`.
Przedwcześnie pozbawiona złudzeń rzygam na sztuczność uczuć.
Mój hotel mieści się w samym centrum Bilbao, w gruncie rzeczy całkiem
niedaleko od San Mamés. Do Lezamy, gdzie jutro mam się pojawić już o dziewiątej
rano, mam o wiele dalej. A że zostanę tutaj o wiele dłużej, niż się wszyscy
spodziewaliśmy, albo wproszę się na jakiś czas do mojego przyjaciela, albo klub
wynajmie mi coś na stałe. Pokonywanie tych kilku kilometrów do ośrodka
treningowego i zapewne też z powrotem – choć tutaj jest nikła szansa na
podwiezienie przez któregoś z piłkarzy – naprawdę mi się nie uśmiecha. Kiedy
pracowałam w Valdebebas – taki krótki epizodzik sprzed jakiś dwóch lat – które
leży kawałek od Madrytu, jeżdżenie metrem na same przedmieścia trwało po prawie
godzinę w jedną stronę. Może i Bilbao jest o wiele mniejsze, ale naprawdę
wolałabym mieszkać gdzieś blisko miejsca pracy; w miejscu, w którym będę mogła
poczuć się jak w prawdziwym domu. Może nawet udałoby mi się stworzyć tutaj jego
namiastkę… Jestem typem koczowniczki, nomady, więc właściwie nigdy nie miałam
prawdziwego domu. Ani w dzieciństwie – moi rodzice również ciągle się
przemieszczają, raz pomieszkując w Barcelonie, raz w Sevilli, a raz gdzieś w
Ameryce Południowej – ani po osiągnięciu dorosłości. Dyplom robiłam w Madrycie,
do którego przyjechałam z kanaryjskiego Las Palmas, a zaraz po skończeniu
studiów pojawiłam się w Máladze. Potem jeszcze była A Coruña, znów Madryt,
Badajoz, potem siedziałam u rodziców w Asunción i kolumbijskiej Santa Marta nad
Morzem Karaibskim, a ostatnio wylądowałam nawet w Bolonii, choć ta wyprawa
okazała się zdecydowanie nieudana. Z Włoch wróciłam do Madrytu, a tydzień później
pojawiłam się w swoim miejscu urodzenia, czyli w Bilbao.
Może zostanie tutaj na dłużej – i tak to dość wymagające z mojej
strony – nie będzie takie głupie? Mieszkanie zawsze się znajdzie, najwyżej
Nando pomoże mi je urządzić w miarę znośnie i jakoś to będzie. Pomijając
stosunek tutejszych mieszkańców do mojej osoby, nawet lubię Bilbao. Nie jest
tak gorące jak praktycznie cała Hiszpania, a ja się na słońcu już zdążyłam
powygrzewać. Zresztą i tak jestem na nie uczulona i opalam się na czerwień. W
Máladze krem z filtrem SPV50 jakimś cudem mnie chronił, ale i tak byłam zawsze
lekko zaczerwieniona, co wyglądało przegroteskowo. W sumie to ja już wolę zimę,
ale taką zachmurzoną, bo przynajmniej moja karnacja nie nabiera pomidorowej
poświaty.
Ulice Bilbao nie są wcale wyludnione, choć już późna pora, a
temperatura nie rozpieszcza. Czuję szalejący po nich wiatr, który bezlitośnie
przenika mój kultowy, beżowy trencz z metką Burberry, powodując nieprzyjemne
dreszcze. Tylko deszczu mi brakuje, a tym bardziej zważywszy na fakt, iż nie
posiadam przy sobie parasolki. Ani w Madrycie, ani w Bolonii nie trzeba było
jej nosić ze sobą, ale luty w Bilbao jest widocznie trochę inny. Jutro do pracy
wezmę sobie parasol, o ile znajdę takowy w walizkach.
Po kilkunastu minutach drogi widzę wreszcie hotel na horyzoncie. Cóż, nareszcie jestem na
miejscu, a w kilka chwil później ogrzewane, jasnobeżowe wnętrza Marriotta
olśniewają mnie swoją elegancją. Zarząd klubu się wykosztował i opłacił mi naprawdę
piękny, dwupokojowy apartament w tym ekskluzywnym miejscu, ale i tak wolałabym
coś własnego. Jakąś uroczą kawalerkę, którą umeblowałabym według własnego
uznania – apartament jest urządzony przez jakąś słynną projektantkę wnętrz w
stylu rokoko, który nie do końca mi się podoba – to bym chciała mieć. Taki
punkt zaczepny w tym świecie, aby mieć do czego wracać.
