16.09.2013

3. Fabrizia.


`. Przedwcześnie pozbawiona złudzeń rzygam na sztuczność uczuć.


Mój hotel mieści się w samym centrum Bilbao, w gruncie rzeczy całkiem niedaleko od San Mamés. Do Lezamy, gdzie jutro mam się pojawić już o dziewiątej rano, mam o wiele dalej. A że zostanę tutaj o wiele dłużej, niż się wszyscy spodziewaliśmy, albo wproszę się na jakiś czas do mojego przyjaciela, albo klub wynajmie mi coś na stałe. Pokonywanie tych kilku kilometrów do ośrodka treningowego i zapewne też z powrotem – choć tutaj jest nikła szansa na podwiezienie przez któregoś z piłkarzy – naprawdę mi się nie uśmiecha. Kiedy pracowałam w Valdebebas – taki krótki epizodzik sprzed jakiś dwóch lat – które leży kawałek od Madrytu, jeżdżenie metrem na same przedmieścia trwało po prawie godzinę w jedną stronę. Może i Bilbao jest o wiele mniejsze, ale naprawdę wolałabym mieszkać gdzieś blisko miejsca pracy; w miejscu, w którym będę mogła poczuć się jak w prawdziwym domu. Może nawet udałoby mi się stworzyć tutaj jego namiastkę… Jestem typem koczowniczki, nomady, więc właściwie nigdy nie miałam prawdziwego domu. Ani w dzieciństwie – moi rodzice również ciągle się przemieszczają, raz pomieszkując w Barcelonie, raz w Sevilli, a raz gdzieś w Ameryce Południowej – ani po osiągnięciu dorosłości. Dyplom robiłam w Madrycie, do którego przyjechałam z kanaryjskiego Las Palmas, a zaraz po skończeniu studiów pojawiłam się w Máladze. Potem jeszcze była A Coruña, znów Madryt, Badajoz, potem siedziałam u rodziców w Asunción i kolumbijskiej Santa Marta nad Morzem Karaibskim, a ostatnio wylądowałam nawet w Bolonii, choć ta wyprawa okazała się zdecydowanie nieudana. Z Włoch wróciłam do Madrytu, a tydzień później pojawiłam się w swoim miejscu urodzenia, czyli w Bilbao.
Może zostanie tutaj na dłużej – i tak to dość wymagające z mojej strony – nie będzie takie głupie? Mieszkanie zawsze się znajdzie, najwyżej Nando pomoże mi je urządzić w miarę znośnie i jakoś to będzie. Pomijając stosunek tutejszych mieszkańców do mojej osoby, nawet lubię Bilbao. Nie jest tak gorące jak praktycznie cała Hiszpania, a ja się na słońcu już zdążyłam powygrzewać. Zresztą i tak jestem na nie uczulona i opalam się na czerwień. W Máladze krem z filtrem SPV50 jakimś cudem mnie chronił, ale i tak byłam zawsze lekko zaczerwieniona, co wyglądało przegroteskowo. W sumie to ja już wolę zimę, ale taką zachmurzoną, bo przynajmniej moja karnacja nie nabiera pomidorowej poświaty.
Ulice Bilbao nie są wcale wyludnione, choć już późna pora, a temperatura nie rozpieszcza. Czuję szalejący po nich wiatr, który bezlitośnie przenika mój kultowy, beżowy trencz z metką Burberry, powodując nieprzyjemne dreszcze. Tylko deszczu mi brakuje, a tym bardziej zważywszy na fakt, iż nie posiadam przy sobie parasolki. Ani w Madrycie, ani w Bolonii nie trzeba było jej nosić ze sobą, ale luty w Bilbao jest widocznie trochę inny. Jutro do pracy wezmę sobie parasol, o ile znajdę takowy w walizkach.
