21.11.2013

24. Iker.


`. Legendą są ci, na których budowane są legendy.


Dziewiętnasty grudzień dla Ikera Muniaina zaczyna się dopiero o ósmej czterdzieści pięć, kiedy ze snu wybudza go telefon od matki z życzeniami urodzinowymi. Punktualna jak co roku przez osiem minut i dziesięć sekund z zegarkiem w ręku papla bezcelowo, doskonale wiedząc, iż ukochany synek mający na karku o rok więcej jest zbyt zaspany, ażeby ją zrozumieć, jakby chciała dać mu czas na dobudzenie się. Jednak dziewiętnastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku nawet chwilę po skończonej paplaninie mamy nie ma po prostu najmniejszej ochoty ruszać się z łóżka, nie wspominając o pojechaniu na trening do Lezamy, gdzie pewnie nie tylko zostanie siłą zmuszony do wysłuchania fałszujących urodzinowe piosnki kolegów z klubu, ale też ci wręczą mu bardzo niewybredny prezent – po zeszłorocznym komplecie rondli doszedł do wniosku, iż może się spodziewać wszystkiego, co zawiera się w szerokiej definicji słowa „wszystko” – zakupiony z tak zwanych składek urodzinowych. Wyściskają go jak małego szczeniaka, wycałują, wytargają za każdą możliwą część ciała, a potem i tak będą wspólnie biegać radosne kółeczka dookoła boiska numer dwa.
Co to, to nie. Normalnie ma ochotę zamknąć ponownie oczy, wyłączywszy uprzednio telefon, i zasnąć do jutra. Oby tylko przetrwać dziewiętnasty grudnia bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i psychicznym, zaś wśród piłkarzy Athleticu o to drugie zdecydowanie trudno.
Po co więc ruszać się z domu, tym bardziej, że i tak nie spotka w Lezamie Penny? Nie widział jej od praktycznie miesiąca i pierdolca bez niej dostaje – cytując niezbyt przebierającego w subtelnościach de Marcosa. I tak przez ten najgorszy w przeciągu ostatnich wielu lat miesiąc każdą swoją myśl umiał podporządkować tylko jej, swojej słodkiej Penny chorującej na tę cholerną ospę. Swojej cudownej Penny, którą tak bardzo mocno kocha.
Ten miesiąc bez niej uświadomił mu, jak bardzo potrzebuje jej obecności u swego boku, jak bardzo pragnie budzić się każdego poranka tuż przy niej i widzieć jej cudowny uśmiech przeznaczony tylko dla niego. Nawet jest gotów poświęcić swoją dobrowolną, dotychczas umiłowaną samotność na rzecz tej drobnej Wenezuelki, której w pierwszych dniach znajomości odmówił nawet urody. Odda to wszystko za banalną możliwość egzystowania przy Penny Amorebiecie, za jej uczucia, jakie przecież są dla obojga oczywiste. Penny go kocha równie mocno, jak on kocha ją, lecz wciąż obojgu brakuje odwagi, ażeby zacząć o tym mówić.
Jeszcze kilka dni, może tygodni i wreszcie któreś się przełamie. Można tego być pewnym. Wszak są ze sobą oficjalnie od września, a może nawet i od końca sierpnia, wszyscy uważają, iż to najsłodsza para, jaka kiedykolwiek kroczyła po świętej, baskijskiej ziemi, zaś Iker jest zapatrzony w swoją Penny praktycznie na ślepo. Jej wady wyparowały już dawno temu, czynione na początku spostrzeżenia puścił w niepamięć i teraz za wszelką cenę stara się po prostu osiągnąć szczęście u boku niesamowitej Penny, królowej serc Athleticu Bilbao.
Szczęście, które ma na wyciągnięcie ręki, choć od miesiąca ich jedynym środkiem komunikacji były maile, długie rozmowy telefoniczne i Skype. Jakby znajdowali się na dwóch różnych kontynentach, na odległych od siebie o dziesiątki tysięcy kilometrów krańcach świata. A przecież to zaledwie jakieś dwadzieścia minut jazdy samochodem. I ta przeklęta ospa, na którą zachorowała miesiąc temu. Ale przynajmniej dostał jej obietnicę, iż spędzą razem święta. I do tego w Pampelunie, jakkolwiek do tego pomysłu była przekonana trochę mniej. Ale przecież jeszcze tyle lat przed nimi, tyle okazji do spędzenia tych kilku magicznych, grudniowych dni tylko we dwoje w zaciszu własnego domu.
„Wieczność przed nami, mamy czas na wszystko, na spełnienie wszystkich naszych marzeń” – uśmiecha się do siebie w myślach, niechętnie wygrzebując się z ciepłego łóżka. Kun dotychczas leżący na jego nogach zostaje zrzucony z łóżka, jednak niewiele sobie z tego robi. Ponownie wdrapuje się na nie i wygodnie układa się na samym środku poduszki, po czym na powrót zasypia. Iker wzdycha ciężko, uruchamiając pilotem wieżę, z głośników której po chwili zaczyna płynąć cudowny głos Arethy. Młody Bask niespiesznie rusza w stronę kuchni, o mało nie wywracając się o porozrzucane na podłodze rzeczy, które znalazły swoje miejsce na podłodze dwa dni temu, w środku nocy po powrocie z San Mamés po wygranym z Zaragozą meczu. Po prostu rzucił szmaty na ziemię, jak leciało, i poszedł spać, nie przejmując się niczym. To był zdecydowanie cholernie męczący dzień, zaś Penny nie było na trybunach. Jej brak prawie doprowadził Ikera do szału i zdecydowanie głównie przez to zaraz po powrocie do domu rzucił się na łóżko i zasnął. Rozmawiali dopiero następnego dnia, a i niedługo, bowiem Penny za wszelką cenę starała się skupiać tylko na Meme.
Dlaczego, z jakiego powodu nagle Meme de Olano stała się tak piekielnie ważna, powiedzieć nie chciała ani Penny, ani Fernando. Żadne z nich nie puściło pary z ust, zaś Meme rzeczywiście od przyjazdu z Paryża nie widział na oczy. Jon miał czelność raz wspomnieć o niej na treningu, co Marcelo Biesa skwitował „Grypę złapała chyba, jak się wykuruje, leci do Argentyny. Pewnie wróci do nas w nowym roku”. I na tym się skończył temat Meme de Olano w Lezamie.
A dziś nawet nie wysłała mu jeszcze smsa z życzeniami, czy czegokolwiek innego. Jasne, możliwe, iż wciąż śpi – wszak zegarek wskazuje dopiero ósmą siedemnaście – tym bardziej jeśli Nano stara się nie obudzić jej, przygotowując się na trening. Tak samo jak możliwe, iż po prostu nie chce się odzywać, bo całą ją absorbuje osoba Meme. Cokolwiek by się nie wydarzyło w życiu blondwłosej Argentynki, Ikera denerwuje jedynie fakt, iż ta zagarnia Penny dla siebie w całości. A przecież szatynka jest jego kobietą, on tak cholernie mocno ją kocha.
Cóż, na pewno się odezwie. Przez ostatni miesiąc rozmawiali praktycznie codziennie, telefony weszły im w nawyk na równi z ciągle odczuwaną tęsknotą. Tylko przez te ostatnie kilka dni coś się zmieniło, coś, na co na pewno Penny nie miała wpływu.
Zresztą, przecież na pewno spotkają się już niedługo i wtedy przytuli ją mocno, pocałuje i poprosi, ażeby opowiedziała mu cały ten miesiąc tęsknoty jeszcze raz, zaś kiedy będzie już mówiła, on będzie nań patrzył i zastanawiał się, czy może kochać ją jeszcze bardziej. Raczej nie może, jakkolwiek uczucie to rośnie w nim z dnia na dzień, przerasta wszelkie normy i całkowicie go opętuje.
Właśnie o niej myśląc, uświadczając się w potędze swoich uczuć wobec Penny, Iker Muniain stwierdza, iż nie ma siły na nic tego poranka. Po czym siedząc na parapecie kuchennego okna, na ślepo wymacuje ładujący się gdzieś blisko telefon. Kilka sekund i połączenie do klubowego lekarza jest przesyłane przez satelity.
– Nie kupię odkurzacza, który sam sprząta – wita go Paco Angulo zaspanym, rozkojarzonym głosem.
– Bynajmniej nie mam zamiaru wciskać ci samosprzątającego złomu – parska śmiechem Muniain.
– Jakiś ćwok dosłownie pięć minut temu usilnie próbował przekonać mnie do nowego, cudownego odkurzacza za jedyne tysiąc pięćset euro netto – prycha klubowy lekarz. – Dlaczego dzwonisz o ósmej rano, Muniain? I wszystkiego najlepszego.
– Dzięki. Padam na twarz, da się coś zrobić, żebym nie musiał ruszać się z domu do wieczora?
Paco Angulo na jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procenta parska cichym śmiechem tłumionym przez zaciśnięcie zębów.
– Spotkanie z Penélope po miesiącu tęsknienia?
– Penny – poprawia go automatycznie. – Ehm… nie. Nawet nie wiem, co u niej od kilku dni. Mało rozmawiamy. Po prostu nie mam siły na te wszystkie tutejsze zwyczaje urodzinowe, zacząwszy od podrzucania, skończywszy na subtelnych drwinkach i bardzo, ehm, wysmakowanym prezencie – wzdycha ciężko, opierając się o zimne okno. I tak dobrze, że za oknami nie ma ani śladu śniegu, zaś termometr wciąż wskazuje dwucyfrowe liczby. Na plusie oczywiście.
– Rondle były genialne – ironizuje. – Jasne, siedź w domu. Coś się wymyśli.
– A dokładniej?
– Hm… Bardzo ostra migrena uniemożliwiająca koncentrację?