Mam dwadzieścia osiem lat, to chyba nic dziwnego, że zaczynam powoli
szukać czegoś stałego w tym koczowniczym życiu. Zaś Bilbao to moje miejsce
urodzenia, do którego już kilkukrotnie wracałam, a ponadto tutaj jest mój
najlepszy przyjaciel. Jedyny przyjaciel, jakiego kiedykolwiek w życiu miałam.
Nie jestem szczególnie dobra w kontaktach z ludźmi w dziedzinie życia
osobistego. Tryb życia nomady nie jest akceptowany przez większość, a tym
bardziej jeśli jest się niespełna trzydziestoletnią kobietą bez męża, dzieci i
perspektyw. Ba, ja nawet chłopaka nie mam; w sumie nigdy nie miałam. Czasami
mam wrażenie, że prawdziwa ja to ta nieśmiała dziewczyna, którą ktoś dawno temu
uparcie nazwał Amayą, a nie pewna siebie pani psycholog Fabrizia Fernández.
Chyba łatwiej byłoby jednak żyć jedynie Fabrizią, która jest tylko kawałkiem
mnie. Druga część mojej duszy jest tak bardzo samotna i smutna, że przeraża
nawet mnie i dlatego odcinam się odeń za wszelką cenę.
W gruncie rzeczy mam tylko pracę, którą kocham, ale i ona nie daje mi
pewnego jutra. Jakkolwiek wiele lat spędzę z Athleticiem Bilbao. Problem, na
który trafiłam, jest przeogromny, przeskomplikowany. Ludzie nie zmieniają się
ot tak, bez okazji, więc zniknięcie Penélope musiało być dla nich czymś
naprawdę ogromnie bolesnym. Tak wielkie zmiany nigdy nie pojawiają się bez
konkretnego powodu – choćby Javi, którego poznałam jako trochę smutnego
chłopaka o utraconych nadziejach, a który według opowieści Nando jeszcze
półtora roku temu nie miał wyższych uczuć i ochoty na jakiekolwiek kontakty
poza cielesnymi. Mój przyjaciel również się zmienił – on też ze złego człowieka
z apetytem na życie stał się smutnym cieniem samego siebie, jaki nie widzi już
sensu niczego, żadnej rzeczy na tym świecie.
W hotelowej widzie rozbrzmiewa cicha melodia harfy i fortepianu, która
pozwala się zrelaksować pasażerom. Wysiadam na ósmym piętrze i po kilkunastu
krokach otwieram mahoniowe drzwi opatrzone złotymi cyframi 809, za którymi
znajduje się moje królestwo. Kryształowe żyrandole uruchamiają się samoczynnie
dzięki czujnikowi ruchu. Obsługa tłumaczyła mi, jak to wyłączyć, ale za bardzo
polubiłam ten dziwny, choć na dłuższą metę irytujący mechanizm. Włączam
stylizowane na rokoko radio, które cicho zaczyna wygrywać koncert obojowy Bacha.
Muzyka klasyczna działa kojąco na moje zmęczone ciało i duszę, a ja sama bez
sił opadam na obitą białym jedwabiem sofę. Torbę z zabranymi dziś z La Catedral
plikami dotyczącymi każdego z moich nowych podopiecznych kładę na ziemi. Za
chwilę będę musiała się za to wziąć i powoli przeanalizować wielostronicowe
raporty swych poprzedników, może zrobić co ważniejsze notatki.