Po kilkunastu minutach drogi widzę wreszcie hotel  na horyzoncie. Cóż, nareszcie jestem na miejscu, a w kilka chwil później ogrzewane, jasnobeżowe wnętrza Marriotta olśniewają mnie swoją elegancją. Zarząd klubu się wykosztował i opłacił mi naprawdę piękny, dwupokojowy apartament w tym ekskluzywnym miejscu, ale i tak wolałabym coś własnego. Jakąś uroczą kawalerkę, którą umeblowałabym według własnego uznania – apartament jest urządzony przez jakąś słynną projektantkę wnętrz w stylu rokoko, który nie do końca mi się podoba – to bym chciała mieć. Taki punkt zaczepny w tym świecie, aby mieć do czego wracać.
Mam dwadzieścia osiem lat, to chyba nic dziwnego, że zaczynam powoli szukać czegoś stałego w tym koczowniczym życiu. Zaś Bilbao to moje miejsce urodzenia, do którego już kilkukrotnie wracałam, a ponadto tutaj jest mój najlepszy przyjaciel. Jedyny przyjaciel, jakiego kiedykolwiek w życiu miałam. Nie jestem szczególnie dobra w kontaktach z ludźmi w dziedzinie życia osobistego. Tryb życia nomady nie jest akceptowany przez większość, a tym bardziej jeśli jest się niespełna trzydziestoletnią kobietą bez męża, dzieci i perspektyw. Ba, ja nawet chłopaka nie mam; w sumie nigdy nie miałam. Czasami mam wrażenie, że prawdziwa ja to ta nieśmiała dziewczyna, którą ktoś dawno temu uparcie nazwał Amayą, a nie pewna siebie pani psycholog Fabrizia Fernández. Chyba łatwiej byłoby jednak żyć jedynie Fabrizią, która jest tylko kawałkiem mnie. Druga część mojej duszy jest tak bardzo samotna i smutna, że przeraża nawet mnie i dlatego odcinam się odeń za wszelką cenę.   
W gruncie rzeczy mam tylko pracę, którą kocham, ale i ona nie daje mi pewnego jutra. Jakkolwiek wiele lat spędzę z Athleticiem Bilbao. Problem, na który trafiłam, jest przeogromny, przeskomplikowany. Ludzie nie zmieniają się ot tak, bez okazji, więc zniknięcie Penélope musiało być dla nich czymś naprawdę ogromnie bolesnym. Tak wielkie zmiany nigdy nie pojawiają się bez konkretnego powodu – choćby Javi, którego poznałam jako trochę smutnego chłopaka o utraconych nadziejach, a który według opowieści Nando jeszcze półtora roku temu nie miał wyższych uczuć i ochoty na jakiekolwiek kontakty poza cielesnymi. Mój przyjaciel również się zmienił – on też ze złego człowieka z apetytem na życie stał się smutnym cieniem samego siebie, jaki nie widzi już sensu niczego, żadnej rzeczy na tym świecie.
W hotelowej widzie rozbrzmiewa cicha melodia harfy i fortepianu, która pozwala się zrelaksować pasażerom. Wysiadam na ósmym piętrze i po kilkunastu krokach otwieram mahoniowe drzwi opatrzone złotymi cyframi 809, za którymi znajduje się moje królestwo. Kryształowe żyrandole uruchamiają się samoczynnie dzięki czujnikowi ruchu. Obsługa tłumaczyła mi, jak to wyłączyć, ale za bardzo polubiłam ten dziwny, choć na dłuższą metę irytujący mechanizm. Włączam stylizowane na rokoko radio, które cicho zaczyna wygrywać koncert obojowy Bacha. Muzyka klasyczna działa kojąco na moje zmęczone ciało i duszę, a ja sama bez sił opadam na obitą białym jedwabiem sofę. Torbę z zabranymi dziś z La Catedral plikami dotyczącymi każdego z moich nowych podopiecznych kładę na ziemi. Za chwilę będę musiała się za to wziąć i powoli przeanalizować wielostronicowe raporty swych poprzedników, może zrobić co ważniejsze notatki.
