10.09.2013

1. Fernando.


`. Poezję pisze się łzami, powieść krwią, a historię rozczarowaniem.


Poznałam go, mając pięć lat i kochając całą sobą piłkę nożną. To było latem na La Catedral, a stadion ten w krótkim czasie stał się naszym ukochanym miejscem. Teraz, obserwując, jak zamawia kawę w Los Leones – restauracji tuż obok San Mamés – widzę całkowicie innego Nando niż niegdyś. Tak, wiem, kiedy ostatni raz go zostawiałam, miał piętnaście lat, dwadzieścia centymetrów mniej i nie wiedział, czym różni się latte od espresso. Dziś już to wie, co wnioskuję z faktu, iż zamówił dla mnie wspaniałą latte i sernik z malinami. Uśmiecha się delikatnie, wciąż z nutką smutku, przyglądając się mojej osobie.  
Ja też za nim tęskniłam. Mi też brakowało jego uśmiechu i pseudoblond loczków, które zdecydowanie są jego ozdobą. Zawsze wyrywał na nie dziewczyny, a wiele z nich osobiście miałam okazję poznać.
– Gdzie uciekłaś? – pyta wreszcie.  
– Do Madrytu – odpieram, wziąwszy łyk ciepłej kawy.
– Nie tęskniłaś?
– Za tobą zawsze. Za Baskonią mniej.
– Jesteś…
– Zdrajcą? Nie, Nando, jestem jedynie Hiszpanką, która przypadkiem urodziła się w tym przeczulonym na etniczność miejscu.
Skina głową ze zrozumieniem, jakbym zamknęła mu tym na jakiś czas usta.
Poprawiam jaskrawą apaszkę zawiązaną na szyi, czując, jak zimny powiew wiatru pomimo zamkniętych drzwi ociera się o mój kark. Nienawidzę zimna, a Kraj Basków nie rozpieszcza temperaturami jak wszystkie inne miasta, w których miałam okazję mieszkać.
– Będziemy roztrząsać mój stosunek do Bilbao, czy skupimy się na tym, co nas tutaj sprowadza? – sugeruję subtelnie zmianę tematu, obserwując Nando zza kurtyny rzęs.
– Dobrze, opowiem ci o Penélope, opowiem ci o tym, co nas wszystkich zmieniło. Jej już z nami nie ma, lecz myśli o Penélope nigdy nie zanikną. Zawsze będziemy o niej pamiętać. Penélope Amorebieta to dziewięć miesięcy naszego życia. Dziewięć najpiękniejszych miesięcy historii Athleticu Bilbao, zaś ja przybliżę ci te chwile.
To było osiemnaście miesięcy temu, w sierpniu dwa tysiące jedenastego roku. Nie będę się bawił w zbędne wstępy, bo nie umiem ich opowiadać, więc przejdźmy do sedna. Do chwili, w której Amorebieta po raz pierwszy przyprowadził ją na trening. To był dokładnie osiemnasty sierpień dwa tysiące jedenastego. Pamiętam jak dziś tamten pozornie nieróżniący się niczym dzień, który odmienił losy nas wszystkich. Pamiętam Fernando z błogim uśmiechem, który pojawiał się wraz z każdym spojrzeniem w stronę Penélope. A tamtego dnia Bielsa miał perfidny humor, nigdy wcześniej ani później trening nie był tak morderczy jak pamiętnego osiemnastego sierpnia. Często wspominam, jak pełne miłości były te spojrzenia. Pamiętam, jak się o nią troszczył, jak nie mógł oderwać od niej wzroku. W pierwszej chwili pomyślałem, że są parą, może nawet małżeństwem – oboje nosili to samo nazwisko, a ja jakoś szczególnie nigdy nie wnikałem w wenezuelskie prawo. Wszyscy tak pomyśleli, zaś oni nigdy ani nie zaprzeczyli, ani nie potwierdzili tych plotek.
Ale muszę przyznać, że razem wyglądali olśniewająco, choć kontrastowo. Ona była drobna, miała w sobie jakiś rodzaj powściągliwej elegancji i lekko przerażone spojrzenie, a Fernando był wyższy od niej o jakieś dwie głowy, ubrany w klubowy dres i nieodłączny uśmiech na ustach. Dopełniali się idealnie, choć relacje między nimi były naprawdę pokręcone. My do dziś ich do końca nie rozwikłaliśmy, choć poznaliśmy Penélope aż osiemnaście miesięcy temu. Półtora roku to dużo czasu, by odgadnąć, co łączy dwoje ludzi, ale nam się to nie udało. I chyba nigdy nie odkryjemy, kim Penélope była dla Fernando Amorebiety, który kochał ją nader wszystko, nader samego siebie i nigdy, pomimo każdego jej błędu, nie przestanie.