Klasyczna praca po godzinach. W tym zawodzie to nic dziwnego. Trochę
analizy dokumentów, trochę zastanowienia się nad potencjalną przyczyną problemu
i opracowanie prawdopodobniej metody pracy z podopiecznymi. Ziewnąwszy
przeciągle i zamówiwszy w recepcji dużą filiżankę mocnej kawy do pokoju, sięgam
po pierwszą z teczek piłkarzy, przy okazji biorąc też kawałek suszonego na
słońcu mango, które leży na eleganckiej paterze na stoliku. Spoglądam na
napisane na teczce nazwisko, które niewiele mi mówi – Gorka Iraizoz Moreno,
bramkarz. Urodzony ponad trzydzieści lat temu, szczęśliwy ojciec dwóch
sześcioletnich dziewczynek, żonaty z niejaką Nagore. Lubi grać w piłkę, oglądać
stare kino i jeść lody malinowe – drobnym pismem dopisane: Rozmawiać z Meme na temat diety w razie ewentualnych wahań nastrojów
(brak lodów ma zły wpływ na zawodnika). Cóż, problemów brak, nie wliczając
okazjonalnych kłótni z żoną. Z lidera ma w sobie niewiele, raczej spokojny i
zrównoważony; nikt z drużyny nigdy nie słyszał, aby mówił podniesionym głosem.
Nie angażuje się problemy, woli pozostawać na uboczu, a centrum wydarzeń oddaje
młodszym. W uwagach ani słowa napisanego ręką mego poprzednika, zaś teczka nie
zawiera niczego ponad podstawowe informacje i raport z corocznych badań
okresowych. Tego pana wykluczamy jako przynętę problemów, jakie targają
Athleticiem.
To, czego szukam, jest na pewno zapisane w którejś z teczek. Wszak
problem zaczął się niespełna rok temu i jego bezpośrednim powodem jest
zniknięcie Penélope. A o niej samej na razie wiem za mało, więc szukam
jakichkolwiek wzmianek na temat kobiety-widma tego klubu, Penélope Amorebiety,
której imię tak bardzo rani serca tutejszych piłkarzy.
Kolejna teczka należy do Gaizki Toquero Pinedo, napastnika, który
wchodzi głównie z ławki. Odrobinę przed trzydziestką, również posiadacz dwójki
dzieci – sześcioletniej córki i ośmioletniego syna – żonaty z jakąś Andreą.
Jego pasja to przede wszystkim spędzanie czasu z rodziną; w sumie jest bardzo
ciepły, rodzinny i bezkonfliktowy. W uwagach zapisane: Powtarzalne stany złego samopoczucia przez zawodnika nazwane „Czuję się
jak stary, wyliniały kapeć”. Pomaga rozmowa i koktajl z witaminą C – pytać
Meme. Czyli znów ani słowa o Penélope.
Teczka ląduje na swojej poprzedniczce na podłodze, a do apartamentu
bez szmeru wkracza kelner z dzbankiem parującej, apetycznej kawy i służalczym,
wyćwiczonym przez lata uśmiechem. Nie zwracam na niego uwagi do chwili, kiedy
wpadam na jeden z moich wspaniałych pomysłów.
– Kibicuje pan Athleticowi? – pytam nagle, wzbudzając w kelnerze
zdziwienie. Niepewnie skina głową, przystając w drzwiach, zaś ja nalewam sobie
cudownie pachnącej czarnej kawy do filiżanki. – Mogę zadać jedno pytanie?
Ponownie skina głową, a ja przez kilka sekund milczę, formułując w
głowie owe zapytanie w taki sposób, aby było jak najbardziej jasne.
– Co według pana jest powodem nagłego spadku formy klubu? – odzywam
się wreszcie.
Kelner przez dłuższą chwilę milczy, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Bielsa – odpowiada. Moje zaciekawione spojrzenie zmusza go do
kontynuacji wypowiedzi. – Pierwszy sezon z Bielsą szedł im jak z nut, ale potem
okazało się, że przegrali dwa finały, a miejsce w lidze było o wiele słabsze
niż rok wcześniej. Wszystko przez Bielsę i jego nowe metody – ostatnie dwa
słowa wyrzuca z siebie z ironią. – Opadł entuzjazm, otoczka nowości i tym
podobnych i natychmiast przestało się układać. Za Caparrósa przynajmniej
byliśmy wyżej w lidze.
Skinam głową, nawet nie obdarzając kelnera spojrzeniem. Tyle mi
wystarczy, aby zrozumieć, jak większość kibiców może do tego podchodzić.