– Nie miej złudzenia, Amayu, iż Paco robił to z dobroci serca. Często wykonywaliśmy takie telefony do jednego z naszych lekarzy i zawsze przez wzgląd na nasz stan psychiczny – w końcu nic nie dzieje się bez przyczyny, w co Paco Angulo wierzył, wierzy i zawsze wierzyć będzie – wymyślali oni subtelne kłamstewka. Jakkolwiek bardziej na uwadze nasz drogi lekarz miał zdrowie i nerwy Marcelo Bielsy, który, niby będąc uznawanym za najspokojniejszego trenera wszechczasów, wkurwiwszy się w sposób mistrzowski, urządzał w Lezamie prawdziwy armagedon. Nigdy nie chciałabyś tego ujrzeć, Amayu. Właściwie… Piekła trenera Bielsy nie da się opisać słowami. To coś o sile rażenie porównywalnej do słynnej suszarki sir Alexa Fergusona. Absolutna legenda, lecz ta z cichych, przytłoczonych, jakby zapomnianych. O armagedonie trenera Bielsy nigdy się nie mówiło, to, co działo się za ogrodzeniem ośrodka w Lezamie, tylko tutaj zostawało. A i trener starał się nie robić niczego w tym typie na otwartych treningach, jedynie podczas zajęć, na które nie miał dostępu nikt inny, urządzał nam istną mordęgę, jakby był najgorszym demonem z piekła rodem.
– Żałujesz, że to się skończyło? – pytam cicho, pozwalając się prowadzić po ulicach niknącego w mroku Bilbao otoczona jedynie ramieniem mojego mężczyzny. Nando i tak gwarantuje mi całkowite bezpieczeństwo, mieszka zaś podobno niedaleko San Mamés, a dzień wydaje się być wyjątkowo ciepły.
Za trzy dni urodziny impreza urodzinowa z okazji urodzin Amorebiety i Castillo. W milczeniu odliczam chwile do ujrzenia go w innej niż lezamska scenerii. I do ujrzenia Remedios, której spotkanie w ośrodku treningowym graniczy z cudem. Zaś Remedios Amaranta de Olano Flores w obecnej chwili wydaje mi się jedną z nici prowadzących do kłębka, czy – jak w tym wypadku – rozwiązania, do osoby wiedzącej, dlaczego Penélope tak naprawdę nie ma już w Bilbao. Nie łudzę się, że Nando zna tę trudną prawdę. Jego spojrzenie powiedziało mi już wszystko, on by nie ukrywał powodu jej nieobecności, gdyby ten był mu wiadomy.
– Armagedon? Energia na treningach? Chęć do życia? – pyta cicho, retorycznie. Chwila milczenia. – Tak – wydobywa się zeń ciężkie westchnięcie. – Ale gdyby nie to, nie byłoby teraz ciebie w Bilbao, Amayu.
Tym razem to ja wzdycham.
– Błędem jest szukać blizn losu tam, gdzie ich nie ma. Wszystko dzieje się przez przypadek, jednak ten jest zaplanowany przez kogoś tam, z góry – szepczę wreszcie.
– Nie szukam blizn. Szukam szczęścia.
– Szczęście to ani dobrobyt, ani przyjemność, ani żądza, ani zadowolenie, ani radość, ale trochę tego wszystkiego naraz.
– Chanel.
– Któżby inny.
– Szczęściem jesteś ty. Ty mi to gwarantujesz, Amayu.
Chciałabym nigdy nie wypowiedzieć słów, które wypływają z moich ust:
– A ona?


Dlaczego tak łatwo jest tęsknić za kimś o wiele za mocno i o mało nie roznieść przez to domu? Dlaczego w jego sercu budzi się niepokój, ale taki paraliżujący wręcz niepokój po dniu ciszy z jej strony? Dlaczego, do cholery, już od kilku dobrych godzin cudem tłumi w sobie chęć wybiegnięcia z domu, udania się do Bilbao i zamknięcia jej na wieki w swych ramionach?
„No właśnie… Dlaczego?” – powtarza w myślach to męczące pytanie, wyraz wymagający odeń nieosiągalnej wiedzy. Na pewno ją kocha. Na pewno powinna dziś zadzwonić, dać choćby jeden, króciutki znak życia. Napisać smsa z banalnym „Wszystkiego najlepszego. Penélope”. Choćby na złość użyć swojego pełnego imienia.
Byleby tylko się odezwać. Zrobić cokolwiek, ażeby Ikera Muniaina nie trafiał szlag na samą myśl o tym, iż nie ma pojęcia, gdzie ta się znajduje. Co robi. Z kim. Dlaczego milczy.
Najbardziej denerwuje go to ostatnie. Przez ostatnie tygodnie nawet podczas kilku dni w Paryżu praktycznie nie mogli oderwać się od telefonu, zaś teraz nagle zaległa cisza, jaką ubiegło zaledwie kilka dni większego skupienia się na Meme. Jakby było to jakieś za późno odczytane ostrzeżenie, jakby Penny miała już serdecznie dość tego wszystkiego.
A przecież i ona go kocha. Tyle razy słyszał gdzieś między wierszami jej wypowiedzi milczące deklaracje. Tyle razy widział specyficzne spojrzenie, jakim obdarzała go, kiedy wydawało jej się, iż nie patrzy. Na pewno go kocha. Do czego jak do czego, ale na pewno Penny Amorebieta nie jest zdolna do udawania uczuć, do idealnej, godnej Martíneza gry aktorskiej. Nie wobec Ikera.
Jakkolwiek ta cisza go przeraża. A to właśnie w niej spędza cały dzień, martwiąc się brakiem Penny i katując się wspomnieniami z nią w roli głównej.