Klasyczna praca po godzinach. W tym zawodzie to nic dziwnego. Trochę analizy dokumentów, trochę zastanowienia się nad potencjalną przyczyną problemu i opracowanie prawdopodobniej metody pracy z podopiecznymi. Ziewnąwszy przeciągle i zamówiwszy w recepcji dużą filiżankę mocnej kawy do pokoju, sięgam po pierwszą z teczek piłkarzy, przy okazji biorąc też kawałek suszonego na słońcu mango, które leży na eleganckiej paterze na stoliku. Spoglądam na napisane na teczce nazwisko, które niewiele mi mówi – Gorka Iraizoz Moreno, bramkarz. Urodzony ponad trzydzieści lat temu, szczęśliwy ojciec dwóch sześcioletnich dziewczynek, żonaty z niejaką Nagore. Lubi grać w piłkę, oglądać stare kino i jeść lody malinowe – drobnym pismem dopisane: Rozmawiać z Meme na temat diety w razie ewentualnych wahań nastrojów (brak lodów ma zły wpływ na zawodnika). Cóż, problemów brak, nie wliczając okazjonalnych kłótni z żoną. Z lidera ma w sobie niewiele, raczej spokojny i zrównoważony; nikt z drużyny nigdy nie słyszał, aby mówił podniesionym głosem. Nie angażuje się problemy, woli pozostawać na uboczu, a centrum wydarzeń oddaje młodszym. W uwagach ani słowa napisanego ręką mego poprzednika, zaś teczka nie zawiera niczego ponad podstawowe informacje i raport z corocznych badań okresowych. Tego pana wykluczamy jako przynętę problemów, jakie targają Athleticiem.
To, czego szukam, jest na pewno zapisane w którejś z teczek. Wszak problem zaczął się niespełna rok temu i jego bezpośrednim powodem jest zniknięcie Penélope. A o niej samej na razie wiem za mało, więc szukam jakichkolwiek wzmianek na temat kobiety-widma tego klubu, Penélope Amorebiety, której imię tak bardzo rani serca tutejszych piłkarzy.
Kolejna teczka należy do Gaizki Toquero Pinedo, napastnika, który wchodzi głównie z ławki. Odrobinę przed trzydziestką, również posiadacz dwójki dzieci – sześcioletniej córki i ośmioletniego syna – żonaty z jakąś Andreą. Jego pasja to przede wszystkim spędzanie czasu z rodziną; w sumie jest bardzo ciepły, rodzinny i bezkonfliktowy. W uwagach zapisane: Powtarzalne stany złego samopoczucia przez zawodnika nazwane „Czuję się jak stary, wyliniały kapeć”. Pomaga rozmowa i koktajl z witaminą C – pytać Meme. Czyli znów ani słowa o Penélope.
Teczka ląduje na swojej poprzedniczce na podłodze, a do apartamentu bez szmeru wkracza kelner z dzbankiem parującej, apetycznej kawy i służalczym, wyćwiczonym przez lata uśmiechem. Nie zwracam na niego uwagi do chwili, kiedy wpadam na jeden z moich wspaniałych pomysłów.
– Kibicuje pan Athleticowi? – pytam nagle, wzbudzając w kelnerze zdziwienie. Niepewnie skina głową, przystając w drzwiach, zaś ja nalewam sobie cudownie pachnącej czarnej kawy do filiżanki. – Mogę zadać jedno pytanie?
Ponownie skina głową, a ja przez kilka sekund milczę, formułując w głowie owe zapytanie w taki sposób, aby było jak najbardziej jasne.
– Co według pana jest powodem nagłego spadku formy klubu? – odzywam się wreszcie.
Kelner przez dłuższą chwilę milczy, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Bielsa – odpowiada. Moje zaciekawione spojrzenie zmusza go do kontynuacji wypowiedzi. – Pierwszy sezon z Bielsą szedł im jak z nut, ale potem okazało się, że przegrali dwa finały, a miejsce w lidze było o wiele słabsze niż rok wcześniej. Wszystko przez Bielsę i jego nowe metody – ostatnie dwa słowa wyrzuca z siebie z ironią. – Opadł entuzjazm, otoczka nowości i tym podobnych i natychmiast przestało się układać. Za Caparrósa przynajmniej byliśmy wyżej w lidze.
Skinam głową, nawet nie obdarzając kelnera spojrzeniem. Tyle mi wystarczy, aby zrozumieć, jak większość kibiców może do tego podchodzić. Przecież w świat nie poszła jakakolwiek plotka na temat zniknięcia Penélope, nic, co mogłoby pomóc wszystkim inaczej zinterpretować postawę klubu.