Przecież w świat nie poszła jakakolwiek plotka na temat zniknięcia Penélope,
nic, co mogłoby pomóc wszystkim inaczej zinterpretować postawę klubu.
A wszystko jest winą tej jednej, młodziutkiej architekt z Wenezueli,
na jakiekolwiek informacje o której naprawdę trudno jest mi trafić. A wolałabym
nie rozmawiać otwarcie na ten temat z chłopakami – i Nando, i sytuacja z San
Mamés skutecznie wybiły mi z głowy ten pomysł.
Teczka numer trzy należy do Jona Aurtenetxe Borde, obrońcy, który na
fotografii wydaje się być całkiem uroczy. Lat niewiele ponad dwadzieścia jeden,
a w papierach zapisane, iż jest radosnym chłopakiem o nieustannym ciągu do
życia i zabawy. Poza tym kocha piłkę i złudzenia o wspaniałej miłości na całe
życie. Drobny druczek głosi: Chwilowa
zabawka Meme. Nie pytać o szczegóły nikogo poza Meme i Penélope; nie lubi do
tego wracać.
Bingo! Trafiłam po trzeciej próbie. Odkładam teczkę, postanowiwszy, iż
pójdę spać. Znalazłam to, czego szukałam. Nie żebym wątpiła w relację Nando,
ale niekiedy warto zapytać osobę bezstronną i osobiście niezamieszaną w główne
wydarzenia, aby zyskać bardziej prawdopodobny obraz. Wszystko to działo się
półtora roku temu, a to wiele czasu dla wspomnień, które mogły się zatrzeć lub
subtelnie zdeformować. Zaś choć odrobinę zatarte szczegóły zmieniają całą historię,
dodają jej więcej znaków zapytania, niż było ich przed jej usłyszeniem. Nie
lubię znaków zapytania i niejasności; skutecznie utrudniają mi pracę.
Jutro zapytam Jona o szczegóły jego relacji z Penélope, a w już na
pewno o to, dlaczego jej imię pojawia się wśród jego papierów.
Pierwsze promienie lutowego słońca bezszelestnie przebijają się przez
zasłonięte grubymi jasnobordowymi kotarami okna. Jestem w połowie wybudzona,
kiedy dzwoni mój budzik. Dopiero gdy sięgam po telefon, zakląwszy przy tym
kilkukrotnie z wrodzoną delikatnością, spostrzegam, iż to wcale nie budzik. Nie
mam pojęcia, kto do mnie dzwoni, ale zdrowo mu się oberwie za zrywanie mnie z
łóżka o ósmej osiemnaście.
– Słucham? – warczę zaspana do słuchawki. Po drugiej stronie rozlega
się dźwięczny męski chichot, który poznałabym o każdej porze dnia i nocy.
– Podjechać po ciebie pod hotel, Amayu? – wita mnie mój przyjaciel. –
Masz daleko do Lezamy.
– A ty? – mamroczę, powoli się rozbudzając. Mój mózg nie jest jeszcze
zdolny do niczego poza wołaniem „Kawy!”, co usprawiedliwia to lekko bezsensowne
pytanie.
– A ja mam samochód i chęci, by po ciebie przyjechać. To co, zgadzasz
się?
Ziewam przeciągle, już mając zaoponować, ale moje stopy są przeciw
protestowaniu. Poza tym o tej porze nie jest najcieplej w lutym, więc w ostateczności
przystaję na propozycję.
– Doskonale – oświadcza bardzo zadowolony z siebie Nando. – Będę za
trzy kwadranse pod hotelem.
I tyle go słyszę. Rozłącza się gwałtownie, nawet nie dając mi dojść do
słowa, lecz nieszczególnie mi to przeszkadza. Zamykam oczy z nadzieją, iż
jeszcze chwilę sobie pośpię, lecz po ułamkach sekund do apartamentu
bezszelestnie wkracza ktoś z obsługi.
Przecież nawet nie miałam czasu zamówić kawy, a jej zapach apetycznie
roznosi się po pomieszczeniach, decydując o tym, iż zwlekam się z łóżka. Młoda
kelnerka wita mnie wyćwiczonym uśmiechem, rozkładając na niewielkim, okrągłym
stole z malowanego na biało drewna kawę oraz talerz naleśników.
