15.11.2013

22. Javi.


`. Nie umiem mówić o szczęściu, ale to nie znaczy, że go nie zaznałem.


Javier Martínez nie chciał pamiętać poprzedniej nocy. Zapomnienie tamtego wieczora, kiedy Penélope pokonała go w ostatniej minucie ich rozgrywki dwoma naiwnymi słowami, jakich w ogóle nie powinien usłyszeć, jest jego najszczerszym i największym marzeniem. Zapomnienie tej nocy przy niewielkiej pomocy kapryśnego bożka kaca byłoby cudownym darem, jakim Javi na pewno nie pogardzi. Chyba najlepszym, jaki mógłby mu się przydarzyć, kiedy budzi się z lekkim bólem głowy na sofie w salonie Amorebietów otoczony wielką stertą papierzysk dotyczących nowego San Mamés. Pewnie to jej przeklęte notatki, plany, rysunki, projekty i cała reszta podobno istotnego syfu potrzebnego do stworzenia od podstaw nowego stadionu zalega właściwie w całym salonie albo w kupkach makulatury w różnych kątach i nie tylko, albo po prostu pojedyncze kartki, zdecydowanie ładniej ubierając to w słowa, wyściełają podłogę papierowym dywanem.
„Będzie kac. Błagam, żeby tylko był kac” – powtarza w myślach Martínez, wstając powoli z sofy. Usiadłszy, kładzie dłonie na kolanach i bierze kilka głębszych wdechów. Wcześniej nawet nie spostrzegł cienkiego koca, jakim ktoś go widocznie okrył w środku nocy, kiedy już uleciała z niego cała wściekłość i wrócił do mieszkania Fernando i Penélope , żeby wypełnić obietnicę. Wszak dał słowo Amorebiecie, iż będzie strzegł jego chorej żonki, a czego jak czego, ale Javi Martínez nie zwykł nie dotrzymywać słowa. Naprawdę nie zrobiłby tego, gdyby nie złożona obietnica, jaką pomimo naprawdę dziwnych stosunków pomiędzy Javim i Fernando wypada wypełnić. W końcu jeszcze tylko około trzydziestu kilku godzin i Athletic wróci z Paryża, a wraz z tym Penélope zostanie znów oddana pod skrzydła Fernando.
W sumie jest dorosłą, dwudziestokilkuletnią kobietą, więc ta siatka opiekuńczości na kształt klosza jest dla młodego Baska nie do końca zrozumiała. Na litość Boską, przecież i on, i Iker – tym bardziej – są od niej na pewno młodsi. Penélope musi mieć ukończone studia na wydziale architektury, co oznacza, iż ma około dwudziestu czterech-pięciu lat, jakkolwiek Javiego nigdy nie interesowały szczegóły związane ze studiowaniem. Nawet po bardzo dużych dawkach alkoholu nie przyszła mu do głowy myśl, ażeby nagle zacząć studiować architekturę, jeśli nigdy nie przejawiał zdolności matematyczno-fizycznych.
Bierze jeszcze jeden, głęboki wdech, uświadamiając sobie, iż musiał, po prostu musiał wrócić w nocy, bowiem obowiązywała go obietnica, a bez znaczenia na specyfikę jego relacji z Amorebietą, słowa trzeba dotrzymywać. To chyba jedyna zasada, jaką ostatnimi czasu się kieruje, chociaż wczoraj przez chwilę wątpił w słuszność swojej egzystencji.
A wszystko to jest winą tej przeklętej Wenezuelki, Penélope. Naprawdę by odpuścił, naprawdę nie wracałby, w końcu dziewczyna nie jest dzieckiem, ale nie mógł. I tylko dlatego w połowie nocy nawet zajrzał do jej sypialni i otumaniony alkoholem czubkami palców pogładził jej policzek, kiedy upewnił się, iż szatynka śpi.
