedral będącej w naprawdę opłakanym stanie
od dość dawna. Po to tutaj przyjechała, odrzuciła nawet świetną propozycję z
Dubaju, gdzie mogłaby realizować się zawodowo przez długie lata. Zjednoczone
Emiraty Arabskie dałaby jej mnóstwo możliwości, tysiące opcji, w których mogłaby
przebierać. A jednak wybrała znajdujące się na hiszpańskim uboczu Bilbao i
projekt stadionu piłkarskiego.
Gdyby nie więzi łączące ją z
Nano, zawsze mogłaby usprawiedliwiać się faktem, iż oferta dotyczyła jej jako
jedynego głównego architekta, zaś wszystkie projekty podwykonawców muszą być przezeń
zatwierdzone, czego nie zagwarantowanoby jej w Dubaju. Tam działa się według
określonych przez inwestorów schematów, kłócąc się ze współpracownikami o nawet
najdrobniejszych szczegół. Nie, nie miałaby siły wytrwać tam kilka miesięcy,
nie wspominając nawet o pełnym procesie projektowania i budowy czegoś tak
wielkiego jak pierwszy lepszy wieżowiec.
Dzięki ofercie z Athleticu
dostała szansę na powrót w pewnym sensie do korzeni. Wszak jej ojciec jest
Baskiem z krwi i kości, a tymczasowy pobyt w Wenezueli spowodowany był brakiem
pracy w Kraju Basków. Sama Penélope kraj swojego urodzenia kocha i czuje, iż
kiedyś powróci tam na stałe, bo tylko w pięknej, ciepłej Wenezueli będzie czuła
się spełniona.
Wsuwa sobie do ust kolejną porcję
deseru lodowego, jaki polecił jej Nano, kiedy z wyprawy na pizzę wyszło
ogólnoklubowe ewakuowanie się do Los Leones w celu zjedzenia jak największej
ilości chłodzących lodów. Większość pozamawiała nawet trzy-cztery porcje dla
siebie, a etatowy dietetyk uznała, iż najwyżej spalą to na jutrzejszym
treningu.
Subtelnie westchnąwszy, przełyka
zimną masę o smaku amaretto i mruży oczy, kierując spojrzenie zza rzęs na
młody, wielki talent Athleticu. Nano zdążył się o nim poprodukować podczas przerwy
na San Mamés, jak również i o całej drużynie, nie oszczędziwszy nawet
asystentów masażysty. Po kilkuminutowych obserwacjach Penélope uznaje, iż ten
ma ładne oczy, zaś na nią czeka w domu cała sterta papierów do przejrzenia. Po
treningu podarowano jej kilka grubych folderów z projektami, zaleceniami
miasta, władz klubu oraz samego trenera, do których musi się dostosować przy
początkowych fazach projektowania.
– Nano – szturcha Wenezuelczyka w
żebra, ażeby ten nareszcie zwrócił na nią uwagę.
– Mhm? – odwraca wzrok, a jego
oczy zdradzają rozkojarzenie.
– Przede mną cała noc w rysunkach
San Mamés i jego rozkładu kanalizacji. Zawiedziesz mnie do domu? Albo daj mi
kluczyki, trafię sama – reflektuje się, iż rozmowa na temat dętek mimo wszystko
jest dla Nano fascynująca.
Na dźwięk jej słów o mało nie
wypluwa konsumowanej porcji lodów.
– Kocham cię nad życie, ale nie
dam ci mojego auta!
– Czemu? Umiem jeździć. Sam mnie
uczyłeś.
– Chyba po wenezuelskich polach.
Kochanie, odwiozę cię – cmoka ją w policzek i już szykuje się do wstania, kiedy
cichy głos Ikera Muniaina wprawia w osłupienie nie tylko jego, ale też
Penélope.
– Ja ją odwiozę.
„Robi się coraz ciekawiej.
Najpierw przechrzcił mnie na Penny, potem milczał jak zaklęty, a teraz
proponuje, że mnie odwiedzie. A ja chciałam jeszcze wyskoczyć na zakupy” –
kwituje wszystko w myślach Penélope, kiedy zdziwiony Nano się upewnia, czy aby
na pewno dobrze usłyszał.
– Jest gorąco, a poza tym i tak
miałem się już zbierać do domu. To nie problem – zapewnia Bask.
– No dobra – Penélope wzrusza
ramionami. – Nano, klucze od domu – żąda. Kiedy te znajdują się już w
czeluściach przepastnej torebki wraz z folderami dotyczącymi La Catedral, a na
policzku Amorebiety odcisnęły się usta Penélope, ta uśmiecha się do wszystkich,
żegna i znika za drzwiami Los Leones, zaś Iker idzie jej śladem.
