`. Poezję pisze się łzami, powieść krwią, a
historię rozczarowaniem.
Poznałam go, mając pięć
lat i kochając całą sobą piłkę nożną. To było latem na La Catedral, a stadion
ten w krótkim czasie stał się naszym ukochanym miejscem. Teraz, obserwując, jak
zamawia kawę w Los Leones – restauracji tuż obok San Mamés – widzę całkowicie
innego Nando niż niegdyś. Tak, wiem, kiedy ostatni raz go zostawiałam, miał
piętnaście lat, dwadzieścia centymetrów mniej i nie wiedział, czym różni się latte
od espresso. Dziś już to wie, co wnioskuję z faktu, iż zamówił dla mnie
wspaniałą latte i sernik z malinami. Uśmiecha się delikatnie, wciąż z nutką
smutku, przyglądając się mojej osobie.
Ja też za nim
tęskniłam. Mi też brakowało jego uśmiechu i pseudoblond loczków, które
zdecydowanie są jego ozdobą. Zawsze wyrywał na nie dziewczyny, a wiele z nich
osobiście miałam okazję poznać.
– Gdzie uciekłaś? –
pyta wreszcie.
– Do Madrytu –
odpieram, wziąwszy łyk ciepłej kawy.
– Nie tęskniłaś?
– Za tobą zawsze. Za
Baskonią mniej.
– Jesteś…
– Zdrajcą? Nie, Nando,
jestem jedynie Hiszpanką, która przypadkiem urodziła się w tym przeczulonym na
etniczność miejscu.
Skina głową ze
zrozumieniem, jakbym zamknęła mu tym na jakiś czas usta.
Poprawiam jaskrawą
apaszkę zawiązaną na szyi, czując, jak zimny powiew wiatru pomimo zamkniętych
drzwi ociera się o mój kark. Nienawidzę zimna, a Kraj Basków nie rozpieszcza
temperaturami jak wszystkie inne miasta, w których miałam okazję mieszkać.
– Będziemy roztrząsać
mój stosunek do Bilbao, czy skupimy się na tym, co nas tutaj sprowadza? –
sugeruję subtelnie zmianę tematu, obserwując Nando zza kurtyny rzęs.
– Dobrze, opowiem ci o
Penélope, opowiem ci o tym, co nas wszystkich zmieniło. Jej już z nami nie ma,
lecz myśli o Penélope nigdy nie zanikną. Zawsze
będziemy o niej pamiętać. Penélope Amorebieta to dziewięć miesięcy naszego
życia. Dziewięć najpiękniejszych miesięcy historii Athleticu Bilbao, zaś ja przybliżę
ci te chwile.
To było osiemnaście
miesięcy temu, w sierpniu dwa tysiące jedenastego roku. Nie będę się bawił w
zbędne wstępy, bo nie umiem ich opowiadać, więc przejdźmy do sedna. Do chwili,
w której Amorebieta po raz pierwszy przyprowadził ją na trening. To był
dokładnie osiemnasty sierpień dwa tysiące jedenastego. Pamiętam jak dziś tamten
pozornie nieróżniący się niczym dzień, który odmienił losy nas wszystkich.
Pamiętam Fernando z błogim uśmiechem, który pojawiał się wraz z każdym
spojrzeniem w stronę Penélope. A tamtego dnia Bielsa miał perfidny humor, nigdy
wcześniej ani później trening nie był tak morderczy jak pamiętnego osiemnastego
sierpnia. Często wspominam, jak pełne miłości były te spojrzenia. Pamiętam, jak
się o nią troszczył, jak nie mógł oderwać od niej wzroku. W pierwszej chwili
pomyślałem, że są parą, może nawet małżeństwem – oboje nosili to samo nazwisko,
a ja jakoś szczególnie nigdy nie wnikałem w wenezuelskie prawo. Wszyscy tak
pomyśleli, zaś oni nigdy ani nie zaprzeczyli, ani nie potwierdzili tych plotek.
Ale muszę przyznać, że
razem wyglądali olśniewająco, choć kontrastowo. Ona była drobna, miała w sobie
jakiś rodzaj powściągliwej elegancji i lekko przerażone spojrzenie, a Fernando był
wyższy od niej o jakieś dwie głowy, ubrany w klubowy dres i nieodłączny uśmiech
na ustach. Dopełniali się idealnie, choć relacje między nimi były naprawdę
pokręcone. My do dziś ich do końca nie rozwikłaliśmy, choć poznaliśmy Penélope
aż osiemnaście miesięcy temu. Półtora roku to dużo czasu, by odgadnąć, co łączy
dwoje ludzi, ale nam się to nie udało. I chyba nigdy nie odkryjemy, kim
Penélope była dla Fernando Amorebiety, który kochał ją nader wszystko, nader
samego siebie i nigdy, pomimo każdego jej błędu, nie przestanie.