Mógł nie pić poprzedniego wieczora. Gdyby nie zabrał ze sobą dużej butelki Jacka Daniels, co najwyżej byłby wściekły przez jakieś trzy czwarte wieczora, w ostateczności praktycznie cały wieczór by się otwarcie kłócili, a nie grali w subtelne wbijanie sobie nawzajem wyrafinowanych szpil. Na pewny by z nim nie wygrała. Na pewno nie pozwoliłby jej na to. Na pewno nie próbowałaby jej pocałować.
„Kurwa. Czyli jednak pamiętam. Oczywiście, kiedy kac jest potrzebny, to go nie ma” – warczy wściekły Martínez, pocierając pulsujące skronie. A tak cholernie bardzo chciał zapomnieć, udać, iż wcale nie upokorzyła go w tak prosty i zarazem wyszukany sposób.
Powoli wstaje z sofy – nie ważne, że o mało nie zalicza spotkania bliskiego stopnia z podłogą przez ten przeklęty koc, jaki zaplątał mu się między nogami – i rusza do kuchni, po której z ponurą miną i w starym, o wiele za dużym dresie męża kręci się Penélope. Określenie jej choćby nawet mianem ładnej o tej porze byłoby żartem roku. Co najmniej.
– Masz kaca, Martínez – chyba raczej stwierdza szatynka, jakkolwiek mogło być to równie dobrze pytanie. I tak nawet nie czeka na odpowiedź. Stawia na stole talerz z kanapkami i dwa duże kubki kawy, po czym zasiada po jednej jego stronie.
– Kanapki z boczkiem? – Bask unosi sceptycznie brwi.
Panna Amorebieta prycha z politowaniem.
– Najlepsze na kaca. Nie żadne mikstury z soku pomidorowego, keczupu i wody z cytryną, a zwyczajna kanapka z boczkiem. Jedz, Martínez, będę dziś może nawet miła.
Javi przewraca oczami w akcie ironicznego rozbawienie jej słowami.
– Nawet? A co z…
Wczoraj nie było – przerywa mu gwałtownie, zerwawszy się z krzesła. Przez kilka chwil krąży bez słowa po kuchni, po czym ponownie siada i dodaje: – Nic się nie wydarzyło, Javi.
Z zadowoleniem spostrzega, iż Penélope usilnie próbuje nie mówić do niego po nazwisku. Ba, nawet użyła zdrobnienia, jakkolwiek nigdy nie przepadał za pełnym Javier i nawet kibice znają go jako Javiego, a nie Javiera Martíneza. Jedynie matka uparcie nazywa go pełną wersją imienia i Meme, lecz u niej wszystko zależy od wahań nastrojów, ona nie wlicza się z żadną z kategorii. Meme to Meme i ostatnio mu oznajmiła, iż potrzebuje spokoju przez najbliższe tygodnie, bowiem nie może skupić się na tym, co tak naprawdę najważniejsze. Bask nie drążył tematu, pozwalając jej odejść, zaś sam zasmakował ponownie w jedno-dwunocnych przygodach. Tak jest o wiele lepiej – o wiele bezpieczniej. Podczas tych krótkich przygód, praktycznie tylko pieprzenia się bez zbytecznych słów, nie można poznać duszy towarzyszki, nie ma szans na zaangażowanie się, czy nawet zapoznanie się z charakterem tych biednych, zdesperowanych dziewczyn, które doskonale wiedzą, iż liczenie na jakiekolwiek uczucia byłoby co najmniej niepoprawne. Może rzeczywiście trochę je krzywdzi, jednakże dzięki temu Javi Martínez ucieka od czegoś, czego nagle zaczął bać się w bardzo niezrozumiały sposób – od zaangażowania się.
To nawet dobrze, iż według tej przeklętej Penélope nic się nie wydarzyło.
– Jasne – przytakuje jej Martínez, kiedy dziewczyna znów ściska kubek gorącego naparu w obu dłoniach i patrzy w okno za jego plecami. – Nic się nie wydarzyło.