A wszystko jest winą tej jednej, młodziutkiej architekt z Wenezueli, na jakiekolwiek informacje o której naprawdę trudno jest mi trafić. A wolałabym nie rozmawiać otwarcie na ten temat z chłopakami – i Nando, i sytuacja z San Mamés skutecznie wybiły mi z głowy ten pomysł.
Teczka numer trzy należy do Jona Aurtenetxe Borde, obrońcy, który na fotografii wydaje się być całkiem uroczy. Lat niewiele ponad dwadzieścia jeden, a w papierach zapisane, iż jest radosnym chłopakiem o nieustannym ciągu do życia i zabawy. Poza tym kocha piłkę i złudzenia o wspaniałej miłości na całe życie. Drobny druczek głosi: Chwilowa zabawka Meme. Nie pytać o szczegóły nikogo poza Meme i Penélope; nie lubi do tego wracać.  
Bingo! Trafiłam po trzeciej próbie. Odkładam teczkę, postanowiwszy, iż pójdę spać. Znalazłam to, czego szukałam. Nie żebym wątpiła w relację Nando, ale niekiedy warto zapytać osobę bezstronną i osobiście niezamieszaną w główne wydarzenia, aby zyskać bardziej prawdopodobny obraz. Wszystko to działo się półtora roku temu, a to wiele czasu dla wspomnień, które mogły się zatrzeć lub subtelnie zdeformować. Zaś choć odrobinę zatarte szczegóły zmieniają całą historię, dodają jej więcej znaków zapytania, niż było ich przed jej usłyszeniem. Nie lubię znaków zapytania i niejasności; skutecznie utrudniają mi pracę.
Jutro zapytam Jona o szczegóły jego relacji z Penélope, a w już na pewno o to, dlaczego jej imię pojawia się wśród jego papierów.


Pierwsze promienie lutowego słońca bezszelestnie przebijają się przez zasłonięte grubymi jasnobordowymi kotarami okna. Jestem w połowie wybudzona, kiedy dzwoni mój budzik. Dopiero gdy sięgam po telefon, zakląwszy przy tym kilkukrotnie z wrodzoną delikatnością, spostrzegam, iż to wcale nie budzik. Nie mam pojęcia, kto do mnie dzwoni, ale zdrowo mu się oberwie za zrywanie mnie z łóżka o ósmej osiemnaście.
– Słucham? – warczę zaspana do słuchawki. Po drugiej stronie rozlega się dźwięczny męski chichot, który poznałabym o każdej porze dnia i nocy.
– Podjechać po ciebie pod hotel, Amayu? – wita mnie mój przyjaciel. – Masz daleko do Lezamy.
– A ty? – mamroczę, powoli się rozbudzając. Mój mózg nie jest jeszcze zdolny do niczego poza wołaniem „Kawy!”, co usprawiedliwia to lekko bezsensowne pytanie.
– A ja mam samochód i chęci, by po ciebie przyjechać. To co, zgadzasz się?
Ziewam przeciągle, już mając zaoponować, ale moje stopy są przeciw protestowaniu. Poza tym o tej porze nie jest najcieplej w lutym, więc w ostateczności przystaję na propozycję.
– Doskonale – oświadcza bardzo zadowolony z siebie Nando. – Będę za trzy kwadranse pod hotelem.
I tyle go słyszę. Rozłącza się gwałtownie, nawet nie dając mi dojść do słowa, lecz nieszczególnie mi to przeszkadza. Zamykam oczy z nadzieją, iż jeszcze chwilę sobie pośpię, lecz po ułamkach sekund do apartamentu bezszelestnie wkracza ktoś z obsługi.
Przecież nawet nie miałam czasu zamówić kawy, a jej zapach apetycznie roznosi się po pomieszczeniach, decydując o tym, iż zwlekam się z łóżka. Młoda kelnerka wita mnie wyćwiczonym uśmiechem, rozkładając na niewielkim, okrągłym stole z malowanego na biało drewna kawę oraz talerz naleśników.