Osiemnasty dzień sierpnia nie zapowiada niczego wyjątkowego.
O poranku jest w zwyczajny sposób trochę za ciepło i za duszo, jakby położenie
Bilbao nad Atlantykiem nie było wcale tak korzystne. Fernando Amorebieta,
obserwując ukochane miasto zza firanek zdobiących kuchenne okno jego
mieszkania, jest nieszczególnie zadowolony z perspektywy treningu na stadionie
przy tych warunkach atmosferycznych. Do dziesiątej termometr osiągnie ponad
trzydzieści stopni, zaś zdecydowanie za wysoka wilgotność będzie działała na
trenera jak płachta na byka. A jeśli jeszcze pojawi się Meme, chyba będzie
jedynie można podciąć sobie żyły zdobiącą murawę trawą w odcieniu niezdrowej
zieleni.
Cóż, i tak będzie w lepszej formie od Martíneza, który słynie
ze swojego zamiłowania do imprez i bycia nieprzytomnym na treningach, choć
przyjazd Penélope – obecnie smacznie śpiącej na sofie jedynie pod jakimś kocem –
oblali dość porządnie. Sam fakt pozostawienia drobnej Wenezuelki na sofie był
spowodowany jedynie tym, iż Fernando nie był do końca pewny możliwości nośnych
swoich nóg, zaś samej Penélope nieszczególnie to przeszkadzało, bo już spała
mocnym snem sprawiedliwego i upitego.
Przemierzając niewielką odległość z kuchni do salonu i
trzymając przy tym kubek ciepłej kawy w dłoniach, Fernando Amorebieta ma
nadzieję, iż kojący zapach świeżego naparu z wenezuelskich ziaren obudzi jego
rodaczkę z głębokiego i ciężkiego snu, jaki opanował jej osobę około drugiej w
nocy po obaleniu połowy trzeciej butelki szampana. Odkłada duże naczynie na
stolik obok sofy, aby przypadkiem niczego nie rozlać, po czym delikatnie
potrząsa dziewczyną.
– Penélope, chyba pora wstawać – mówi miękko.
– Nie chcę – odburkuje wciąż zaspana szatynka, do której dociera jedynie
apetyczny zapach kofeinowego napoju i szmer głosu Fernando.
– Penélope, skarbie, miałaś pójść ze mną na trening – przypomina jej z
wyrzutem. Po kilkunastu sekundach leżenia w stanie półsnu, półświadomości
szatynka się przełamuje i otwiera jedno oko. Dopiero jakiś czas później
dochodzi do tego drugie, a namierzywszy kubek kawy, natychmiast po niego sięga.
– Dla mnie, prawda, Nano? – upewnia się jeszcze, lecz nawet nie czeka na
odpowiedź. Wziąwszy kilka dużych łyków pobudzającego naparu, dodaje: – Normalnie cię kocham.
– Ja ciebie też. Idź się ubierz, Penélope – stwierdza, wycofawszy się do
kuchni, kiedy Penélope wstaje powoli z sofy, na którą niestarannie rzuca koc. –
Za kilka minut będzie gotowe śniadanie, ale mamy jeszcze pół godziny do
wyjścia.
– Nano, jesteś pewien, że będę u was na treningu mile widziana? –
upewnia się dziewczyna, ziewnąwszy przeciągle, krążąc po pokoju z kubkiem kawy
w dłoniach. Na kilka sekund przystaje w oknie, gdzie krzywi się niezadowolona z
powodu żaru lejącego się z nieba o tej porze. – Okropna pogoda. Po co ja w
ogóle wyjeżdżałam z naszej kochanej, wenezuelskiej Barcelony?
– Penélope, nie narzekaj. Owszem, perfidna, ale ty możesz sobie siedzieć
cały trening z plikiem kartek do wachlowania i jedynie obserwować, jak my
wyciskamy z siebie wszystkie soki życiowe – popycha ją w stronę łazienki,
subtelnie pokpiwając z dotychczas naprawdę spokojnych treningów u Marcelo
Bielsy. Caparrósowi zdarzało się – i
to dość często – robić swoim
podopiecznym absolutne piekło, do czego przez prawie dwa miesiące swojej
kadencji na La Catedral Argentyńczyk jeszcze nie doszedł. I oby nigdy się to
nie stało.