– Po pierwsze: tak było. Po drugie: nie potrzeba mi problemów z twojej winy – stwierdza wreszcie Wenezuelka w ramach wyjaśnień, o które wcale nie prosił. – A ty masz milczeć, jakkolwiek pewnie sam byś na to nie wpadł, więc cię upominam i ostrzegam, iż każda próba zniszczenia mi życia wieczorem, który się nie wydarzył, skończy się, owszem, źle, ale dla ciebie.
Milutka.
– Wciąż we mnie wątpisz – prycha z wyaktorzonym żalem. Granie przy niej przesadnych, nierealnych uczuć jest przyjemności. Daje mu to szansę na kpinę w bardzo wyszukany sposób, a i Penélope nigdy nie pozostaje dłużna i odwdzięcza się tym samym. Między nimi trwa wyrafinowana rozgrywka, w której tylko jedno może zwyciężyć. I na pewno Javi nie pozwoli, ażeby była to ta przeklęta, chuda Wenezuelka, z którą utknął na jeszcze jakieś dwa dni. Przy najlepszych wiatrach półtora, co w sumie niewiele zmienia.
– I nigdy nie przestanę – odpiera słodkim głosikiem. Ona też gra, podjęła jego wyzwanie  już pierwszego dnia, lecz po trzech miesiącach stoczyli jedynie wiele drobnych bitew, jakimi nie można rozstrzygnąć ich prywatnej, cichej wojny.
Pomimo niezgody, pomimo kontrastu charakterów, coś na zawsze będzie łączyć Javiego i Penélope, a mianowicie – ich mała, finezyjna i często bardzo prywatna gra. Coś, czego nikt nie może im odebrać. Ta jedna, pozornie niszcząca relacja jest wszystkim, co łączy Javiego i Penélope. Jest wszystkim, czego nigdy im nie odbiorą, bowiem w każdym miejscu na świecie ich nienawiść wobec siebie nigdy nie zmaleje. Poznanie prawdziwego wroga jest o wiele trudniejsze od znalezienia prawdziwej miłości, dlatego też nieprzyjaciela nie można zostawić samego sobie, zaś nienawiść jest pięknym uczuciem, bowiem zawsze znajdziemy kolejny powód do obdarzenia drugiej osoby jej kolejną dawką.
– Och, Penélope, nie możesz się wściekać, czy oburzać na mnie, jeśli wczoraj…
– Wczoraj się nie wydarzyło – znów gwałtownie mu przerywa, ponownie poderwawszy się od stołu. Kolejny raz ją zdenerwował, perfekcyjnie wyprowadził z równowagi.
Zadał jej następny bolesny cios i jest z tego powodu cholernie dumny, bowiem jego własny błąd nagle stał się kolejną szansą na odbicie sobie wczorajszego wieczora.
Odgryzie się jej za tamtą sytuację, a wendetta będzie smakowała cudownie.


– Tęsknię, Iker.
– Jak bardzo?
– Bardzo, bardzo, bardzo, bardzo…
– Chyba mi wystarczy.
– Trochę za bardzo, tak uważasz.
– Ja też tęsknię, przecież wiesz.
– Wiem.
– Nie wątpisz we mnie, Penny?
– Nie wątpię. Kiedy do mnie wrócisz?
– A kiedyś byś chciała?
– Jak najszybciej. Teraz. Tęsknię, Iker.
– Niedługo, skarbie. Javi przecież krzywdy ci nie zrobi.
– On mnie niszczy psychicznie!
– Penny…
– Ja mu zrobię krzywdę, jak Boga kocham! Tak mnie piekielnie korci, żeby mu patelnią przyłożyć!
– Penny…
– Iker, wracaj do mnie, proszę!
– Niedługo, Penny. Paryż bez ciebie jest nijaki, blady.
– Paryż jest piękny.
– Ty jesteś piękna.