– Dzień dobry, señora Fernández, don Fernando kazał przekazać smacznego – mówi, po czym znika. Parskam śmiechem, nie mogąc uwierzyć, że Nando chciało się jeszcze dzwonić do hotelowej recepcji i zamawiać dla mnie śniadanie. Chociaż z drugiej strony doskonale wiedział, że tylko kawa zwlecze mnie z łóżka, dodając energii potrzebnej do całego dnia pracy z i nad Athleticiem. Dziś na tapetę idzie pierwsza ofiara, niejaki Jon Aurtenetxe, którego zmuszę do opowiedzenia mi o Penélope. Nie popuszczę, wszak muszę wiedzieć, muszę znać kilka wersji wydarzeń.
Mam ich wyleczyć z Penélope Amorebiety, mam sprawić, iż znów będą chcieli cieszyć się życiem, a do tego potrzebuję kilku punktów widzenia. Przecież Nando nie wie wszystkiego. Swoją drogą, ciekawe, kto mu streścił tak dokładne szczegóły? W sumie mogę dziś go o to zapytać, jakkolwiek pewnie on odgryzie się jakąś niewygodną uwagą na temat mojej ciekawości. Nando, jakiego znałam kiedyś i jakiego znam nadal, bo pewnych cech nigdy nie zatracamy w swoich charakterach, miał złośliwość wrodzoną, choć ujawniającą się tylko raz na jakiś czas. Mój przyjaciel po prostu urodził się z sarkastyczną nutką na podorędziu i umiejętnością precyzyjnego wbijania szpil w miejsca, w które rozmówca zwykle nawet się ich nie spodziewa dostać.
Wstaję z łóżka, przeciągam się, sięgając po puchaty szlafrok z hotelowego asortymentu, po czym siadam do stołu i powoli kontempluję konsumpcję śniadania. Szef kuchni powinien dostać Nobla za te naleśniki smakujące niczym poemat z marmoladą z marchwi. Hmm, to nawet zastanawiające, że w samym centrum Kraju Basków podają na wskroś portugalski dżem z marchewki. Albo po prostu objawiła się zdolność mojego przyjaciela do subtelnych, niespodziewanych złośliwości.
Idę do łazienki, gdzie racjonalnie oceniam stan moich włosów. Są przetłuszczone do tego stopnia, że aż żal na nie patrzeć, toteż jestem zmuszona je umyć. Szampon przeciw puszeniu okazuje się być prawie pusty, a ja naprawdę nie jestem w tego faktu zadowolona. Ale jakoś doprowadzam do porządku i swoją fryzurę – warkocz jest dość dobrym pomysłem, o ile w połowie dnia nie zacznie być piekielnie wilgotno; w sumie dobrze, że jest luty – i samą siebie. Ubrana w dżinsy i szeroką bluzę z efektownym „I Spain” zgarniam torbę Prady i powoli przygotowuję się do wyjścia z apartamentu. Stać mnie na drogie szmatki, na torebki za kilka tysięcy dolarów; rodzice sporo zarabiają na handlu kamieniami szlachetnymi, co jest dla nich spełnieniem marzeń w koczowniczym trybie życia, zaś mi samej co miesiąc na konto wpływają spore sumki za bycie podobno dobrą psychoterapeutką.
Dzwoni hotelowy telefon umieszczony na gustownym stoliczku w saloniku. Bez zastanowienia odbieram.
– Señora Fernández, don Fernando czeka w samochodzie – oznajmia mi wyćwiczonym, beznamiętnym głosem recepcjonistka. Nawet nie odpowiadam, bo ta natychmiast odkłada słuchawkę, a ja zgarniam torebkę z podłogi i wychodzę z apartamentu.
– Portugalia, powiadasz – witam mojego przyjaciela kilka minut później, zasiadłszy wygodnie z przodu jego czarnego mercedesa.
Nando parska głupim chichotem, cmokając mnie na powitanie w policzek.
– Nie uważasz, iż było to stosowne śniadanie? – odpiera lekko drwiąco.
– Dziękuję za kawę, ale złośliwości o poranku chyba nie mieli w hotelowym menu – odpieram opanowana, choć w sumie Nando co najwyżej mnie bawi.