– Dzień dobry, señora Fernández, don Fernando kazał przekazać
smacznego – mówi, po czym znika. Parskam śmiechem, nie mogąc uwierzyć, że Nando
chciało się jeszcze dzwonić do hotelowej recepcji i zamawiać dla mnie
śniadanie. Chociaż z drugiej strony doskonale wiedział, że tylko kawa zwlecze
mnie z łóżka, dodając energii potrzebnej do całego dnia pracy z i nad Athleticiem.
Dziś na tapetę idzie pierwsza ofiara, niejaki Jon Aurtenetxe, którego zmuszę do
opowiedzenia mi o Penélope. Nie popuszczę, wszak muszę wiedzieć, muszę znać
kilka wersji wydarzeń.
Mam ich wyleczyć z Penélope Amorebiety, mam sprawić, iż znów będą
chcieli cieszyć się życiem, a do tego potrzebuję kilku punktów widzenia.
Przecież Nando nie wie wszystkiego. Swoją drogą, ciekawe, kto mu streścił tak
dokładne szczegóły? W sumie mogę dziś go o to zapytać, jakkolwiek pewnie on
odgryzie się jakąś niewygodną uwagą na temat mojej ciekawości. Nando, jakiego
znałam kiedyś i jakiego znam nadal, bo pewnych cech nigdy nie zatracamy w
swoich charakterach, miał złośliwość wrodzoną, choć ujawniającą się tylko raz
na jakiś czas. Mój przyjaciel po prostu urodził się z sarkastyczną nutką na
podorędziu i umiejętnością precyzyjnego wbijania szpil w miejsca, w które
rozmówca zwykle nawet się ich nie spodziewa dostać.
Wstaję z łóżka, przeciągam się, sięgając po puchaty szlafrok z
hotelowego asortymentu, po czym siadam do stołu i powoli kontempluję konsumpcję
śniadania. Szef kuchni powinien dostać Nobla za te naleśniki smakujące niczym
poemat z marmoladą z marchwi. Hmm, to nawet zastanawiające, że w samym centrum
Kraju Basków podają na wskroś portugalski dżem z marchewki. Albo po prostu
objawiła się zdolność mojego przyjaciela do subtelnych, niespodziewanych
złośliwości.
Idę do łazienki, gdzie racjonalnie oceniam stan moich włosów. Są
przetłuszczone do tego stopnia, że aż żal na nie patrzeć, toteż jestem zmuszona
je umyć. Szampon przeciw puszeniu okazuje się być prawie pusty, a ja naprawdę
nie jestem w tego faktu zadowolona. Ale jakoś doprowadzam do porządku i swoją
fryzurę – warkocz jest dość dobrym pomysłem, o ile w połowie dnia nie zacznie
być piekielnie wilgotno; w sumie dobrze, że jest luty – i samą siebie. Ubrana w
dżinsy i szeroką bluzę z efektownym „I ♥ Spain” zgarniam
torbę Prady i powoli przygotowuję się do wyjścia z apartamentu. Stać mnie na
drogie szmatki, na torebki za kilka tysięcy dolarów; rodzice sporo zarabiają na
handlu kamieniami szlachetnymi, co jest dla nich spełnieniem marzeń w
koczowniczym trybie życia, zaś mi samej co miesiąc na konto wpływają spore
sumki za bycie podobno dobrą psychoterapeutką.
Dzwoni hotelowy telefon umieszczony na gustownym stoliczku w saloniku.
Bez zastanowienia odbieram.
– Señora Fernández, don Fernando czeka w samochodzie – oznajmia mi
wyćwiczonym, beznamiętnym głosem recepcjonistka. Nawet nie odpowiadam, bo ta
natychmiast odkłada słuchawkę, a ja zgarniam torebkę z podłogi i wychodzę z
apartamentu.
– Portugalia, powiadasz – witam mojego przyjaciela kilka minut
później, zasiadłszy wygodnie z przodu jego czarnego mercedesa.
Nando parska głupim chichotem, cmokając mnie na powitanie w policzek.
– Nie uważasz, iż było to stosowne śniadanie? – odpiera lekko drwiąco.
– Dziękuję za kawę, ale złośliwości o poranku chyba nie mieli w
hotelowym menu – odpieram opanowana, choć w sumie Nando co najwyżej mnie bawi.