Javi Martínez po raz kolejny przewraca teatralnie oczyma z politowaniem, przysłuchując się płytkiej jak kałuże w Lezamie rozmowie Penélope i Ikera. Pewnie nie robiłby tego, lecz ta wredna dziewucha celowo i z perfidnym uśmiechem przełączyła telefon na tryb głośnomówiący i trwa to już jakieś dwadzieścia minut w tym samym tonie.
– Rzygać mi się chce – wtrąca życzliwie Martínez. Ale szatynka ma atak w zanadrzu, toteż warczy:
– To po butelce Jacka Danielsa. Trzeba było nie pić, Kretinez.
„Złośliwa suka. Myśli, że jest na pewnej pozycji, ale myli się. Ona to przegra, nie mogę oddać jej tej wojny. Jeśli wygra, zniszczy nas wszystkich.”
– Penny, jeszcze tylko jutro i Nano wróci do domu – uspokaja ją szybko Muniain. Na dźwięk jego czułego tonu szatynka uśmiecha się z zadowoleniem. Bo Iker również ją kocha.
– Wróć ty – szepcze. – Tylko ciebie chcę, bo tylko bez ciebie zwariuję.
– Jeszcze kilka dni, Penny.
Javier jeszcze raz wzdycha. Jeśli ma ktoś ma zwariować, zdecydowanie będzie to on.


– Javier idealnie odgadł, co się z nami stanie. Jakimś cudem, dla nas niezrozumiałym, Penélope wygrała, a my upadliśmy. Wtedy zrozumieliśmy też, iż ich mała, prywatna wojna była taka tylko z nazwy. Kiedy się toczyła, nawet nie spostrzegliśmy, gdy ogarnęła i nas, gdy i my popadliśmy w łaskę lub niełaskę Penélope i Javiera. To oni mieli rozdzielać między siebie łupy oraz ofiary i prawie tak było. Łupy należały tylko do tej dwójki, lecz nieopatrznie ofiarami ich walki staliśmy się my, bezbronni, baskijscy piłkarze.
Dziś płacimy za naszą naiwność. Ona nas opuściła w chwili, w której na pewno nie mogliśmy się tego spodziewać, i wiemy, iż na pewno już nie wróci, ale to nie zmienia niczego. Nasza naiwność doprowadziła nas na dno, Penélope była tylko katalizatorem, uświadomiła nas o naszej słabości, lecz popełniła jeden sakramencki błąd. Zrobiła to poprzez ucieczkę, poprzez zostawienie nas samym z problemem, a bez możliwości jego rozwiązania. Widzieliśmy w niej dosłownie wszystko, naszą jedyną szansę, lecz Penélope Amorebieta nas porzuciła. Iker ją kochał, kocha i zawsze będzie kochać, wiesz o tym, Amayu, lecz nawet pomimo tego on już nie wróci. A chyba właśnie jego miłość przez długi czas trzymała naszą cudowną Penélope w Bilbao. Ona była, tak samo jak Javier zawsze jej nienawidził. Tak samo jak upadliśmy już w kilka chwil po jej odejściu.


Już po kilku minutach meczu Javi stwierdza, iż nigdy więcej nie zgodzi się na oglądanie czegokolwiek, a w szczególności transmisji wyjazdowej gry Bilbao z Penélope. Jej piski przy bramce Jona już w trzeciej minucie przyprawiają Martíneza o ból głowy, a potem jest tylko gorzej, kiedy to wredne dziewczę odziane w klubowy, Ikerowy t-shircik wykrzykuje entuzjastyczne uwagi pod adresem Basków, tudzież obelgi wobec sędziego lub paryżan.
Cóż, Penélope Amorebieta wczuła się w klimat Bilbao, w tutejszą mentalność i miłość całkowicie bezwarunkową i bezinteresowną wobec baskijskiego futbolu wyjątkowo szybko i łatwo. Gdyby umiała grać w piłkę, gdybym wychowała się w Bilbao, w canterze Athleticu, byłaby idealnym materiałem na piłkarkę tego klubu. Przez trzy miesiące pobytu w baskijskim mieście Penélope idealnie złapała tutejszą mentalność i filozofię, a przecież z Krajem Basków łączy ją tylko mąż. I obecnie chłopak, ten jej ukochany Iker. Nie żeby Javi miał jakiekolwiek obiekcje wobec kumpla z drużyny, w końcu to Muniaina i tylko Muniaina sprawa, jak bardzo naiwny jest. Jeśli dał się nabrać na nieśmiałość Penélope, jeśli wcale nie przeszkadza mu mąż tej jego drogiej Penny, Javiemu nic do tego.