– Niestety – udaje rozczarowanego, przemierzając samochodem ulice Bilbao. – Pytałem, ale mogli mi jedynie zaoferować marchewkową marmoladę.
Nie odpowiadam. Kilka chwil milczenia nie jest dla nas problemem, dobrze nam to wspólnie wychodzi, podobnie jak niemartwienie się ciszą.  
Przed nami rozciąga się Lezama w całej swej wspaniałości. Nowa i wyremontowana, choć jeszcze trochę ponad pół roku temu Marcelo Bielsa składał swoją posadę, będąc tak bardzo zirytowanym pracami remontowymi i spięciami z kierownikiem budowy. Hiszpańska prasa aż trąbiła o tym, jak Bielsa już na czwartym treningu po wakacjach cudem powstrzymał się przed zwyzywaniem kierownika, zaś piłkarze musieli biegać pośród materiałów i sprzętów budowlanych.
Wtedy nie było już z nimi Penélope, a kryzys dopiero obierał swoją drogę, o czym pewnie wiedzieli. Zapewne wiedział też zarząd klubu, który nie przyjął żadnej z kilku dymisji Bielsy. W sumie nic dziwnego – woleli mieć starego trenera bez nadziei niż wprowadzać w poplątaną sytuację nowego z energią i chęciami, jakie i tak szybko by stracił.
Nando cmoka mnie w policzek, odprowadzając do mojego gabinetu.
– Możesz poprosić do mnie Jona? – pytam, kiedy powoli odchodzi. Odwraca się do mnie i, posławszy ciepły uśmiech, skina głową.
– Tylko nie przegnij – mamrocze jeszcze, na co prycham tylko cichutko.
Kiedy ja rozgaszczam się w swoim biurze, rzucam na sofę w kącie torbę i przelatuję wzrokiem zbiór papierów na biurku, fatyguje się do mnie ów wysoki brunet.
Puka do drzwi z nieśmiałością, która jest widoczna w jego oczach. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, iż widzę w nich nawet cień dawnej radości.
– Miło mi cię poznać, Jon – wyciągam do niego dłoń, którą niepewnie ujmuje. – Jestem Fabrizia Fernández…
– Wiem – przerywa. Stoi naprzeciw biurka i lustruje mnie ciemnymi oczami, które w klasyczny dla Athleticu sposób są pozbawione nadziei. – Również mi miło – dodaje po chwili z wymuszoną uprzejmością. 
– Mogę zadać ci niewygodne pytanie? – postępuję ostrożnie, gestem prosząc, aby usiadł. Siada, opuszcza wzrok gdzieś na swoje dłonie i odpiera:
– I tak zadasz. To twoja praca.
Przytakuję.
– Chciałabym, abyś wiedział, iż wszystko to, co powiesz, nie wyjdzie poza ten gabinet – zaczynam wciąż bardzo ostrożnie, chcąc wzbudzić jego zaufanie. Znów skina głową. – Jon, możesz mi opowiedzieć o swoich stosunkach z Penélope?
Chłopak gwałtownie bierze płytki wdech. Spodziewał się tego, widzę to w jego oczach. Lecz nim zaczyna, wypowiada sześć prostych słów, które dają mi wiele do myślenia.
– To Meme była wszystkim, nie Penélope.


***
Nazwałabym trójkę przejściówką, choć tak naprawdę wydaje mi się, że to nie jest odpowiednie słowo. No, ale wiecie, o co mi chodzi. W tym odcinku jest tylko Fabrizia. Mam nadzieję, że z czasem ją polubicie.
Ja tymczasem pozdrawiam Was wszystkich z łóżka w oczekiwaniu na oficjalną inaugurację nowiutkiego San Mamés.
Dla Pauliny.
Do zobaczenia w piątek. 

1 komentarz:

  1. Ten odcinek zdaje się być inny, ale na pewno nie jest przejściowy. No i ostatnie zdanie, ostatnie sześć słów. Tak wiele znaczą.

    Nie ma Javiego, ale to nic, bo jest marchewka i poznajemy Fab. <3

    OdpowiedzUsuń