Osiemnasty dzień sierpnia nie zapowiada niczego wyjątkowego. O poranku jest w zwyczajny sposób trochę za ciepło i za duszo, jakby położenie Bilbao nad Atlantykiem nie było wcale tak korzystne. Fernando Amorebieta, obserwując ukochane miasto zza firanek zdobiących kuchenne okno jego mieszkania, jest nieszczególnie zadowolony z perspektywy treningu na stadionie przy tych warunkach atmosferycznych. Do dziesiątej termometr osiągnie ponad trzydzieści stopni, zaś zdecydowanie za wysoka wilgotność będzie działała na trenera jak płachta na byka. A jeśli jeszcze pojawi się Meme, chyba będzie jedynie można podciąć sobie żyły zdobiącą murawę trawą w odcieniu niezdrowej zieleni.
Cóż, i tak będzie w lepszej formie od Martíneza, który słynie ze swojego zamiłowania do imprez i bycia nieprzytomnym na treningach, choć przyjazd Penélope – obecnie smacznie śpiącej na sofie jedynie pod jakimś kocem – oblali dość porządnie. Sam fakt pozostawienia drobnej Wenezuelki na sofie był spowodowany jedynie tym, iż Fernando nie był do końca pewny możliwości nośnych swoich nóg, zaś samej Penélope nieszczególnie to przeszkadzało, bo już spała mocnym snem sprawiedliwego i upitego.
Przemierzając niewielką odległość z kuchni do salonu i trzymając przy tym kubek ciepłej kawy w dłoniach, Fernando Amorebieta ma nadzieję, iż kojący zapach świeżego naparu z wenezuelskich ziaren obudzi jego rodaczkę z głębokiego i ciężkiego snu, jaki opanował jej osobę około drugiej w nocy po obaleniu połowy trzeciej butelki szampana. Odkłada duże naczynie na stolik obok sofy, aby przypadkiem niczego nie rozlać, po czym delikatnie potrząsa dziewczyną.
Penélope, chyba pora wstawać – mówi miękko.
Nie chcę – odburkuje wciąż zaspana szatynka, do której dociera jedynie apetyczny zapach kofeinowego napoju i szmer głosu Fernando.
Penélope, skarbie, miałaś pójść ze mną na trening – przypomina jej z wyrzutem. Po kilkunastu sekundach leżenia w stanie półsnu, półświadomości szatynka się przełamuje i otwiera jedno oko. Dopiero jakiś czas później dochodzi do tego drugie, a namierzywszy kubek kawy, natychmiast po niego sięga.
Dla mnie, prawda, Nano? – upewnia się jeszcze, lecz nawet nie czeka na odpowiedź. Wziąwszy kilka dużych łyków pobudzającego naparu, dodaje: Normalnie cię kocham.
Ja ciebie też. Idź się ubierz, Penélope – stwierdza, wycofawszy się do kuchni, kiedy Penélope wstaje powoli z sofy, na którą niestarannie rzuca koc. – Za kilka minut będzie gotowe śniadanie, ale mamy jeszcze pół godziny do wyjścia.
Nano, jesteś pewien, że będę u was na treningu mile widziana? – upewnia się dziewczyna, ziewnąwszy przeciągle, krążąc po pokoju z kubkiem kawy w dłoniach. Na kilka sekund przystaje w oknie, gdzie krzywi się niezadowolona z powodu żaru lejącego się z nieba o tej porze. – Okropna pogoda. Po co ja w ogóle wyjeżdżałam z naszej kochanej, wenezuelskiej Barcelony?
Penélope, nie narzekaj. Owszem, perfidna, ale ty możesz sobie siedzieć cały trening z plikiem kartek do wachlowania i jedynie obserwować, jak my wyciskamy z siebie wszystkie soki życiowe – popycha ją w stronę łazienki, subtelnie pokpiwając z dotychczas naprawdę spokojnych treningów u Marcelo Bielsy. Caparrósowi zdarzało się i to dość często robić swoim podopiecznym absolutne piekło, do czego przez prawie dwa miesiące swojej kadencji na La Catedral Argentyńczyk jeszcze nie doszedł. I oby nigdy się to nie stało.  