– Ten duży – wskazuje na
samochód, który stoi kilka merów od lokalu. Penélope skina twierdząco głową.
Kilka chwil później drzwi ciemnego Land Rovera stoją przed nią otworem, a Iker
zaprasza ją do środka ruchem dłoni.
– Naprawdę duży – odzywa się
nieśmiało panna Amorebieta, kiedy kierowca zajmuje miejsce po jej lewej
stronie.
– Lubię duże samochody. Poza tym
ten się jeszcze nie zepsuł, choć Javi często każe się nim wodzić po lasach. To
dobre auto.
– Lasach? – wyraża zdziwienie
Penélope. Rozmowa klei się cudem i oboje nie czują się szczególnie dobrze w
zaistniałej sytuacji, jednak Amorebieta nie mieszka tak daleko.
– Fascynują go jakieś stare
drzewa. Jak już z nim jadę, każe mi stanąć pośród głuszy i przed pół godziny
bez słowa gapi się na pnie – wzrusza ramionami chłopak, podłączając się do
ruchu drogowego.
– Cóż, zdarza się – kwituje
Penélope.
Zalega niewygodna cisza, której
żadne z nich nie umie przerwać. Dziwnie się rozmawiało, lecz milczenie jest o
wiele cięższe. W towarzystwie Nano Penélope uwielbia milczeć, bo wtedy ma
wrażenie, iż Wenezuelczyk jest całkowicie jej. Przy Nano milczy się przyjemnie,
niekiedy obdarzając go przelotnym spojrzeniem zza rzęs. Zawsze wtedy się
orientuje i odwraca w jej stronę, aby uśmiechnąć się czule, nie przerywając
ciszy. Fernando Amorebieta daje swoją obecnością poczucie bezpieczeństwa, zaś
przy młodym Ikerze Penélope nie czuje właściwie niczego.
Owszem, uroczy z niego chłopak o
naprawdę ładnych oczach i miłym dla ucha głosie, zaciągający do tego dziwną
mieszanką akcentów rodem z prowincji Bizkaia oraz Nawarry, ale nie jest zbyt
otwarty. A i Penélope niechętnie nawiązuje bliższe znajomości.
Jazda samochodem przez Bilbao w
towarzystwie Ikera Muniaina to istna tragedia pod względem towarzyskim. Oboje
milczą jak zaklęci, jakby byli spętani nieśmiałością i strachem przed
przełamaniem zmieszania, w jakie zostali wprowadzeni poprzez kilka
przypadkowych wydarzeń.
Penélope z ulgą wypuszcza
powietrze, gdy ekskluzywny apartamentowiec wyrasta przed nimi. Iker parkuje w
pobliżu drzwi wejściowych.
– Dziękuję – uśmiecha się do
niego Penélope i niesiona niezrozumiałym impulsem schyla się, a jej usta w
przelocie muskają ogolony policzek Baska.
Po chwili idzie już w stronę
klimatyzowanego wnętrza, zaś Iker uśmiecha się sam do siebie, wołając za nią:
– Ależ nie ma za co, Penny.
– W jego ustach nawet owo
„Penny” brzmiało dobrze i nigdy się nie oburzyła. Javi kiedyś próbował jej
dopiec, używając tego zdrobnienia i przesycając je ironią do tego stopnia, że
aż ściekała na podłogę. Nie wiem, czym się odgryzła, ale Martínez zamilkł na
wieki z tą drobną złośliwością. Dogryzał jej na tysiące sposób, pokazując, jak
szczerze jej nienawidzi, a ona nie zostawała mu wdzięczna. Odpłacała się
pięknym za nadobne, a nawet niekiedy dawała mu więcej, niż dostawała. Ta ich
nienawiść była swoistego rodzaju motorem napędowym dla Javiego. Żył po to, aby
móc nienawidzić ją jeszcze mocniej, jeszcze bardziej i namiętniej niż
poprzedniego dnia. Mnie to bawiła, było słodkie w swojej naiwności i mogłem z
tego kpić. Z czego ja nie kpiłem…? Szyderstwa z Remedios były codziennością,
drwiny z Javiera również, a potem jeszcze na tapetę weszło jego gorące uczucie
wobec Penélope. Bawiłem się przednio, obserwując te pełne nienawiści
spojrzenia, ale także nieśmiałe uśmiechy wymieniane między nią a Muniainem. A
jeszcze kiedy Martínezowi zdarzało się to zauważyć… Ubaw był przedni – uśmiecha
się z sentymentem, a ja jedynie wzdycham cicho. W głosie mojego przyjaciela
słychać cichy szmer krwi wypływającej z wciąż otwartych ran w sercach
wszystkich graczy Athleticu.