69 jak zwykle rozbrzmiewa słabego gatunku muzyką i śmiechem pijanych gości. Albo – jak dziewiętnastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku w okolicach dwudziestej dziesięć – piłkarzy lokalnego Athleticu świętujących już urodziny Muniaina. Jakkolwiek ten dopiero stoi przed wejściem do klubu Andary Pérez i z lekkim zniesmaczeniem rozważa cofnięcie się w stronę samochodu. O wiele bardziej wolałby pojechać teraz choćby na San Mamés, albo pod Muzeum Guggenheima, gdzie patrzyłby w ciemną otchłań Nerviónu. Z Penny byłoby to o wiele bardziej przyjemne niż w milczącej samotności, jednak jego kobieta spędza kolejny wieczór z projektem nowego San Mamés na kolanach i Meme de Olano przy boku.
„Chyba jednak nie wypada się nie pojawić na własnej imprezie…” – przechodzi przez myśl młodemu Baskowi. Dlatego też po tych kilku chwilach stania przed 69 zmusza się do przekroczenia progu lokalu. Nawet nie dziwi go całkowity brak uwagi wobec jego osoby. Główni organizatorzy imprezy i tak bawią się we własnym gronie – innymi słowy: Andara Pérez już zagrzała sobie miejsce na kolanach Llorente – zaś reszta albo pije drinki, albo konsumuje cateringowe przekąski.
Tylko Aurtenetxe zwraca uwagę na nowoprzybyłego.
– Jak głowa? – pyta, poklepawszy przyjaciela po ramieniu. – Wszystkiego najlepszego i witaj na targowisku próżności.
– Dzięki, już nie boli. Targowisko próżności? – unosi rozbawiony brwi. – Jon, brzmisz mocno jak z jakiegoś taniego pisadła.
– Odbija mi grudzień, tyle.
Szczere i dobitne, a jak cholernie prawdziwe.
– A nie milczenie ze strony Meme?
To wcale nie miało być docinką, a co najwyżej subtelnym, pełnym troski zapytaniem. Jon na pewno o tym wie, lecz i tak nieznacznie krzywi się z psychicznego bólu, jaki finansuje mu samo wspomnienie o jasnowłosej Argentynce.
– Nie mam pojęcia, co się z nią dzieje. Od powrotu z Paryża jest wielka cisza.
Iker wzdycha ciężko. Tym razem to on klepie przyjaciela po ramieniu, na co Jon uśmiecha się smutnym grymasem.
– Spędza dużo czasu z Penny, tyle wiem. Sam mam wrażenie, że ona ucieka.
– Penélope czy Meme? – zauważa bystrze Jon.
– Obie, we dwie uciekają w tym samym kierunku.
Długa chwila ciszy.
– To nie jest dzień, kiedy powinniśmy się tym przejmować. To twoje święto i nie możemy myśleć o kobietach. Kobiety są okrutne i próżne, potrafią ranić jak nigdy, daje im to nierzadko przyjemność, zaś my, zakochani faceci, pod ich urokiem tracimy wzrok. Za bardzo się przejmujemy, nie widząc tak naprawdę oczywistości.
– Nie służy ci picie alkoholu.
– Nie służy mi grudzień – powtarza z lekkim, wciąż smutnym uśmiechem Aurtenetxe.
– A oczywistości?
– Są banalne. Pokazują, że już dawno straciłem Meme na jego rzecz.
– Javiego? – dziwi się Iker.
– Amorebiety. Nie ma ani jego, ani Meme. Zostali w domu, bez precyzowania w czyim.
„Więc dlatego Meme spędzała tyle czasu z Penny… Meme coś ukryła, ukryli to z Nano, jakby wcale nie chcieli ranić tym wszystkich jej zabawek. A tymczasem najbardziej niewinna z zabaweczek, Jon, został zraniony najbardziej, samotnie odgadując prawdę.”
I wcale nie chce wyszeptać tego jednego pytania, które wychodzi z jego ust:
– A co z Penny?


Jon Aurtenetxe w styczniu ma skończyć dwadzieścia lat. Te prawie dwie dekady swojego życia spędził pośród złudzeń w dziecięcej niewinności, w naiwności i wierze w niemożliwe.
Jon Aurtenetxe przez te niespełna dwadzieścia lat swego życia posiada uśmiech dziecka, które nie zbiło jeszcze talerza, które może trwać w otoczce nieprawdy i kłamstw dorosłych. Jego życie ogranicza się do milczącego żebrania miłości panienki de Olano i kopania piłki w Athleticu.
Dziewiętnastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku Jonowi Aurtenetxe nagle odebrana została owa naiwność, owa dziecięca czystość. Jakby ów talerz został zbity w przenośni poprzez odkrycie i zrozumienie braku szans na uzyskanie uczuć Meme.
A przecież on tak bardzo ją kocha. Kochał od wielu lat, kocha nadal i nawet z tym faktem, ze świadomością jej utraty, nie potrafi przestać.
Właśnie o umiejętność nienawidzenia Meme de Olano błagają oczy Jona, kiedy Iker w milczeniu przetrawia brak odpowiedzi na swoje pytanie. To wystarczająco jednoznaczne.
Penny nie ma. Nie odezwała się przez cały dzień i nie ma jej teraz w 69 pośród świętujących dziewiętnastkę Ikera piłkarzy. Nie usłyszał od niej nawet słowa deklaracji, takiej pewnej, nieukrytej odpowiednio pod domysłami. On również nie obiecał jej niczego, co mogłoby obrazować ich dalszą przyszłość we dwoje. Zdążył już nauczyć się cierpliwości, spokojnego czekania na odpowiedni moment, jednak ostatnie dni nie obfitują w pozytywy.
Penny nie ma i to jest fakt. Smutny, lecz prawdziwy. Trzeba to zaakceptować. Rozumieć – niekoniecznie. Wystarczy przyswoić, pożegnać się ze złudzeniami.
W teorii nic prostszego, w praktyce – nic trudniejszego.
Iker wzdycha ciężko, po czym ramię w ramię z Jonem ruszają w głąb klubu. Andara Pérez pojawia się z sympatycznym uśmiechem i dwoma drinkami w ręku.
– Wszystkiego najlepszego, Iker – szepcze mu wprost do ucha, podając szklankę. – Na razie bawcie się dobrze, już pytał o was Aitor i Mikel wraz z nim.
– Dziękuję, Andaro – obdarza ją najpiękniejszym z uśmiechów. – Tam, gdzie zawsze?
Jej skinięcie głowy wystarcza, ażeby ruszyć w stronę ulubionego boksu. Szkoda tylko, iż Penny już nie ma, nie u jego boku.


– Ehm… słychać mnie? – zaczyna nieśmiało odrobinę już spity Carlos Gurpegui, ściskając w dłoni mikrofon i stojąc na barze. Żeby tylko wszyscy go widzieli.
– Ano – dociera kapitana grupowy pomruk kadry Athleticu. Na to ten skina głową.
– Wiecie, okazja jest okazją, a dziś nasz drogi Iker ma już dziewiętnastkę. Chłopie, starzejesz się, wiesz o tym?
Wybuch pijackiego chichotu na te słowa. Prawie cały skład – nie licząc Ikera i, o dziwo, Llorente – wszak zdążył się już zdrowo upić. Ostatni mecz w tym roku, rewanż jednej szesnastej finału Copa del Rey z Realem Oviedo, za dwa dni, ale okazja jest okazją, co zdążył już oznajmić kapitan.
– Zresztą, po dwudziestce będzie już tylko gorzej. Zaczną narzekać, że lata już nie te, że młodszy nie będziesz, że najlepsze już za tobą… – wylicza. Doprawdy wspierające. – Więc, Iker, korzystaj z tego ostatniego roku. Podobno po dwudziestce kończy się prawdziwe życie, a zaczyna powolne starzenie.
I kolejne parsknięcie śmiechem. Grupowe i niezbyt sensowne.
– Chcieliśmy kupić ci prezent…
„Tylko nie garnki, błagam, tylko nie garnki” – natychmiast zaczyna zaklinać w myślach.
– Padł nawet pomysł dokupienia czegoś do zeszłorocznych rondli. Już nawet Aitor chciał jechać do Tesco i zainwestować w komplet patelni. Albo zastawę stołową. W ostateczności konia, chociaż nie powiem ci, Iker, skąd się to wzięło. A tym bardziej, kto to wymyślił. Potem usiedliśmy zgodnie na ukochanym boisku numer trzy w towarzystwie Pabla Quirogi i jego dużego notesu. On zapisywał pomysły, więc teraz mogę je odczytać – po czym odchrząknięcie.
– Mam się czego bać? – szepcze w stronę Jona. Ten jedynie parska cichym śmieszkiem.
– Nic nowego, będzie klasycznie.
„Czyli mam się czego bać.”
– Pozycja pierwsza: zestaw kluczy rowerowych wymyślony przez Herrerę. Na twoje szczęście lub nieszczęście, pomysł odrzucony natychmiast. Potem wpadliśmy – Mikel wpadł – na pomysł podarowania ci szybkoschnących ręczników z mikrofibry.
Wybuch śmiechu chyba nikogo już nie dziwi. A na pewno nie Ikera.
– Osobiście byłem za ręcznie haftowanymi przez babcię Raúla poduszkami, jakkolwiek większość nas wyśmiała.
Wybuch śmiechu.
– Potem chcieli ci kupić antyczną maszynę do szycia na eBayu.
I kolejna salwa.
– Albo zestaw czyścików do tapicerki…
Chichot.
–…Lornetkę…
Głośny chichot.
–…Mikser, nie żeby to był podtekst czy coś…
Następna salwa pijackiego śmiechu.
–… Dużą, zieloną konewkę i krasnale ogrodowe. Autor propozycji zamaszyście podpisany jako Xabi Castillo. W sumie nic dziwnego, że miał ochotę na krasnale ogrodowe. Sam trochę je przypomina.
To akurat było zabawne, jakkolwiek Xabiemu do krasnala daleko.
–…Wyciskarka do czosnku, bo podobno nie masz. A przynajmniej Javi tak uznał, nie żebyśmy wnikali, co Javi robi u ciebie w domu…
Kolejna salwa śmiechu.
– Ostatecznie miało stanąć na rocznym zapasie proszku do pranie, worku kartofli i żywej kurze. Już nawet wyprawiliśmy Gómeza na wieś po tę kurę, a Iturraspe do warzywniaka po ziemniaki, kiedy ktoś podsunął nam pomysł o wiele lepszy od kury w ziemniakach pośród proszku do prania Persil… – budująca napięcie chwila ciszy jest przerwana wyraźnym:
– Gadaj, kurwa, a nie! – w wykonaniu nikogo innego jak Markela Susaety z dużym kuflem piwa w ręce.
– Już nawet napięcia nie dadzą zbudować – żali się do mikrofonu kapitan, w nieskończoność próbując przedłużyć ostateczność.
– Carlito, ty to nawet akcji nie umiesz zbudować, o napięciu nie zapominając! – odgryza się ktoś z głębi sali.
Salwa śmiechu jest oczywistością.
– Ehm… Tak czy owak, nieobecny dziś z niejasnych dla wszystkich przyczyn Amorebieta zaproponował nam prezent idealny. I, o dziwno, całkiem niezły jak na nasze standardy. Bynajmniej nie przewidywalny i oczywisty…
Kolejna chwila ciszy.
– No gadaj, no! – wywarczane gdzieś z głębi sali.
– No gadam, no! – odpiera kapitan. – W każdym razie, prezent zapraszamy do nas… do mnie na sce… Kurwa, to nawet nie scena. Na bar, chciałem powiedzieć.
Prezent wdzięcznym krokiem wkracza na barową ladę odziany w kobaltową sukienkę przed kolano i czarne szpilki. Postać prezentu zdecydowanie wyprawia Iker w osłupienie.
Prezentem jest Penny po miesiącu rozłąki z najpiękniejszym uśmiechem zdobiących jej twarz.