W sumie… wzdycha cicho. Fernando całuje ją w policzek, ponownie popychając w stronę łazienki. Jest przy nim taka drobniutka, że niekiedy ma wrażenie, iż to jego córka. Oczywiście z fizycznego punktu widzenia jest to perspektywa tak realna jak Katalończyk w Athleticu. Oprócz niego, Wenezuelczyka – choć jedynie z obywatelstwa, bo jego rodzice wyemigrowali z Kraju Basków do Ameryki Południowej za chlebem, a potem wrócili do Bilbao – w klubie grają sami Baskowie z krwi i kości, co najwyżej z lekko niebaskijskimi korzeniami, wyłączając oczywiście nowego, argentyńskiego trenera.
W sumie to ty idź wziąć prysznic, bo twoje włosy błagają o litość – ironizuje delikatnie, za co dostaje kuksańca w bok od Penélope. Ta, prychnąwszy z pogardą, znika w czeluściach mieszkania.
Jak dobrze, że Penélope wróciła. Już zdążył za nią zatęsknić, nawet miał ochotę polecieć doń do Barcelony. Może gdyby była to ta katalońska Barcelona, trener by go puścił – ale nie zrobił tego, stwierdzając, iż lot do Wenezueli dobrze mu nie zrobi. Niekiedy ten facet naprawdę wykazuje zdolności przywódcze, taktyczne i logiczne, czego na początku nikt się po nim nie spodziewał. Jak choćby kilka dni temu, wyrażając zgodę na obecność Penélope na treningu. „Drużyna potrzebuje jakiejś uroczej maskotki” – powiedział. I mniej więcej na tym się skończyło. Nie żeby Fernando pragnął, aby tak nietuzinkowa osóbka jak Penélope stała się czyjąś maskotką. Przede wszystkim niech zajmuje się swoją pracą, która sprowadziła ją do Bilbao. Bycie maskotką – Amorebieta nie ma nic przeciwko, bo chłopcy z Athleticu są sympatyczni, byleby nie przeszkadzało jej to w rozwoju zawodowym.
Zresztą Fernando nigdy nie był szczególnie zaborczy wobec Penélope. Mogła robić, co jej się rzewnie podobało, byleby była szczęśliwa i nie krzywdziła tym jego. Zawsze jej ufał, a ona ufała jemu, dzięki czemu mogli wyznaczyć sobie naprawdę dalekie granice z podstawową zasadą o nieranieniu. Niekiedy Penélope potrafiła milczeć nawet przez miesiąc, ale w pewnej chwili po prostu tęsknota była za wielka i dzwoniła do Fernando, choćby jedynie po to, by usłyszeć jego głos. Naprawdę go kochała, a więzi między nimi nie można było porównać do jakiejkolwiek innej relacji między dwojgiem tak sprzecznych ze sobą osobowości.
Penélope, możesz się odrobinę sprężyć? Mam przeczucie, że będzie trzeba podejść jeszcze po Martíneza! – woła, spojrzawszy naraz za okno i w stronę zegarka. Przez tyle lat grania w piłkę wyrobił sobie dość szerokie pole widzenia, co niewątpliwie się w tym zawodzie przydaje.
Już idę, Nano. Ale mogę wziąć sobie jakieś czasopismo?
Fernando parska, spojrzawszy na Penélope wchodzącą do kuchni. Dziewczyna ma na sobie najcieńszą, jaką miała, sukienkę z białej, lekko prześwitującej tkaniny, zaś spod niej wystaje wiązany na szyi, lekko zaróżowiony strój kąpielowy i krótkie, dżinsowe szorty. Brązowa, gęsta grzywka jak zawsze wpada jej do oczu. Szatynka podchodzi do niego, cmoka czule w policzek i zgarnia ze stołu stojącą tam wysoką szklankę zimnego koktajlu wielowitaminowego, będącego wymysłem dietetyka z grupy wsparcia Bielsy, a dokładniej Remedios de Olano. Jakkolwiek ona jest w Bilbao o wiele dłużej od Marcelito.  
Smaczne – stwierdza dziewczyna, wsuwając stopy w czarne sandałki na niedużym koturnie. – Co to jest?