– Czy Javi też sobie nie
radzi z jej zniknięciem? – pytam, choć nie miałam tego w planach. Ale Nando to
nie dziwi.
Bierze głęboki wdech, nim udziela mi satysfakcjonującej odpowiedzi:
– Stracił Remedios, ale to
nie ruszyło go tak bardzo jak zniknięcie Penélope. Nienawiść do niej napędzała
jego życie, karmił się tym; był od niej uzależniony. Niekiedy mam wrażenie, że
nosi w sobie większy ciężar niż my wszyscy, ale jest też od nas wszystkich silniejszy.
Radzi sobie i tworzy bezpieczną otoczkę wokół Ikera.
Nie pytam o szczegóły, wiedząc, iż przyjdzie na nie pora. Zawsze
przychodzi, tak samo jak na sentymenty, których ci biedni piłkarze nie umieją
się pozbyć.
W mieszkaniu panuje przyjemny
chłód i relaksująca cisza, kiedy zmęczona pierwszym dniem w baskijskiej
rzeczywistości Penélope Amorebieta zamyka stopą drzwi. Te nieprzyjemnie
trzaskają w akompaniamencie opadającej na marmurową podłogę holu torby.
Szatynka ze znużeniem ściąga z siebie poszczególnie części garderoby i porzuca
je na podłodze w drodze do łazienki.
„Prysznicu, miłości mego życia.
Obyś ukoił moje ciało” – wzdycha w myślach, wkraczając do kabiny o
mlecznobiałych, szklanych ścianach. Ustawia kran na zimną wodę, która po ułamku
sekundy zaczyna spływać po jej nagich plecach, powodując przyjemne dreszcze. Znużenie
spowodowane upałem i irytacja samą obecnością Martíneza powoli ustępują
spokojowi, spływają do kanalizacji wraz z chłodnymi strumieniami. Do rąk bierze
butelkę szamponu Nano, wyciska na dłoń niewielką ilość i wmasowuje ją w skórę
głowy, dokładnie starając się wymyć kurz i pot nagromadzony w długich włosach
od rana. A szczególnie przetłuszczającą się notorycznie i bez skrupułów
grzywkę.
Na zegarku wybija szesnasta
trzydzieści, kiedy wychodzi spod prysznica i owinięta w duży, jasnoniebieski
ręcznik przemieszcza się do swojej sypialni, ażeby wyciągnąć z szafy krótkie
szorty i jasną bokserkę. Z włosów kapią jej kropelki wody, gdy niespiesznie
ogarnia mieszkanie i sprawdza zawartość lodówki. Ta oczywiście świeci pustkami.
Z torebki wyciąga telefon, w który wklepuje wiadomość do Nano – „Zrób zakupy i
weź coś na wynos na kolację, byleby nie chińszczyznę” – a upewniwszy się, iż
wiadomość została odebrana, siada na sofie z folderami dotyczącymi San Mamés. Pierwszy
katalog to nic ponad zbiór danych technicznych i dokumentów z okresu budowy San
Mamés sprzed prawie wieku. Po pobieżnym przejrzeniu ich Penélope ocenia je jako
całkowicie nieistotne, dlatego też czerwonym pisakiem nakreśla na folderze
wiele mówiące „Bzdury – budowa SM”. Druga kartonowa teczka jest cieńsza i nosi
w sobie ogólną rozpiskę pomieszczeń na stadionie, wymiary boiska i inne, tym
razem istotne, dane techniczne. W ich analizie Penélope zagłębia się na dłużej,
zdając sobie sprawę, iż powinna rozplanować mniej więcej wszystkie
pomieszczenia na stadionie nim rozpocznie pierwszy etap projektowania. A według
arkuszy zdobytych w biurach firmy odpowiedzialnej za konserwację stadionu – na
szczęście zrobili to za nią ludzie z klubu i to już kilka tygodni temu – z
istnienia poszczególnych nawet nie zdawała sobie sprawy. Jak choćby osiem
magazynków na sprzęt, dwa bary dla dziennikarzy oraz sauna obok którejś z
szatni. Bilans jest naprawdę imponujący, zaś Penélope odrobinę przerażona
przymusem upchnięcia tego wszystkiego w nowym obiekcie. Już by wolała pracować
przy remoncie Lezamy, który jest zaplanowany na przyszłoroczne wakacje, niż
projektować nowoczesny stadion mający być po otwarciu najbardziej ekskluzywnym
obiektem w całej Hiszpanii.