– Po tych rondlach mógł naprawdę spodziewać się wszystkiego. Nie zdziwiłaby go wyciskarka do czosnku, sokowirówka, teflonowe patelnie, tasak do mięsa, czy mikser. Asortyment kuchenny traktowaliśmy jako dobry żart. Poza tradycyjną skrzynką wódki obdarowywaliśmy chyba każdego czymś z ekwipunku kuchennego. Wyłączywszy śpiwór pewnego razu na urodziny trenera Caparrósa.
Wyobraź sobie, Amayu, nasze zdziwienie, kiedy Amorebieta podszedł do nas po treningu – a wcześniej wykręcał się, iż musi czym prędzej wrócić do domu – i rzucił „Określmy Penélope mianem prezentu, niech się spotkają po raz pierwszy od miesiąca na tej imprezie i będzie po kłopocie”, po czym zostawił nas samych z tą propozycją. Patrząc na fakt, iż naprawdę Ibai Gómez był już powoli wyprawiany po te kurę, a Ander Iturraspe miał kupić worek ziemniaków w rodzinnym warzywniaku, uznaliśmy dość szybko niebanalną prostotę podarowania mu spotkania z Penélope za najlepszą opcję. Nie widział jej od miesiąca, tęsknił za nią cholernie mocno, więc termin jej oficjalnego wyzdrowienia, który idealnie zgrał się z tą imprezą, był nam naprawdę na rękę. Zamiast kupować bezsensowny prezent, daliśmy mu ją. A ona, kiedy przedstawiliśmy już jej nasz plan, przytaknęła z uśmiechem, po czym dodała „Ja też mam dla niego wyjątkowy prezent”.
Ów prezent był niesamowity, lecz dowiedzieliśmy się o tym już po fakcie. Penélope ukryła to nawet przez swoim Nano, bowiem chciała mieć coś tylko jej i Ikera. I wyszło jej to doprawdy perfekcyjnie.


Zdążył już zapomnieć, jak piękny jest jej uśmiech. Wspomnienie jej malinowych ust wygiętych w uroczy łuk, jej ogromnych oczu i tej wybitnie chłopięcej figury rysującej się pod sukienką, zdążyły przez miesiąc wyblaknąć. A teraz ona jest tuż przed nim, prawie na wyciągnięcie ręki, stoi na tym barze u boku Carlosa i uśmiecha się tak ciepło, a zarazem kusząco. Obdarza go uśmiechem, jakim nie obdarzyłaby nikogo innego na tym świecie. Tym specjalnym, tym tylko ich wspólnym. To wystarcza za wszystko inne, to jest cudowniejsze od każdej innej chwili z nią, choć przecież podświadomość podpowiada, iż jeszcze wszystko przed nimi, iż jeszcze najpiękniejsze chwile nadejdą.
Nie mówi ani słowa, lecz spojrzenie wyraża wszystko. Bursztynowe oczy nakazują mu podejść do baru i wyciągnąć doń dłoń. Ona szybko ją łapie, po czym wsparta właśnie na nim i przy nieznacznej pomocy Carlosa znajduje się na podłodze te kilkanaście centymetrów od niego. Patrzy wprost w oczy Ikera. A potem w przeciągu ułamka sekundy, w chwili niedostrzegalnej dla nikogo, chwili, której nikt nie potrafi tak naprawdę spostrzec, znajduje się w jego ramionach, wtula się w niego z całym asortymentem tęsknoty, a teraźniejszość ginie gdzieś w objęciach uczuć tej dwójki. Wszystko ginie, co znajdowało się dookoła, bowiem dwie zagubione i stęsknione dusze odnalazły się na powrót. Są razem i już nic i nikt nie może ich rozdzielić, nie pozwolą na to, albowiem tak mocno się kochają. Tak bardzo są do siebie przywiązani i nie widzą życia bez siebie, w świecie, gdzie nie ma drugiej osoby.
– Penny… – szepcze jej do ucha, gładząc dłońmi jej plecy. Wyraźnie czuje, jak na dźwięk zdrobnienia drży, mocniej zaciska pięści, mnąc ściskany w nich materiał jego koszuli. – Jesteś taka piękna…
– Cii… – odszeptuje, puściwszy koszulę. Jej dłonie prześlizgują się po jego plecach, a potem wplątują się w jego włosy. Po chwili Iker Muniain z całym swoim uczuciem doń składa na jej ustach pocałunek. Zapierający dech w piersiach, pełen miłości i zaangażowania. Szczery i całkowicie wzruszający po miesiącu rozłąki. W oczach Penny pojawiają się słone kropelki radości, których nawet nie zdąża otrzeć. Robi to on, śmiejąc się cichutko wprost w jej usta. – Iker… – szepcze dopiero po kilku długich chwilach, które mogłyby trwać wiecznie.
– Tak?
– Kocham cię, wiesz?
I wtedy po raz pierwszy w życiu słyszy te magiczne słowa z jej ust. Wielokrotnie zastanawiał się, jak pięknie by to brzmiało, jednak rzeczywistość bez mała przyćmiła marzenia, pobiła je, znokautowała i położyła na deskach złudzeń. Zaś Penny Amorebieta wypowiedziała magiczną formułkę, na którą jego serce wykonuje kilka radosnych akrobacji. I wtedy po raz pierwszy w życiu Iker Muniain czuje się na tyle pewny własnych uczuć, ażeby móc zareagować podobnie. Ażeby móc rozczulić ją do łez banalnym:
– Wiem, kochanie. I ja kocham ciebie.
A świat nie może być piękniejszy, chociaż dookoła jest mnóstwo upitych piłkarzy Athleticu, a dziewiętnasty grudnia wcale nie wydaje się być dniem wyjątkowym.
Lecz dla tej dwójki, dla Ikera i jego Penny jest i będzie wyjątkowy na zawsze. Nic tego nie zmieni, nic nie zepsuje magicznej atmosfery dookoła dwóch zakochanych, młodych dusz, jakie odnalazły się w baskijskim zamieszaniu pośród kurzu, oparów lezamskiego powietrza oraz kartek zgniecionego papieru zarysowanych możliwymi opcjami dotyczącymi nowego San Mamés.
– Nigdy w to nie wątpiłam – szepcze wreszcie Penny, kiedy już przestaje płakać ze wzruszenia. Podobno wodoodporny tusz jednak się rozpuścił, lecz on nigdy nie widział jej piękniejszej. Nawet z tymi czarnymi smugami pod bursztynowymi oczami, nawet jeszcze chudszej, niż zapamiętał, i do tego niezdrowo jak na nią zarumienionej łzami.
– Od dziś oficjalnie jesteś moja, tylko moja – odszeptuje równie cicho, oplatając jej talię ramieniem.
– Widzisz, co ty ze mną robisz? Płaczę przez ciebie, bo…
– …Bo jesteś niewyobrażalnie szczęśliwa i to są dobre łzy, to dobra przepowiednia dla nas – wchodzi jej w słowo, prowadząc w stronę damskiej łazienki w 69, ażeby mogła doprowadzić się do porządku.
Penny energicznie potwierdza ruchem głowy.
– Tak, to dobre łzy – zgadza się spokojnie. – Ale to nie zmienia faktu, że się rozmazuję. Gdyby zobaczyła mnie teraz Amaranta…
– …Pogratulowałaby ci i powiedziałaby, że ze szczęścia możesz płakać częściej – znów wchodzi jej w słowo. Penny uśmiecha się zapłakana, wtulona w swojego mężczyznę, który otwiera przed nią drzwi niedużej, czerwono-czarnej łazienki w 69. Szatynka unosi z dezaprobatą brwi na widok swojego rozmazanego makijażu, zaś Iker siada na blacie obok umywalek i beztrosko macha nogami.
– Chyba powiedziałaby raczej, że ten tusz jest całkowicie do dupy, a nie wodoodporny.
A na te słowa Iker po prostu nie może się nie roześmiać.
„Cholera, jak właśnie jej lekkich złośliwostek najbardziej mi brakowało… Ale ważne, że jest już moja, że nigdy nie odejdzie. Nie dam jej odejść, nie z własnej, nieprzymuszonej woli.”