A ta szczerze kibicuje i Amorebiecie – „Nano, kurwa twoja mać, broń, a nie ładzisz po tym boisku, jakbyś na spacerze był!” – i Ikerowi – „Skarbie, dobrze, dobrze, dobrze… świetnie… Strzel! Kurwa, jakżeś mógł tego nie trafić?!” – jakkolwiek czyni to dość… głośno. I trochę irytuje Martíneza, który z butelką jakiegoś piwa praktycznie bezalkoholowego siedzi wygodnie rozparty w fotelu i ironicznie się uśmiecha.
W sumie żadna nowość. Przy niej nie może nie być kpiącym. Ona to powoduje, ona doprowadza go do szału i ona jest z każdym dniem obdarzana przezeń większą nienawiścią. Ona w pełni to odwzajemnia.
– Nie krzycz tak, Penélope.
– Milcz, Javier. Dzisiaj z tobą w nic nie gram.
– Wczoraj grałaś? – unosi znacząco brwi. Dziewczyna obdarza go cieniem lekceważącego uśmieszku i krótkim spojrzeniem.
– Wczoraj nie było.
„Piekielnie uparta, prawie jak Meme.”
– Było, Penélope. A jutro na szczęście już nic nie będzie trzymało mnie i ciebie w jednym miejscu.
„Mnie i ją, nie nas. Ja i ona nigdy nie będziemy określać się mianem nas” – przechodzi przez myśli Baska. I gdyby miał kiedykolwiek deklarować swój stosunek wobec tej małej, brązowowłosej Wenezuelki, zawsze byłaby to szczera nienawiść. Nic innego. Nigdy.
Dałby sto euro, iż i ona myśli to samo, bowiem cień zadowolenia znajduje miejsce na jej twarzy, zagnieżdżając się gdzieś pomiędzy ostrymi rysami.
– Na szczęście. Szlag by mnie z tobą trafił na dłuższą metę, Martínez.
Chyba nawet Penélope delikatnie się uśmiecha, a Javi to odwzajemnia. Kilka sekund, kiedy można mieć wrażenie, iż między nimi panuje zwyczajna sympatia, pełna akceptacja i zero nienawiści.
Niedoczekanie.
– Och, nie wątpię. Przyłożyłabyś mi patelnią, Penélope, z zazdrości.
– Chyba z wkurwu na twoje przerośnięte ego.
– Nie mam przerośniętego ego! Co najwyżej jestem pewny siebie.
– Przesadnie pewny.
– I to we mnie kochasz!
– Chyba nienawidzę, Javi.
„O mój Boże, czy my właśnie rozmawialiśmy bez ukrytych dogryzek?”
W istocie – a jednak cuda się zdarzają i właśnie jeden z nich podpięty do koperty z imieniem Penélope przeminął w wieczności. Zaś Javi właśnie został tego świadkiem, częścią niesamowitej historii Wenezuelki i tego, jak nieświadomie za wiele miesięcy właśnie ona ujawni słabość Athleticu Bilbao.
– I nigdy nie przestaniesz – powtarza jej wcześniejsze słowa, na co panna Amorebieta parska śmiechem, energicznie kiwając głową.
– Pamiętaj tylko, że nasza nienawiść należy tylko do mnie i do ciebie, Javi – przypomina mu z dziwnym, dotychczas niewidzianym przezeń jakby sympatycznym uśmiechem.
– I nikt nie zabierze tego ani mnie, ani tobie, Penélope.
– Oczywiście – potwierdza gorliwie.