– W sumie… – wzdycha cicho.
Fernando całuje ją w policzek, ponownie popychając w stronę łazienki. Jest przy
nim taka drobniutka, że niekiedy ma wrażenie, iż to jego córka. Oczywiście z
fizycznego punktu widzenia jest to perspektywa tak realna jak Katalończyk w
Athleticu. Oprócz niego, Wenezuelczyka – choć jedynie z obywatelstwa, bo jego
rodzice wyemigrowali z Kraju Basków do Ameryki Południowej za chlebem, a potem
wrócili do Bilbao – w klubie grają sami Baskowie z krwi i kości, co najwyżej z
lekko niebaskijskimi korzeniami, wyłączając oczywiście nowego, argentyńskiego
trenera.
– W sumie to ty idź wziąć prysznic, bo twoje włosy błagają o litość –
ironizuje delikatnie, za co dostaje kuksańca w bok od Penélope. Ta, prychnąwszy
z pogardą, znika w czeluściach mieszkania.
Jak dobrze, że Penélope wróciła. Już zdążył za nią zatęsknić,
nawet miał ochotę polecieć doń do Barcelony. Może gdyby była to ta katalońska
Barcelona, trener by go puścił – ale nie zrobił tego, stwierdzając, iż lot do
Wenezueli dobrze mu nie zrobi. Niekiedy ten facet naprawdę wykazuje zdolności
przywódcze, taktyczne i logiczne, czego na początku nikt się po nim nie
spodziewał. Jak choćby kilka dni temu, wyrażając zgodę na obecność Penélope na
treningu. „Drużyna potrzebuje jakiejś uroczej maskotki” – powiedział. I mniej
więcej na tym się skończyło. Nie żeby Fernando pragnął, aby tak nietuzinkowa osóbka
jak Penélope stała się czyjąś maskotką. Przede wszystkim niech zajmuje się
swoją pracą, która sprowadziła ją do Bilbao. Bycie maskotką – Amorebieta nie ma
nic przeciwko, bo chłopcy z Athleticu są sympatyczni, byleby nie przeszkadzało
jej to w rozwoju zawodowym.
Zresztą Fernando nigdy nie był szczególnie zaborczy wobec
Penélope. Mogła robić, co jej się rzewnie podobało, byleby była szczęśliwa i
nie krzywdziła tym jego. Zawsze jej ufał, a ona ufała jemu, dzięki czemu mogli
wyznaczyć sobie naprawdę dalekie granice z podstawową zasadą o nieranieniu.
Niekiedy Penélope potrafiła milczeć nawet przez miesiąc, ale w pewnej chwili po
prostu tęsknota była za wielka i dzwoniła do Fernando, choćby jedynie po to, by
usłyszeć jego głos. Naprawdę go kochała, a więzi między nimi nie można było
porównać do jakiejkolwiek innej relacji między dwojgiem tak sprzecznych ze sobą
osobowości.
– Penélope, możesz się odrobinę sprężyć? Mam przeczucie, że będzie
trzeba podejść jeszcze po Martíneza! – woła, spojrzawszy naraz za okno i w
stronę zegarka. Przez tyle lat grania w piłkę wyrobił sobie dość szerokie pole
widzenia, co niewątpliwie się w tym zawodzie przydaje.
– Już idę, Nano. Ale mogę wziąć sobie jakieś czasopismo?
Fernando parska, spojrzawszy na Penélope wchodzącą do kuchni.
Dziewczyna ma na sobie najcieńszą, jaką miała, sukienkę z białej, lekko
prześwitującej tkaniny, zaś spod niej wystaje wiązany na szyi, lekko
zaróżowiony strój kąpielowy i krótkie, dżinsowe szorty. Brązowa, gęsta grzywka
jak zawsze wpada jej do oczu. Szatynka podchodzi do niego, cmoka czule w
policzek i zgarnia ze stołu stojącą tam wysoką szklankę zimnego koktajlu
wielowitaminowego, będącego wymysłem dietetyka z grupy wsparcia Bielsy, a
dokładniej Remedios de Olano. Jakkolwiek ona jest w Bilbao o wiele dłużej od
Marcelito.
– Smaczne – stwierdza dziewczyna, wsuwając stopy w czarne sandałki na
niedużym koturnie. – Co to jest?