– I wiesz, Amayu, miał cholerną rację. Nie pozwolił jej odejść sam z siebie, bo ona decydowała po cichu. Jednego dnia była jeszcze z nami, a kolejnego żegnaliśmy ją na lotnisku.
A dopiero potem się okazało, że na zawsze, że ona już nigdy do nas nie wróci. On nigdy nie dopuścił do siebie nawet myśli o pozwoleniu jej odejść z własnej woli – powtarza Nando smutnym głosem. – To Penélope Amorebieta podjęła decyzję i to Penélope Amorebieta wybrała, zaś Iker nie mógł z tym polemizować. Zaś nam, Athleticowi Bilbao, pozostało jedynie cierpieć z tego powodu do dziś.


***
Na początku pisania MM sobie powiedziałam, że zrobię wszystko, by rozdziały nie przekraczały 4000 słów. A teraz przed wami – za wami? – jeden z tych jednak dłuższych, bo prawie 4,5 tysiąca słów XD Jakkolwiek to chyba przypadek, tak myślę. I jeszcze co do rozdziału – kolejny chyba przełomowy w relacji Iker-Penélope. Tak czasami myślę, że oni są strasznie dziwni, nie?
Znów ogłoszenia parafialne. Położyli mi parkiet, pamiętacie? No więc w przyszłym tygodniu parkiet będą lakierować, a biedna Lola nie dość, że będzie odcięta od świata, to jeszcze musi się wyprowadzić. Więc w gruncie rzeczy kolejny rozdział być może dopiero w kolejny weekend, jeśli dobrze pójdzie.
Dla Marty.

Do zobaczenia w grudniu. 

18.11.2013

23. Fernando.


`. Kobieta nazywa sukcesami wszystkie swoje kapitulacje.


I wszystko, kolokwialnie mówiąc, cholera wzięła. Całe te moje starania, złudzenia, plany i resztę cudów, jakimi miałam uratować Athletic Bilbao. Wszystko zniknęło, utraciło sens, bowiem mężczyzna mojego życia oznajmił mi, iż jego baskijski kontrakt kończy się w czerwcu. Zaś nieubłagalnie zbliża się kwiecień.
Nawet gdybym podołała zadaniu, namówiła ich do powstania przed czerwcem, upadliby ponownie, kiedy tylko bym odeszła. Zaś to nastąpi, wyjadę z Bilbao razem z Nando, a Athleticowi zabraknie kogoś, kto ich podtrzyma tak naprawdę w najtrudniejszych dniach ich odżywania. Zabraknie kogoś, kto pomoże im nabrać siły do dalszego życia już bez Penélope, lecz na podobnych obrotach, jak kiedy ona była. Poprzez odejście, zafunduję im powtórkę z rozrywki, zachowam się niczym Penélope – pozwolę się postawić na piedestale, ulokować w sobie wszystkie ich nadzieje, a potem bez słowa ostrzeżenia zniknę. Złamię ich tym, pogrążę jeszcze raz i potwierdzę, że nie warto ufać kobietom, co przecież nie jest prawdą. A przede wszystkim będę miała piekielne wyrzuty sumienia, które odróżnią mnie od Penélope, pewnie nawet będę co jakiś czas wracała, kontrolowała ich kolejne mozolne próby podniesienia się, które i tak obrócą się w pył.
Tak naprawdę wciągnęli mnie w swoje tragiczne koło, w samonapędzający się układ pełen dramatyzmu, notorycznych upadków i zniknięć, a przede wszystkim bólu i utraty wiary, jaka co jakiś czas zawsze powstaje. Szkoda tylko, że kiedy już ją dostaną, ta zawsze zostanie im brutalnie odebrana, jak właśnie teraz Nando zabił moją swoimi słowami. To boli najbardziej. To i świadomość, iż miałam przecież nie dopuścić do stania się nią, następczynią Penélope Amorebiety. Jaka szkoda, iż nieopatrznie zapatrzywszy się w Nando, nie zwróciłam uwagi na resztę piłkarzy i pokładaną we mnie nadzieję. Uległam uczuciu, jakie jest nieprofesjonalne, niszczące, nierealne i, cholera, prawdziwe.
– Amayu? – mruczy mężczyzna mojego życia głosem pełnym przejęcia i poczucia winy. Rozumie, jak bardzo swoimi słowami zniszczył moją wizję świata, najbliższych miesięcy w Bilbao.
– Wiem. Chcesz wygrywać. Chcesz się pozbierać gdzieś zdala od tej psychodelicznej atmosfery.
Chcę cię uratować.
Wzdycham ciężko. Naprawdę bardzo ciężko, jakby ze smutkiem, co on odczytuje w sposób dla mnie niezrozumiały, kwitowany jedynie słowami:
– Nie możesz upaść wraz z nami. Poza tym nie pozwolę, aby przechrzcili cię na nową Penélope. Nie wyrażam na to zgody, nie mógłbym patrzeć, jak kobieta mojego życia upada.
Przymykam powieki. Uderzył w samo sedno, w moją duszę, którą powoli ogarnia tutejsza mentalność.
– Upadłam, Nando – szepczę zrezygnowana. – Spóźniliśmy się i upadałam, pociągnęliście mnie za sobą i nie wstaniemy już. Nie liczmy na cud, bo ten już się nie zdarzy.
– Ty nim jesteś, Amayu, a cuda trzeba chronić przed brutalnością tego świata, tak samo jak kochane przez nas osoby.
Doskonale wiem, iż cytuje Amorebietę wypowiadającego te słowa w odniesieniu do Penélope i… I nagle dociera do mnie coś, na co prędzej bym nie wpadła. Lecz teraz nie czas na to, bowiem najważniejszy jest mój Nando. Poza tym nie znam całej historii, a moje podejrzenia są tylko właśnie tym – podejrzeniami.
– A ty mnie kochasz… – wcinam się cicho. Skina głową, całuje mnie w skroń i potwierdza słowami, jakie słyszeć uwielbiam, lecz dziś tylko mnie dobijają.
– Kocham cię, Fabrizio Amayu, piekielnie mocno i dlatego muszę cię stąd zabrać.
Wzdycham po raz kolejny, przestałam już nawet liczyć który. To najmniej ważne w sytuacji, kiedy z osoby, jaka miała ich wszystkich ratować, stałam się tą, którą Nando usilnie próbuje uratować przed samą sobą i widmem Athleticu Bilbao, wyrzutami sumienia powodowanymi przez Penélope Amorebietę, której nawet nie widziałam na oczy.