Napój wielowitaminowy dzieła Marcelo Bielsy i jego sztabu morderców smaku – oświadcza Fernando, na co Penélope parska śmiechem. – A tak na serio: trochę zimnego mleka, papaja, mango i arbuz. A do smaku odrobina szkockiej.
– Szkocka też była w zaleceniach sztabu Bielsy? – panna Amorebieta unosi subtelnie brwi, rozkoszując się niebiańskim smakiem cudownego drinka, koktajlu – jakkolwiek by to nazwać.
Szkocka była w zaleceniach przeciwkacowych, a po całej nocy spędzonej z szampanem i mną… – znacząco przerywa, poruszywszy charakterystycznie brwiami. Penélope prycha z pogardą i, wziąwszy jeszcze jeden łyk alkoholu, który przyjemnie pali jej gardło, odkłada szklankę do zlewu. Po treningu albo ona, albo Nano będą musieli umyć naczynia.
A co z jakimś czasopismem dla mnie? – upomina się Penélope, kiedy Fernando zbiera się do wyjścia na trening.
– Nie powinnaś przypadkiem skupić się na konstrukcji San Mamés?
Penélope prycha ni z pogardą, ni z rozbawieniem.
Projektuję nowy stadion, a nie podróbkę San Mamés. Poza tym i tak niewiele się dowiem bez planów technicznych, a te mają mi dać dziś po treningu. To jak z tym pismakiem?
Fernando ciężko wzdycha, po czym podaje jej grube czasopismo.
Mieli tylko „Harper’s Bazaar” – stwierdza, objąwszy dziewczynę ramieniem. Penélope odpowiada mu jedynie rozpromienionym uśmiechem, kiedy wciska gazetę w czeluści przepastnej torebki. – Chodź, Martínez zapewne uznał, że jest za gorąco na trening i będzie trzeba sprowadzić go do smutnej rzeczywistości – dodaje znudzony, niechętnie wychodząc z klimatyzowanego mieszkania. Niby Javi mieszka ledwo dwie ulice dalej, ale przy tej temperaturze nawet na tak krótkim dystansie idzie się ugotować żywcem.
Młoda Wenezuelka z uwagą obserwuje, jak jej towarzysz starannie zamyka mieszkanie i kieruje ją w stronę windy. Korytarze apartamentowca są na szczęście klimatyzowane, więc jest w nich dość chłodno. Ale zapewne nie będzie można tego powiedzieć o sytuacji za drzwiami budynku, czy nawet mieszkaniu Javiego, który lubuje się w swojej niewielkiej klitce na parterze pobliskiej kamienicy, która pamięta jeszcze Drugą Republikę.
Myśli Fernando błądzą w okolicach temperatury przez kilka dobrych minut, a kiedy nareszcie wybudza się z transu, są już na dworze. Obdarzywszy Penélope przelotnym spojrzeniem, widzi jedynie brązową grzywkę i zaciekawione bursztynowe tęczówki uważnie lustrujące każdy szczegół na ulicach pięknego Bilbao.


Uparcie waląc w mahoniowe drzwi kawalerki Martíneza, Fernando Amorebieta cudem hamuje się od wiązanki soczystych przekleństw pod adresem tegoż osobnika. Ale przy damie, w tym wypadku snującej się z duchoty – i niby mieszkała w Wenezueli, gdzie taka pogoda jest normą – Penélope, nie wypada. W sumie tutaj i tak jest trochę zimniej niż na dworze, co powodują grube, kamienne mury starego budownictwa chroniące nieklimatyzowane wnętrza przed nadmiernym ociepleniem, lecz dziś wiele to nie daje. A Martínez twardo nie chce zwlec się z łóżka, przez co Fernando i jego Penélope są zmuszeni ślęczeć pod drzwiami, aby zmusić młodego Baska do pojawienia się na treningu. Bielsa, kiedy tylko zorientował się, iż Javi nie należy do najbardziej obowiązkowych, całą odpowiedzialność za krnąbrnego piłkarzyka złożył na barki jego starszego kolegi, który teraz naprawdę cudem hamuje się przed wyrzuceniem z siebie nader subtelnej wiązanki uroczych hiszpańskich słów.
Martínez! – wydziera się na cały korytarz, co Penélope kwituje westchnięciem. – Otwieraj, do cholery!