– Napój wielowitaminowy dzieła Marcelo Bielsy i jego sztabu morderców
smaku – oświadcza Fernando, na co Penélope parska śmiechem. – A tak na serio:
trochę zimnego mleka, papaja, mango i arbuz. A do smaku odrobina szkockiej.
– Szkocka też była w zaleceniach sztabu Bielsy? – panna
Amorebieta unosi subtelnie brwi, rozkoszując się niebiańskim smakiem cudownego
drinka, koktajlu – jakkolwiek by to nazwać.
– Szkocka była w zaleceniach przeciwkacowych, a po całej nocy spędzonej
z szampanem i mną… – znacząco przerywa, poruszywszy charakterystycznie brwiami.
Penélope prycha z pogardą i, wziąwszy jeszcze jeden łyk alkoholu, który
przyjemnie pali jej gardło, odkłada szklankę do zlewu. Po treningu albo ona,
albo Nano będą musieli umyć naczynia.
– A co z jakimś czasopismem dla mnie? – upomina się Penélope, kiedy
Fernando zbiera się do wyjścia na trening.
– Nie powinnaś przypadkiem skupić się na konstrukcji San Mamés?
Penélope prycha ni z pogardą, ni z rozbawieniem.
– Projektuję nowy stadion, a nie podróbkę San Mamés. Poza tym i tak
niewiele się dowiem bez planów technicznych, a te mają mi dać dziś po treningu.
To jak z tym pismakiem?
Fernando ciężko wzdycha, po czym podaje jej grube czasopismo.
– Mieli tylko „Harper’s Bazaar” – stwierdza, objąwszy dziewczynę
ramieniem. Penélope odpowiada mu jedynie rozpromienionym uśmiechem, kiedy
wciska gazetę w czeluści przepastnej torebki. – Chodź, Martínez zapewne uznał,
że jest za gorąco na trening i będzie trzeba sprowadzić go do smutnej
rzeczywistości – dodaje znudzony, niechętnie wychodząc z klimatyzowanego
mieszkania. Niby Javi mieszka ledwo dwie ulice dalej, ale przy tej temperaturze
nawet na tak krótkim dystansie idzie się ugotować żywcem.
Młoda Wenezuelka z uwagą obserwuje, jak jej towarzysz
starannie zamyka mieszkanie i kieruje ją w stronę windy. Korytarze
apartamentowca są na szczęście klimatyzowane, więc jest w nich dość chłodno. Ale
zapewne nie będzie można tego powiedzieć o sytuacji za drzwiami budynku, czy
nawet mieszkaniu Javiego, który lubuje się w swojej niewielkiej klitce na
parterze pobliskiej kamienicy, która pamięta jeszcze Drugą Republikę.
Myśli Fernando błądzą w okolicach temperatury przez kilka
dobrych minut, a kiedy nareszcie wybudza się z transu, są już na dworze. Obdarzywszy
Penélope przelotnym spojrzeniem, widzi jedynie brązową grzywkę i zaciekawione
bursztynowe tęczówki uważnie lustrujące każdy szczegół na ulicach pięknego
Bilbao.
Uparcie waląc w mahoniowe drzwi kawalerki Martíneza, Fernando
Amorebieta cudem hamuje się od wiązanki soczystych przekleństw pod adresem
tegoż osobnika. Ale przy damie, w tym wypadku snującej się z duchoty – i niby
mieszkała w Wenezueli, gdzie taka pogoda jest normą – Penélope, nie wypada. W
sumie tutaj i tak jest trochę zimniej niż na dworze, co powodują grube, kamienne
mury starego budownictwa chroniące nieklimatyzowane wnętrza przed nadmiernym
ociepleniem, lecz dziś wiele to nie daje. A Martínez twardo nie chce zwlec się
z łóżka, przez co Fernando i jego Penélope są zmuszeni ślęczeć pod drzwiami,
aby zmusić młodego Baska do pojawienia się na treningu. Bielsa, kiedy tylko
zorientował się, iż Javi nie należy do najbardziej obowiązkowych, całą
odpowiedzialność za krnąbrnego piłkarzyka złożył na barki jego starszego
kolegi, który teraz naprawdę cudem hamuje się przed wyrzuceniem z siebie nader
subtelnej wiązanki uroczych hiszpańskich słów.
– Martínez! – wydziera się na cały korytarz, co Penélope kwituje
westchnięciem. – Otwieraj, do cholery!