Fernando Amorebieta wraca do domu w humorze co najmniej dziwnym, powodowanym przez nie mniej dziwne przeczucie. Jakby coś miało się wydarzyć, coś bardzo złego. Właśnie niesiony tym instynktem wpada do mieszkania na ósmym piętrze ja burza, a tam Javi jak gdyby nigdy nic śpi na sofie, zaś uśmiechnięta Penélope smaży naleśniki, podśpiewując pod nosem którąś z piosenek Arethy. Oznacza to, iż szatynka jest w zaiste doskonałym humorze, co może zapowiadać naprawdę niemiłe dla kogoś wydarzenia ostatnich dwóch dni. Precyzując – dla Javiego.
– Penélope – wypowiada jej imię Amorebieta, stojąc w drzwiach, tudzież w wielkim łuku prowadzącym do kuchni, jaki wybito w ścianie nośnej. Penélope obdarza go jedynie ciepłym uśmiechem, dosmaża naleśnika i dopiero kiedy przekłada go na talerz, a patelnię odkłada na bok, mocno przywiera do Fernandowej sylwetki.
– Nano, tęskniłam – wita go cicho. Wenezuelczyk wplata dłoń w jej rozpuszczone włosy i schyla się, aby musnąć ustami jej skroń.
– Wiem, Penélope. Ja też tęskniłem, chociaż Iker chyba jednak bardziej.
Szatynka parska chichotem, takim przeuroczym i naprawdę utęsknionym chichotem.
– Chwalił się, czy znów siedziałeś przy nim, kiedy rozmawialiśmy? – pyta zaczepnie.
Coś musiało wydarzyć się między nią a Martínezem, że ma taki doskonały humor. I na pewno nie było to nic przyjemnego.
– Rozmawialiście codziennie po kilka godzin. Niekiedy nie sposób było was nie słyszeć.
Wenezuelka delikatnie się rumieni, wyplątuje z ramion rodaka i wraca do przygotowywania posiłku.
– Mam nadzieję, że zjesz ze mną – zmienia temat dziewczyna, na co Nano wybucha śmiechem.
– Oczywiście, skarbie.
– Śmiejesz się ze mnie – prycha ona.
– Przecież cię kocham.
– Przecież wiem.
I znów wybuch śmiechu skwitowany przez Penélope uniesieniem brwi. Ale i ona po chwili się śmieje, a potem stawia na stole talerz z dużą stertą naleśników i dwa kubki kawy.
– Smacznego, Nano – życzy, usiadłszy naprzeciw niego.
– Smacznego, Penélope. Masz doskonały humor.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Pozbyłam się Kretineza, bo wróciłeś. Iker wrócił, niedługo go zobaczę. Nie pozabijałam się z tym kretynem. To chyba dużo powodów do dobrego humoru.
– Chyba tak. Cieszę się, skarbie.
– Ja też. Ale będę cieszyć się bardziej, jak przestaniesz kurczowo trzymać mnie w domu.
Fernando parska śmiechem.
– Jestem już zdrowa!
– Przed świętami na pewno go spotkasz, potęsknijcie jeszcze trochę, kochanie.
– Czyli nie mam co liczyć na obejrzenie Zaragozy na żywo? – ciężko wzdycha dziewczę. Odpowiedź doskonale zna, więc nawet na nią nie czeka.
W tym wszystkim Fernando Amorebieta ma jednak plan, plan doskonały, dzięki któremu zagwarantuje Penélope szczęście. Jej choroba była na początku mu niezbyt na rękę, jednak z czasem zrozumiał, iż poprzez rozłąkę łatwiej dotrze do Penélope i Ikera, jak wiele mogą mieć razem, we dwoje. Tylko razem dadzą sobie gwarancję przyszłości i szczęścia, lecz zadaniem Fernando jest im to uświadomić. Teoretycznie nic prostszego, tym bardziej w przypadku łączącego ich uczucia i perfekcyjnie opanowanej przez Fernando sztuki manipulacji. Teoretycznie, ponieważ praktyka okazała się o wiele mniej przyjazna, Penélope o wiele bardziej uparta, Iker przerażony, a Javi wybrał najgorszy moment na rozstrzyganie ich małej wojny.
– Jaki wynik? – pyta nagle olśniony piłkarz. Penélope wzrusza obojętnie ramionami.
– Wojna trwa dalej. Zawiesiliśmy broń do twojego powrotu.
Spodziewał się wszystkiego, naprawdę wszystkiego, lecz nie racjonalnego rozejmu między dwoma największymi wrogami. Już nawet nie ważne, jakim cudem udało im się dojść do zgody, bowiem liczy się sam ten fakt, samo bodajże dwudniowe wstrzymanie ognia ironii wobec drugiej osoby. A zakładał, iż stęskniona Penélope całą swoją złość wyładuje na Bogu ducha winnym – och, naprawdę? – Martínezie, dzięki czemu pójdzie mu jeszcze łatwiej. Ich rozejm budzi pewne obawy, jednakże te nie żyją długo. Penélope skutecznie je likwiduje, kontynuując:
– Trochę żeśmy się kłócili, praktycznie wygrał jedną z bitew, lecz popełnił kardynalny błąd w ostatnich sekundach. Kiedy próbował mnie pocałować, obróciłam szalę zwycięstwa na swoją stronę i pokonałam go dwoma słowami.
Zimny, obojętny ton jej głosu z początku brzmi niepokojąco, lecz po chwili namysłu Amorebieta uzmysławia sobie, iż i Javier mógłby nieświadomie pomóc mu poprzez zaistniałą sytuację. Teraz jednak wszystko zależy od słów, jakimi pokonała go Penélope.
– Co powiedziałaś?
Dziewczyna uśmiecha się z sentymentem na wspomnienie owej chwili.
– Kocham Ikera.
No proszę, i znów sytuacja pozornie mogąca mieć jedynie niszczący wpływ na podobno perfekcyjny plan Fernando okazała się dlań błogosławieństwem. Penélope Amorebieta dopuściła do siebie myśl o uczuciu łączącym ją z Muniainem i tak naprawdę to rzeczywisty powód jej radości. Nie zwyciężona z Martínezem potyczka, a fakt, iż szczerze pokochała, choć broniła się przed tym naprawdę zacięcie.
– Kochasz? – upewnia się cicho Fernando, choć odpowiedź zna. Sam do tego dążyła i bez znaczenia na wszystko prędzej czy później Penélope i Iker zostaliby przeuroczą parą.
– Głupie pytanie. Sam tego chciałeś – wyrzuca powoli każde zdanie już trochę cieplejszym głosem szatynka, zapatrzywszy się w trzymany w obu dłoniach kubek kawy. – Kocham bardzo.
– On ciebie też – zapewnia z mocą, no co ta się uśmiecha.
– Wiem. Słyszę to zawsze w tonie jego głosu, w sposobie, w jaki wypowiada to uparte „Penny”. Chciałabym wreszcie porozmawiać z nim o uczuciach, a potem być szczęśliwą długo i wytrwale.
– Wierzysz w „i żyli długo i szczęśliwie”? – Fernando parska śmiechem z ledwie dostrzegalną, zdziwioną kpiną. Jednak Penélope nawet jeśli to słyszy, nie daje tego po sobie poznać. Wzrusza jedynie ramionami.
– Jesteśmy młodzi, wieczność przed nami.
Zabrzmiała tak dojrzale jak jeszcze nigdy. Jego mała, kochana Penélope dorosła, oddała komuś swoje serce, a Fernando powoli traci ją na rzecz Muniaina. Jakkolwiek sam tego chciał, sam popchnął swoją Penélope w jego ramiona. Wybrał najlepszego kandydata, zaś teraz powinien pogodzić się z dalszym biegiem życia Penélope. W końcu wciąż działają według własnych, ustalonych przed laty zasad, a szczęście panny Amorebiety jest też szczęściem Fernando. Zawsze tak było, jest tak teraz i będzie zawsze. Przysięgli to sobie, a słowa dotrzymać wypada, tym bardziej w ich przypadku.
– Uśmiechnij się, Nano – prosi z czułością szatynka. – Zawsze będę kochać cię najmocniej na świecie.
Fernando uśmiecha się, doskonale wiedząc, iż Penélope nie kłamie. To on zawsze będzie najważniejszy, będzie pierwszym na liście życia Penélope Amorebiety.
Tylko on, Fernando Amorebieta, jej najdroższy Nano i nikt inny. Nigdy.
Szkoda tylko, iż nawet ta rozmowa niewiele pomogła złemu przeczuciu Wenezuelczyka. Śmiech tej cudownej dziewczyny ukaja jego strach, lecz intuicyjny alarm wciąż dzwoni. Nigdy nie miał niesłusznego przeczucia, nigdy ono się nie sprawdziło, a to naprawdę go przeraża. Bo jeśli w życiu Penélope wszystko układa się tak doskonale, co może teraz, właśnie w tej chwili upadać?
Coś musi, bowiem niemożliwe jest, ażeby instynkt popełnił błąd. Nie ma na to szans, choć dzisiejsze przeczucie jest naprawdę dziwne. Niejasne. Niedotyczące Penélope. Niedotyczące Ikera, który wraz z Penélope powoli kroczy ku ścieżce wspólnego szczęścia. Niedotyczące nawet Javiego, który zapewne pije w swoich czterech ścianach z panienką do towarzystwa. A to jest już co najmniej dziwne, ponieważ każde dotychczasowe złe przeczucie odnoszące się nie do Penélope lub osób z nią związanych było zapowiedzią prawdziwego dramatu.
Co też złego może stać się teraz?
– Ja ciebie również, Penélope – zapewnia ją, chcąc rozmową odpędzić nalot perfidnych i nieustępliwych myśli. – Najmocniej na świecie – powtarza. Ona uśmiecha się promiennie.
– To dobrze. Co u Amaranty? Tęsknię za nią.
– Ona za tobą też. Jedzie na święta do Argentyny i nawet dobro dziecka nie było w stanie jej od tego pomysłu odwieść.
Penélope nieznacznie wzrusza ramionami.
– Spędzasz święta w rodzicami? – w jej pozornie beztroskim pytaniu kryje się smutek, z którego Fernando doskonale zdaje sobie sprawę. Sam ciężko wzdycha.
– Tato chętnie cię zobaczy.
– Twoja matka na sam mój widok prawie płacze – przypomina mu, po czym, z trochę bardziej optymistycznym uśmiechem dodaje: – Iker chciałby przedstawić mnie rodzicom, ostatnio truł o tym przez bitą godzinę, póki niechętnie wreszcie na to przystałam.
Fernando skina głową.
– Jeśli tego chcesz…
– Naprawdę nie jestem gotowa na te pełne nienawiści spojrzenia twojej mamy i jej zimną gościnność.
– Rozumiem.
Penélope uśmiecha się ciepło, skinając głową.
– Tak będzie najlepiej, Nando. Przynajmniej skończę ten rok bez wyrzutów sumienia.
Zaś Fernando Amorebieta doskonale zdaje sobie sprawę, iż jego matka w przyprawianiu Penélope o wyrzuty sumienia jest mistrzynią świata.