I żadnej reakcji. Jakby młody pomocnik, którego nowy trener uparcie próbuje przemianować na środkowego obrońcę, wcale nie słyszał niczego, co się dzieje dookoła. W istocie, sen ma twardy, w szczególności po suto zakrapianej nocy w towarzystwie uroczej kochanki.
Penélope znów wzdycha.
Masz klucze? – pyta znużona. – Jest mi gorąco i pragnę szklanki zimnej wody tak mocno, jak jeszcze nigdy niczego na świecie nie chciałam.
Nie mam – odpiera zrezygnowany. – Kazałem mu zorganizować dla mnie komplet, ale ten idiota robi to już chyba trzeci tydzień.
Młoda Wenezuelka parska cichym śmiechem, dość ironicznym jak na zaistniałą sytuację. Z włosów wyplątuje jedną z wsuwek i schyla się nad zamkiem.
Umiesz wsuwkami? – dziwi się Fernando.
Nie takie rzeczy trzeba umieć w Wenezueli. Ty się wychowywałeś w Bilbao, ja miałam trudniej, Barcelona jest przyjazna chyba tylko dla plantatorów marihuany i ich klienteli – odpiera tym razem bez ani jednej nutki ironii. Przez kilka dłuższych chwil majstruje wsuwką przy zamku, aż wreszcie ten wydaje z siebie cichy dźwięk symbolizujący otwarcie i mahoniowe drzwi ustępują pod naciskiem kobiecej dłoni.
Mieszkanie Javiera Martíneza jest naprawdę niewielkie – zaledwie dwupokojowe. Mała sypialnia, której za drzwi służy kotara z purpurowego materiału, zazwyczaj zresztą rozsunięta, przeraża nieporządkiem, jaki opanował również łazienkę oraz kuchnię oddzieloną od skromnego saloniku jedynie marmurowym kominkiem. Gdyby jeszcze Javi wiedział, iż to najprawdziwszy marmur, może na gasiłby na nim papierosów, co wyraźnie sugeruje sporo ciemniejszych odbarwień na jego powierzchni.
Sam Javier Martínez – wysoki, ciemnowłosy i na pierwszy rzut oka dobrze zbudowany dwudziestokilkuletni facet – śpi jak zabity na szarawej sofie z głową ukrytą pod czekoladową poduszką. Gdyby nie wszechpanujący bałagan, można by było uznać, iż kawalerka młodego Baska była urządzana ze sporą pomocą wysmakowanej, damskiej dłoni.
Javi, miło by było, gdybyś łaskawie wstał – oznajmia śpiącemu Amorebieta, na co ten jednak nie reaguje.
Na kilka kolejnych subtelnych prób również. Co najwyżej wymamrocze pod nosem coś wyraźnie niesympatycznego, ale nawet nie wyciągnie głowy spod poduszki.
Doskonale wiem, że całą noc przepiłeś z Meme, ale Bielsa urwie i tobie, i mnie łeb, jak nie przyjdziesz na trening.
Kolejne czule wyzwisko ulatuje z pełnych warg ciemnowłosego Baska.
Nano, czy ten idiota właśnie mnie obraził, czy miałam takie wrażenie? – pyta Penélope, odbierając czułości Martíneza bardzo osobiście. Zresztą, co się jej dziwić, jeśli dotychczas nie przywykła do przebywania w towarzystwie świrów ze słabością do oblewania każdej możliwej okazji i wszelkiego innego rodzaju niedorajd, którymi prywatnie są zawodnicy Athleticu? A przynajmniej ich spora część.
Spierdalajcie oboje, kimkolwiek jesteście – burczy spod poduszki Martínez, co można wziąć za sygnał, iż młody piłkarz jest na najlepszej drodze do wybudzenia się ze snu.
Panna Amorebieta nieprzyjaźnie warczy, mając szczerą ochotę coś zrobić impertynenckiemu chłopakowi. Javi nieznacznie odsuwa poduszkę, chcąc sprawdzić tożsamość nieproszonych gości, jednak kiedy nie rozpoznaje wśród nich pewnej uroczej blondynki, wraca do spania, co jeszcze bardziej rozwściecza Penélope. Tutaj jest zdecydowanie za gorąco, przez co ma serdecznie dość Bilbao już w pierwszych godzinach pobytu. Nie wątpi, iż to taka anomalia pogodowa, iż zwykle największe miasto Kraju Basków jest o wiele bardziej przyjazne dla swoich mieszkańców, lecz dzisiejszy dzień to lekka przesada.