I żadnej reakcji. Jakby młody pomocnik, którego nowy trener
uparcie próbuje przemianować na środkowego obrońcę, wcale nie słyszał niczego,
co się dzieje dookoła. W istocie, sen ma twardy, w szczególności po suto
zakrapianej nocy w towarzystwie uroczej kochanki.
Penélope znów wzdycha.
– Masz klucze? – pyta znużona. – Jest mi gorąco i pragnę szklanki zimnej
wody tak mocno, jak jeszcze nigdy niczego na świecie nie chciałam.
– Nie mam – odpiera zrezygnowany. – Kazałem mu zorganizować dla mnie
komplet, ale ten idiota robi to już chyba trzeci tydzień.
Młoda Wenezuelka parska cichym śmiechem, dość ironicznym jak
na zaistniałą sytuację. Z włosów wyplątuje jedną z wsuwek i schyla się nad
zamkiem.
– Umiesz wsuwkami? – dziwi się Fernando.
– Nie takie rzeczy trzeba umieć w Wenezueli. Ty się wychowywałeś w
Bilbao, ja miałam trudniej, Barcelona jest przyjazna chyba tylko dla
plantatorów marihuany i ich klienteli – odpiera tym razem bez ani jednej nutki
ironii. Przez kilka dłuższych chwil majstruje wsuwką przy zamku, aż wreszcie
ten wydaje z siebie cichy dźwięk symbolizujący otwarcie i mahoniowe drzwi
ustępują pod naciskiem kobiecej dłoni.
Mieszkanie Javiera Martíneza jest naprawdę niewielkie –
zaledwie dwupokojowe. Mała sypialnia, której za drzwi służy kotara z
purpurowego materiału, zazwyczaj zresztą rozsunięta, przeraża nieporządkiem,
jaki opanował również łazienkę oraz kuchnię oddzieloną od skromnego saloniku
jedynie marmurowym kominkiem. Gdyby jeszcze Javi wiedział, iż to najprawdziwszy
marmur, może na gasiłby na nim papierosów, co wyraźnie sugeruje sporo ciemniejszych
odbarwień na jego powierzchni.
Sam Javier Martínez – wysoki, ciemnowłosy i na pierwszy rzut
oka dobrze zbudowany dwudziestokilkuletni facet – śpi jak zabity na szarawej
sofie z głową ukrytą pod czekoladową poduszką. Gdyby nie wszechpanujący bałagan,
można by było uznać, iż kawalerka młodego Baska była urządzana ze sporą pomocą
wysmakowanej, damskiej dłoni.
– Javi, miło by było, gdybyś łaskawie wstał – oznajmia śpiącemu
Amorebieta, na co ten jednak nie reaguje.
Na kilka kolejnych subtelnych prób również. Co najwyżej
wymamrocze pod nosem coś wyraźnie niesympatycznego, ale nawet nie wyciągnie
głowy spod poduszki.
– Doskonale wiem, że całą noc przepiłeś z Meme, ale Bielsa urwie i
tobie, i mnie łeb, jak nie przyjdziesz na trening.
Kolejne czule wyzwisko ulatuje z pełnych
warg ciemnowłosego Baska.
– Nano, czy ten idiota właśnie mnie obraził,
czy miałam takie wrażenie? – pyta Penélope, odbierając czułości Martíneza
bardzo osobiście. Zresztą, co się jej dziwić, jeśli dotychczas nie przywykła do
przebywania w towarzystwie świrów ze słabością do oblewania każdej możliwej
okazji i wszelkiego innego rodzaju niedorajd, którymi prywatnie są zawodnicy
Athleticu? A przynajmniej ich spora część.
– Spierdalajcie oboje, kimkolwiek jesteście –
burczy spod poduszki Martínez, co można wziąć za sygnał, iż młody piłkarz jest
na najlepszej drodze do wybudzenia się ze snu.
Panna Amorebieta nieprzyjaźnie
warczy, mając szczerą ochotę coś zrobić impertynenckiemu chłopakowi. Javi
nieznacznie odsuwa poduszkę, chcąc sprawdzić tożsamość nieproszonych gości,
jednak kiedy nie rozpoznaje wśród nich pewnej uroczej blondynki, wraca do
spania, co jeszcze bardziej rozwściecza Penélope. Tutaj jest zdecydowanie za
gorąco, przez co ma serdecznie dość Bilbao już w pierwszych godzinach pobytu.
Nie wątpi, iż to taka anomalia pogodowa, iż zwykle największe miasto Kraju
Basków jest o wiele bardziej przyjazne dla swoich mieszkańców, lecz dzisiejszy
dzień to lekka przesada.