Przeczucie nie znika. Pojawia się i trwa, zaś Fernando nie umie go odpowiedni zinterpretować. O wiele łatwiej byłoby zapomnieć o tym, ale i tego Amorebieta nie umie zrobić. Za trudno jest zabić uczucie, iż coś złego się wydarzy.
Męczy się z tym do późnego wieczora w towarzystwie szczęśliwej Penélope wtulonej weń mocno. Ta jest wyraźnie zmęczona, jednak uparcie czeka na telefon od Ikera, który nie nadchodzi.
– Śpi, Penélope. Na pewno poszedł spać, bo jak tylko dowieźli nas do Lezamy, głośno oświadczył, iż zamierza spać do oporu – uspokaja ją Fernando. – Penélope, kochanie, daj spokój, nie męcz się. Idź spać, jutro musisz być przytomna, bo projekt czeka.
Argumenty widocznie są przekonujące, bo po chwili rozmyśleń dziewczyna wzdycha, wstaje z sofy i udaje się do łazienki. Fernando kończy oglądać brazylijskie wiadomości w samotności, a dopiero potem w akompaniamencie wody szumiącej w łazience Wenezuelczyk robi porządek w kuchni, chowa naczynia do zmywarki, którą uruchamia, przeciera blat w celu zebrania ewentualnych okruszków, a następnie przygotowuje sobie gorzką, białą herbatę, zaś swojej Penélope filiżankę słodkiej czekolady.
„Po jedynym łyku by mnie zemdliło. Nie wiem, jak ona może to pić” – parska ze śmiechem w myślach. Zanosi napój do jej sypialni. Penélope wciąż okupuje łazienkę, nucąc pod nosem jakąś hiszpańską piosenkę, więc Fernando wraca do salonu, gdzie spędza sporo czasu, tonąc w lekturze któregoś z pismaków. Przede wszystkim za wszelką cenę stara się nie myśleć o targających jego sercem uczuciach z tym strachem na czele.
– Dobranoc, Nano. Śpij słodko – rzuca głośno Wenezuelka, poczym zamyka za sobą drzwi sypialni. Zza tych po chwili dodaje: – Dziękuję za czekoladę!
Fernando nie odpowiada, jedynie uśmiecha się pod nosem i udaje do zaparowanej łazienki. Ma w planach szybki, gorący prysznic i natychmiastowe pójście spać. Jednak druga część ambitnych zamiarów nie jest mu dana, bowiem zaraz po wyjściu z kabiny prysznicowej po mieszkaniu rozlega się uporczywy dzwonek jego telefonu niczym zapowiedź najgorszego. Szybko owija się ręcznikiem w biodrach, po czym na boso, o mało nie zaliczając co najmniej kilku bliższych kontaktów z podłogą, biegnie do salonu, gdzie znajduje się to małe urządzonko. Czyżby przeczucie miało stać się prawdziwe? Miało właśnie teraz ziścić się niczym najgorszy sen pośród pięknej, grudniowej nocy?
Na wyświetlaczu imię. I wszystko jest jasne.
Meme.
– Fernando – dociera go słaby szept Argentynki. – Boli.
Wenezuelczyk nieświadomie wstrzymuje oddech i dopiero, kiedy mózg wysyła alarmowy sygnał, iż za chwilę zabraknie mu tlenu, bierze płytki i gwałtowny wdech.
– Co się dzieje, Meme? – wydusza równie słabo, choć u niego jest to objaw strachu. Okrutne przeczucie, okrutny Losie, jakże mogliście zesłać na Meme ból po tym, jak ciężko było jej zaakceptować dziecko, odnaleźć się w zaistniałej sytuacji?
– Boli, Fernando…
Aż go ściska serce na dźwięk jej przeszytego cierpieniem głosu.
– Meme, co z małym? – Amorebieta wypowiada każde słowo powoli, wyraźnie, modląc się, aby za wszelką cenę zachować charakterystyczny dla siebie spokój. Niestety, nawet on ma uczucia, nawet Fernando Amorebieta jest zdolny do strachu, jakkolwiek bardzo by tego nie chciał.
– Boli, kurwa! – warczy wreszcie blondynka. – Przyjedź do mnie, kretynie! Auć! Przyjedź natychmiast!
Potem następuje drugi już szaleńczy bieg po mieszkaniu, podczas którego piłkarz wciąga na siebie pierwsze lepsze znalezione ciuchy – innymi słowy: stary, klubowy dres – łapie trzy komplety kluczy i dopija herbatę naraz. Jak nigdy nie zależało mu szczególnie na Meme, zaś spotkania od czasu do czasu na kawę i pertraktacje na tematy filozoficzne i nie tylko były jedynie miłym spędzaniem wolnego czasu, nagle poczuł się za nią odpowiedzialny. Za Meme de Olano i jej dziecko. Ich dziecko, do cholery. Obiecał się obojgiem zaopiekować, zapewnić im szczęście i bezpieczeństwo, spokojne warunki do życia i gwarancję następnych lat razem.
A tymczasem głos panny de Olano rozbrzmiewał szlochem cierpienia i strachu, jakby przerażona bólem nie umiała wykonać niczego poza panicznym telefonem do niego. Jakby nie wiedziała, jak może uratować siebie i swoje dziecko, które jest zagrożone właśnie w tej chwili.
„Tylko, do cholery, skąd niby ja mam to wiedzieć?!”
Teraz Fernando Amorebieta jest w stanie jedynie łamać na potęgę wszelkiego rodzaju przepisy drogowe, pędząc na złamanie karku – tudzież rozpłaszczenie się ukochanym autem na którymś z przydrożnych drzewek – te kilkanaście kilometrów do Lezamy. Pewnie z domu nawet nie uświadczy obecności Bielsy i jego małżonki, bowiem gdyby tak było, Meme nie dzwoniłaby do niego spanikowana. Marcelo by huknął, kazał Meme wsiadać do samochodu i zawiózłby ją do szpitala. Jednak zmuszony zrobić to jest Fernando, którego serce wali jak szalone. Nigdy jeszcze nie doświadczył strachu tego rodzaju. I nawet uparte powtarzanie sobie regułek, że nic się nie dzieje, że wszystko będzie dobrze, nic nie daje. Ale w miarę pewnie parkuje samochód na podjeździe domu Bielsy, po czym bierze głęboki wdech, nim z niego wysiada. On, zawsze opanowany, przyjmujący wszystkie wiadomości ze spokojem, jaki zdeklarowanemu stoikowi przystaje, nie przewidział ciąży Meme, nie wspominając o ewentualnych zagrożeniach, jakie właśnie wydaje się, iż mają miejsce. Meme nie brzmiałaby tak tragicznie, gdyby ona lub dziecko nie znajdowali się w niebezpieczeństwie.
Nawet nie spostrzega chwili, kiedy wkracza do holu przez otwarte drzwi wejściowe i uginają się pod nim kolana na sam widok Meme skulonej na ziemi w rogu, obejmującej ramionami kolana i cicho popłakującej.
Chwilę później, dosłownie ułamek sekundy, a może i nawet krócej, Fernando Amorebieta obejmuje ją ściśle, pozwala płakać i składa pocałunki na grzebiecie jej prawej, lodowatej dłoni.
– Meme, co się dzieje? – pyta spokojnie, ocierając wolną dłonią płynące po jej zaczerwienionych policzkach łzy.
– Boli, Fernando – powtarza cicho słabym głosem, płytko oddychając. – Baaa… ardzo – przerywa jej jęk bólu, przez który automatycznie Fernando mocniej ją obejmuje. Zaś Meme de Olano ściska jego dłoń tak mocno, jakby chciała oddać mu trochę własnego bólu, ściska ją aż do utraty czucia, wbijając mocno polakierowane na niebiański błękit paznokcie. Aż do krwi.
– Meme, oddychaj głęboko – prosi, kiedy dociera do niego, iż tak naprawdę nic nie zdziała. Nie ma na to żadnych szans, gdyż Meme nie jest skora do pomocy, właściwie nie udziela odpowiedzi na pytania, a jedynie płacze z bólu. – Meme, skarbie, co cię boli? Co z dzieckiem? – nalega Wenezuelczyk, jednak ponownie nie uzyskuje konkretnej odpowiedzi.
Ciężko wzdycha, podejmując najracjonalniejszą z możliwych decyzji. I tak nie wydusi z niej ani słowa więcej, Meme de Olano nie jest skora do rozmowy, zaś dziecko i ją trzeba ratować.
– Kochanie, poczekaj na mnie chwilę. Wezmę jakieś rzeczy dla ciebie i jedziemy do szpitala, dobrze?
W ramach potwierdzenia blondynka słabo kiwa głową, znowu cicho jęcząc, jakby miała bolesne skurcze czy coś w ten deseń. Chwilę później Fernando Amorebieta jest już przy jej szafie i do znalezionej na dnie, dużej torby pakuje pierwsze lepsze ubrania, jakie wpadają mu do rąk, a następnie wrzuca najpotrzebniejsze kosmetyki z toaletki i łazienki. Na dół zbiega na złamanie karku, prawie się wywracając na ostatniej prostej, rzuca torbę pod ścianę niedaleko Meme i znów przy niej kuca. Dziewczyna natychmiast mocno ściska obie jego dłonie, kierując na jego twarz przerażone, błagające o litość, piwne oczy.
– Meme, skarbie, gdzie są twoje dokumenty? – pyta powoli, spokojnie Fernando.
– Druga szuflada komody pod telewiz… Ałaaa! – wydusza. Amorebieta w pędzie całuje grzbiety obu jej dłoni i rusza do wspomnianej komody, której zawartość praktycznie wyrzuca na podłogę, poszukując tych najważniejszych papierów. Ale są, trzyma je w dłoni, przez ułamek sekundy wpatrując się weń z dumą, iż je odnalazł, lecz prawie natychmiast budzi się ze swoistego transu.
 Najważniejsza jej Meme, do której ponownie wraca.
– Mam wszystko, kochanie. Wytrzymasz jeszcze chwilkę? – pyta retorycznie, bezpardonowo biorąc ją na ręce. Ta ufnie oplata ramionami jego szyję i składa głowę na ramieniu, cicho szlochając.
– Boooli – wydusza w ramach odpowiedzi. – Nie mogę stracić maleństwa – dodaje bezgłośnym szeptem. – Fernando, uratuj nas.
Amorebieta całuje ją w czubek głowy, po czym układa na tylnym siedzeniu samochodu, uśmiechnąwszy się ciepło, wspierająco. On też wierzy, iż będzie dobrze. W końcu to i jego dziecko, on również nie chce go stracić. Nie może dopuścić, ażeby mały cud świata, jaki przydarzył się przypadkiem Meme, opuścił ją przed czasem.
Chyba już zwyczajnym biegiem – bowiem od chwili jej telefonu praktycznie tylko nerwowo biega – wraca do domu, zabiera torbę wypchaną po brzegi jej rzeczami, zamyka drzwi znalezionymi w holu kluczami i ponownie rusza w stronę auta, wrzuciwszy komplet żelastwa do owej torby. Chyba to Prada, ostatnio widział identyczną w którymś z paryskich butików z najwyżej półki i zastanawiał się, czy Penélope by się ucieszyła. Ale ze względu, iż jednak z zamiaru obdarowania jej płachtą ładnie obrobionej skóry zrezygnował, nie ma pojęcia, czy aby na pewno to Prada.
„Brawo, Amorebieta, uciekanie myślami od problemów opanowałeś do perfekcji” – prycha w myślach, wsiadając do samochodu.
– Będzie dobrze, Meme – rzuca jeszcze z pokrzepiającym uśmiechem, odwracając się do tyłu, kiedy wprowadza auto na drogę do Bilbao.
Teraz pozostało mu kląć na swoje przeczucia i zaklinać przeznaczenie.