– Niestety – udaje rozczarowanego, przemierzając samochodem ulice
Bilbao. – Pytałem, ale mogli mi jedynie zaoferować marchewkową marmoladę.
Nie odpowiadam. Kilka chwil milczenia nie jest dla nas problemem, dobrze
nam to wspólnie wychodzi, podobnie jak niemartwienie się ciszą.
Przed nami rozciąga się Lezama w całej swej wspaniałości. Nowa i
wyremontowana, choć jeszcze trochę ponad pół roku temu Marcelo Bielsa składał
swoją posadę, będąc tak bardzo zirytowanym pracami remontowymi i spięciami z
kierownikiem budowy. Hiszpańska prasa aż trąbiła o tym, jak Bielsa już na
czwartym treningu po wakacjach cudem powstrzymał się przed zwyzywaniem
kierownika, zaś piłkarze musieli biegać pośród materiałów i sprzętów
budowlanych.
Wtedy nie było już z nimi Penélope, a kryzys dopiero obierał swoją
drogę, o czym pewnie wiedzieli. Zapewne wiedział też zarząd klubu, który nie
przyjął żadnej z kilku dymisji Bielsy. W sumie nic dziwnego – woleli mieć
starego trenera bez nadziei niż wprowadzać w poplątaną sytuację nowego z
energią i chęciami, jakie i tak szybko by stracił.
Nando cmoka mnie w policzek, odprowadzając do mojego gabinetu.
– Możesz poprosić do mnie Jona? – pytam, kiedy powoli odchodzi.
Odwraca się do mnie i, posławszy ciepły uśmiech, skina głową.
– Tylko nie przegnij – mamrocze jeszcze, na co prycham tylko cichutko.
Kiedy ja rozgaszczam się w swoim biurze, rzucam na sofę w kącie torbę
i przelatuję wzrokiem zbiór papierów na biurku, fatyguje się do mnie ów wysoki
brunet.
Puka do drzwi z nieśmiałością, która jest widoczna w jego oczach.
Przez ułamek sekundy wydaje mi się, iż widzę w nich nawet cień dawnej radości.
– Miło mi cię poznać, Jon – wyciągam do niego dłoń, którą niepewnie
ujmuje. – Jestem Fabrizia Fernández…
– Wiem – przerywa. Stoi naprzeciw biurka i lustruje mnie ciemnymi
oczami, które w klasyczny dla Athleticu sposób są pozbawione nadziei. – Również
mi miło – dodaje po chwili z wymuszoną uprzejmością.
– Mogę zadać ci niewygodne pytanie? – postępuję ostrożnie, gestem
prosząc, aby usiadł. Siada, opuszcza wzrok gdzieś na swoje dłonie i odpiera:
– I tak zadasz. To twoja praca.
Przytakuję.
– Chciałabym, abyś wiedział, iż wszystko to, co powiesz, nie wyjdzie
poza ten gabinet – zaczynam wciąż bardzo ostrożnie, chcąc wzbudzić jego
zaufanie. Znów skina głową. – Jon, możesz mi opowiedzieć o swoich stosunkach z
Penélope?
Chłopak gwałtownie bierze płytki wdech. Spodziewał się tego, widzę to
w jego oczach. Lecz nim zaczyna, wypowiada sześć prostych słów, które dają mi
wiele do myślenia.
– To Meme była wszystkim, nie Penélope.
***
Nazwałabym trójkę przejściówką, choć tak naprawdę wydaje mi się, że to
nie jest odpowiednie słowo. No, ale wiecie, o co mi chodzi. W tym odcinku jest
tylko Fabrizia. Mam nadzieję, że z czasem ją polubicie.
Ja tymczasem pozdrawiam Was wszystkich z łóżka w oczekiwaniu na
oficjalną inaugurację nowiutkiego San Mamés.
Dla Pauliny.
Do zobaczenia w piątek.
Ten odcinek zdaje się być inny, ale na pewno nie jest przejściowy. No i ostatnie zdanie, ostatnie sześć słów. Tak wiele znaczą.
OdpowiedzUsuńNie ma Javiego, ale to nic, bo jest marchewka i poznajemy Fab. <3