– Penélope, spokojnie – Fernando kładzie dłoń
na ramieniu niziutkiej towarzyszki. Uśmiecha się do niej uspokajająco, po czym przechodzi
do kuchni. Javi z ulgą wypuszcza powietrze, naprawdę pragnąc ponownie zasnąć.
Tym, jak ta szalona dwójka dostała się do jego mieszkanka, nie ma zamiaru się
teraz przejmować.
Fernando udaje się na drugą stronę
marmurowego kominka, puszczając mimo uszu ostre słowa Penélope kierowane do
coraz bardziej przytomnego Javiego. Ale sukcesem jest, iż Martínez wreszcie
wstaje i ze swojego metra dziewięćdziesięciu mierzy wściekłym wzrokiem równie
wściekłą Penélope, która wzrostem nie grzeszy.
Na pewno miłości od pierwszego
wejrzenia między nimi nie będzie. Raczej zapowiada się na głęboką i w pełni
odwzajemnioną nienawiść.
– Brawo, Penélope, Javi wreszcie wstał! –
woła Fernando z przesadzonym entuzjazmem, czym jeszcze bardziej wkurza
chłopaka. – A ty, Javi, pójdź się z łaski swojej ogarnąć.
Brunet odchodzi niezadowolony w
stronę malutkiej łazienki, której drzwiami trzaska nader energicznie.
Amorebieta zaś odkłada na stolik napełnioną wodą szklankę, którą planował wylać
na twarz śpiącego Baska. Cóż, to chyba nawet lepiej, iż Penélope znalazła o
wiele lepszą metodę na obudzenie dzieciaka.
– Penélope, dokonałaś cudu – oświadcza nagle
Amorebieta, obejmując szatynkę ramieniem. Ona z czułością się uśmiecha,
poprawiając bezmyślnym gestem grzywkę. – Ale nie jeździłaś po nim jak po burym
psie, nie?
Młoda Wenezuelka nie odpowiada, lecz
błysk w jej oczach oraz to, czego Fernando słyszeć nie chciał, doskonale
przeczą owemu faktowi. Rzadko kto tak bardzo denerwuje Javiera Martíneza, który
może i jest do szczytu nieodpowiedzialny, lecz bynajmniej nie jakoś szczególnie
wybuchowy. Choć teraz wszystko może się zmienić, bo już po kilku sekundach i
on, i brązowowłosa towarzyszka Amorebiety zapałali do siebie nader namiętnym
uczuciem na pewno nie będącym miłością.
Cóż to za wspaniałe uczucie zdobyć
wroga na całe życie.
***
W ramach wyjaśnień: MM powstało sobie w mojej
głowie jakoś w październiku 2011, a mniej-więcej w maju następnego roku
zaczęłam je na dobre pisać. Właśnie z tego powodu Javier w trwającym obecnie
sezonie wciąż jest zawodnikiem Athleticu – kiedy się przetransferował, miałam
coś koło 16 rozdziałów gotowych i strasznie mnie tym wkurzył. No ale poprawiać
się nie dało, więc wyszło jak wyszło.
Po drugie: nie za bardzo znam się na tych
kwestiach architektury, więc naprawdę, naprawdę ostro improwizuję. Wybaczcie
niedociągnięcia.
Po trzecie i chyba najważniejsze: to cudo mam
już skończone, napisane wraz z epilogiem, więc jest mały problem – nie mam za
dużych szans na wprowadzenie zmian w fabule czy coś. Docenię wszelkie uwagi,
ale ich uwzględnienia nie obiecuję. Wybaczcie po raz drugi.
A nie, po czwarte i teraz będzie
najważniejsze – w MM jest taka mała, dziwna rzecz. Nie bierzcie sobie do serca
wszystkich słów, jakich używam. Rozdziały są pisane z subiektywnej perspektywy
i bardzo będę to podkreślać. Chodzi o to, że w przyszłości może wam się wydać
coś błędem logicznym czy czymś w ten deseń – efekt zamierzony.
To chyba wszystko w ramach wyjaśnień.
Dla Ptysia. Pełna wdzięczności za prerafaelickie
inspirowanie się Ofelią.
Do zobaczenia w piątek.
Ja to bym chciała tylko powiedzieć, że te opowiadanie wydaje się teraz takie niewinne, takie... Że się nie zapowiada na to wszystko.
OdpowiedzUsuńWrócę tu niebawem :-)
OdpowiedzUsuńFranciszka