– Cześć, mała, mam kolację od Meksykańców
– słyszy głos Nano rozchodzący się z korytarza, kiedy już traci poczucie czasu
nad wykazem pomieszczeń nowego stadionu, po którym kreśli kolorowymi pisakami.
– Znów tacos? – unosi wzrok znad
papierów, a wysoki Wenezuelczyk mija ją w drodze do kuchni, śmiejąc się ze
sceptycyzmu wymalowanego w bursztynowych oczach.
– Mogłaś mówić, że masz ochotę.
Niestety, to tylko naleśniki z nadzieniem z tacos.
– Och, jaka różnica. A dętki już
w rowerach wymieniliście z Iturraspe?
Nano parska śmiechem z kuchni.
– Słuchałaś nas?
– Miałam do wyboru was, Jona i
jego nudne jak flaki z olejem anegdotki lub obserwowanie Martíneza karmionego
lodami przez Remedios – na samą myśl o ostatniej perspektywie wyraźnie się
krzywi.
– Ostatnie byłoby najbardziej
fascynujące.
– A kopa chcesz?
– Muniain się na ciebie gapił –
Amorebieta ignoruje wojowniczy ton Penélope, wychodząc wreszcie z kuchni z
dwoma talerzami ciepłych i ładnie pachnących naleśników w rękach.
– I co z tego?
– Zaoferował się cię podwieść.
– No dobra, wciąż nie rozumiem
twoich aluzji.
– Jak nie rozumiesz? Penélope,
nie osłabiaj mnie.
– Ale czym? – robi niewinną
minkę, na chwilę odrywając się od pokreślonych kartek. – Powiedz mi, na co wam
sauna w szatni na stadionie?
– Kilku głąbów sobie zażyczyło, a
fizjoterapeuta uznał, iż to dobry pomysł. Wiesz czym. Muniain nie odwozi byle
kogo tym swoim samochodzikiem.
– Jeździ nim po lasach z tym
czubkiem, Martínezem. Macie jeszcze jakieś ciekawe zjawiska, czy większej
głupoty brak?
– Javi nie ma nic wspólnego z
sauną – zastrzega Nano, biorąc kęs meksykańskiego dania. – W sumie robię
lepsze.
– W sumie mogłeś zrobić zakupy
wczoraj, a nie zostawiać mnie w tym upale z pustą lodówką – odgryza się. –
Martínez-Kretinez nie ma nic wspólnego? Jasne, bo ci uwierzę.
– Wymyśliłaś to na poczekaniu?
Penélope wydyma urażona wargi.
– Wątpisz w moją inwencję
twórczą?
– A skądże znowu! Ale nie
odwracaj kota ogonem, chcę wiedzieć, o czym rozmawialiście z Ikerem.
– O zamiłowaniu czubka do lasów –
syczy znad swojej porcji posiłku. – O niczym. On jest dziwny i tyle mam do
powiedzenia.
– Dziwna to ty jesteś, moja
droga.
– Ale tobie to nie przeszkadza –
wystawia złośliwie język.
Fernando Amorebieta jedynie
wzdycha.
– Wieczorem pojedziemy do marketu
na zakupy, może być?
– O ile nie muszę jutro być z
wami na treningu. Szlag mnie trafia w towarzystwie tego frajera.
– Och, on też cię kocha.
Penélope prycha z pogardą.
– Przez najbliższy tydzień siedzę
w domu nad kanalizacją i nawet podstępem nie wyciągniesz mnie na trening.
– A jeśli przyślę ci Ikera, Penny?
***
Nie mam nic do powiedzenia.
Do środy.
W końcu wszystko nadrobiłam i jestem na bieżąco. Czuję, że ta historia jest bardziej skomplikowana niż mi się wydaje, ale podoba mi się to. Bardzo mnie ciekawi, szczerze mówiąc z każdym rozdziałem coraz bardziej, choć czasem mam wrażenie, że się pogubię, a to takie typowe dla mnie. Cóż, czekam z (nie)cierpliwością na ciąg dalszy. I uwielbiam Martineza i Penny, o tak! / niespodziewanka <3
OdpowiedzUsuńKretinez miłość mojego życia.
OdpowiedzUsuń