– Remedios poroniła – słowa te zalegają w przejmującej ciszy Los Leones na długie sekundy. – Uratowanie dziecka nie wchodziło w rachubę, nie było na to szans. Uparcie nie chciała się zgadzać na nierobienie niczego, lecz powikłania tym spowodowane by ją zabiły. O dziecku nawet nie wspominając. Fernando nie miał wyboru, podał się za jej narzeczonego, za ojca dziecka i to on musiał wybrać. Właściwie wybór był dlań oczywisty – Remedios. Na jego miejscu zrobiłbym to samo, choć on zarzekał się, iż wtedy jej nie kochał. Uratował pannę de Olano tylko ze względu na Penélope, bowiem ta była dlań ważna. Dopiero dużo później dotarło do nich, iż tylko Amorebieta może uratować naszą dietetyczkę przed nami i samą sobą.
Podpisała wszystko tylko dlatego, iż Fernando ją o to poprosił. Subtelnie, acz brutalnie uświadomił jej, iż inaczej umrze i ona, i dziecko. Iż nie było szans na uratowanie ich obojga, na uratowanie tego maluszka. Remedios zdążyła pokochać te niespodziewane zrządzenie losu, niechcianą niespodziankę, uwierzyć, że to jej szansa na lepsze, nowe życie. Gdyby urodziła, miałaby w swojej egzystencji coś naprawdę stałego, dziecko, które kochałoby ją bezwarunkowo i zawsze. Nie oczekiwała miłości Amorebiety, kiedy wiedziała, iż jej malutki skarb będzie ją kochał.
A jednak to utraciła. I przy okazji swoim bólem chciała obdarzyć również jego. Chciała go ukarać, bo straciła sens, bo ich dziecko umarło, więc dlaczego miałaby cierpieć samotnie? On przecież powinien również czuć to, co czuła ona, on również powinien jej śladem zamknąć się w swoim świecie i przeżywać wieczną żałobę. Wytrzymała tak jakieś dwa tygodnie, a potem znalazła metodę doskonałą na zranienie Amorebiety. I nowy rok rozpoczęła jako prawdziwa Remedios Amaranta de Olano Flores.
Innymi słowy – z Javierem w 69.


***
Ehm, jak widzicie, trochę zaczyna się wszystko komplikować. Jakieś teorie?
Pozdrawiam z prawie obsuwą znad cyrkulacji monsunowej, wiatrów lokalnych i opadów z osadami atmosferycznymi. Czasami serio się zastanawiam, co ja ćpałam, gdy szłam na geo-wos. I gdzie zgubiłam ten genialny towar.
Dla mnie samej. Tak w ramach wsparcia do nauki na całą noc.

Do zobaczenia w czwartek.