Penélope, spokojnie – Fernando kładzie dłoń na ramieniu niziutkiej towarzyszki. Uśmiecha się do niej uspokajająco, po czym przechodzi do kuchni. Javi z ulgą wypuszcza powietrze, naprawdę pragnąc ponownie zasnąć. Tym, jak ta szalona dwójka dostała się do jego mieszkanka, nie ma zamiaru się teraz przejmować.
Fernando udaje się na drugą stronę marmurowego kominka, puszczając mimo uszu ostre słowa Penélope kierowane do coraz bardziej przytomnego Javiego. Ale sukcesem jest, iż Martínez wreszcie wstaje i ze swojego metra dziewięćdziesięciu mierzy wściekłym wzrokiem równie wściekłą Penélope, która wzrostem nie grzeszy.
Na pewno miłości od pierwszego wejrzenia między nimi nie będzie. Raczej zapowiada się na głęboką i w pełni odwzajemnioną nienawiść.
Brawo, Penélope, Javi wreszcie wstał! – woła Fernando z przesadzonym entuzjazmem, czym jeszcze bardziej wkurza chłopaka. – A ty, Javi, pójdź się z łaski swojej ogarnąć.
Brunet odchodzi niezadowolony w stronę malutkiej łazienki, której drzwiami trzaska nader energicznie. Amorebieta zaś odkłada na stolik napełnioną wodą szklankę, którą planował wylać na twarz śpiącego Baska. Cóż, to chyba nawet lepiej, iż Penélope znalazła o wiele lepszą metodę na obudzenie dzieciaka.
Penélope, dokonałaś cudu – oświadcza nagle Amorebieta, obejmując szatynkę ramieniem. Ona z czułością się uśmiecha, poprawiając bezmyślnym gestem grzywkę. – Ale nie jeździłaś po nim jak po burym psie, nie?
Młoda Wenezuelka nie odpowiada, lecz błysk w jej oczach oraz to, czego Fernando słyszeć nie chciał, doskonale przeczą owemu faktowi. Rzadko kto tak bardzo denerwuje Javiera Martíneza, który może i jest do szczytu nieodpowiedzialny, lecz bynajmniej nie jakoś szczególnie wybuchowy. Choć teraz wszystko może się zmienić, bo już po kilku sekundach i on, i brązowowłosa towarzyszka Amorebiety zapałali do siebie nader namiętnym uczuciem na pewno nie będącym miłością.

Cóż to za wspaniałe uczucie zdobyć wroga na całe życie. 


***
W ramach wyjaśnień: MM powstało sobie w mojej głowie jakoś w październiku 2011, a mniej-więcej w maju następnego roku zaczęłam je na dobre pisać. Właśnie z tego powodu Javier w trwającym obecnie sezonie wciąż jest zawodnikiem Athleticu – kiedy się przetransferował, miałam coś koło 16 rozdziałów gotowych i strasznie mnie tym wkurzył. No ale poprawiać się nie dało, więc wyszło jak wyszło.
Po drugie: nie za bardzo znam się na tych kwestiach architektury, więc naprawdę, naprawdę ostro improwizuję. Wybaczcie niedociągnięcia.
Po trzecie i chyba najważniejsze: to cudo mam już skończone, napisane wraz z epilogiem, więc jest mały problem – nie mam za dużych szans na wprowadzenie zmian w fabule czy coś. Docenię wszelkie uwagi, ale ich uwzględnienia nie obiecuję. Wybaczcie po raz drugi.  
A nie, po czwarte i teraz będzie najważniejsze – w MM jest taka mała, dziwna rzecz. Nie bierzcie sobie do serca wszystkich słów, jakich używam. Rozdziały są pisane z subiektywnej perspektywy i bardzo będę to podkreślać. Chodzi o to, że w przyszłości może wam się wydać coś błędem logicznym czy czymś w ten deseń – efekt zamierzony.
To chyba wszystko w ramach wyjaśnień.
Dla Ptysia. Pełna wdzięczności za prerafaelickie inspirowanie się Ofelią.
Do zobaczenia w piątek. 

2 komentarze:

  1. Ja to bym chciała tylko powiedzieć, że te opowiadanie wydaje się teraz takie niewinne, takie... Że się nie zapowiada na to wszystko.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wrócę tu niebawem :-)
    Franciszka

    OdpowiedzUsuń