Javier potrząsa głową, niby roztrzepując nieład na głowie, lecz tak naprawdę próbuje obudzić się z nierealnego snu, jaki właśnie jest rzeczywistością.
– Oglądaj mecz, bo zaczynasz mnie brakiem złośliwości przerażać – burczy Bask.
Dziewczyna parska złośliwym śmiechem.
– Ale pamiętaj, że gdziekolwiek będę, gdziekolwiek ty będziesz, zawsze będę cię szczerze nienawidzić.
A w uszach Javiego Martíneza słowa te brzmią niczym najpiękniejsza melodia, niczym jego własne imię skandowane przez czterdzieści tysięcy kibiców zgromadzonych na cudownej La Catedral.


Zasnęła mu na sofie, zdarłszy gardło podczas przegranego meczu. Do tego wściekła, bo mecz skończył się wynikiem cztery do dwóch tylko przez samobója i rzut karny w ostatnich minutach dla PSG. Nie mogła się nie wściec, jak i zapewne całe Bilbao szczerze kibicujące rodzimemu Athleticowi.
W sumie nawet Javi trochę się zdenerwował. Byłby remis, gdyby nie te dwie pechowe sytuacje. Chłopcy wrócą z Paryża w perfidnych humorach, z czego Martínez doskonale zdanie sobie sprawę. A ponadto trzeba jeszcze dopiąć na ostatni guzik sprawy organizacyjne związane z urodzinami Muniaina z Andarą i tylko z Andarą, bo Meme zaznaczyła, iż na głowie ma istotniejsze sprawy. Zresztą, nawet gdyby miała ochotę pomóc w przygotowaniach, nie miałaby na to czasu, bowiem wyjazdu do Argentyny z dwudziestego grudnia rano nie przesunie. Rodzinne święta w San Lorenzo pod Rosario to dla Meme rzecz święta i nic jej od tego nie odwiedzie. A Javi wie to najlepiej, bowiem w zeszłym roku silnie próbował namówić ją na wspólny wyjazd do jego rodziców, do Lizarry, lecz Meme pozostała nieugięta. A naprawdę chciał przedstawić swojego jasnowłosego demona szanownej, ciągle narzekającej na brak trwałego związku w życiu Javiego rodzince. Miałby przynajmniej spokój przez cały rok. Jednak Meme nie przywiózł, matka wciąż się czepia niechęci synka do stałych związków, a Javier pozostaje samotny, tym bardziej od czasu niezauważalnej ucieczki jasnowłosego demona ze świata Athleticu Bilbao.
Penélope zajęła jej miejsce, co Javiemu – i tylko jemu, jak widać choćby nawet w szatni w Lezamie – niezbyt się podoba. Dziś co prawda nawet tak bardzo się nie kłócili, jakby nieświadomie porozumieli się, iż na przekór wszystkim będą dla siebie słodcy i kochający. Niby niedoczekanie, lecz od czego jest gra aktorska? Przez te dwa dni dokonują tego w iście doskonały sposób, słodzą sobie z ukrytymi podtekstami i praktycznie się nie wyzywają. Nie otwarcie, słowami, czy czynami. Co najwyżej aluzjami, lecz te są wyjątkowo niegroźne.
„Cholernie to dziwne. Nawet nie zrobiłbym tego świadomie” – przechodzi przez głowę Javiego, kiedy patrzy na śpiącą Penélope. Wypadałoby jej nie zostawiać na tej sofie, jakkolwiek nie ma szczególnej ochoty jej budzić. Zacznie znów nań krzyczeć, wyzywać od idiotów, a może nawet i dojdzie do o wiele gorszego zakończenia. W końcu kuchnia niedaleko, prawie pod ręką jakiś rodzinny kryształ. Oby był za cenny, ażeby rozbijać go na głowie Martíneza.
Po chwili namysłu postanawia w jak najdelikatniejszy sposób przenieść Wenezuelkę do jej sypialni. Po pierwsze: szatynka się nie powinna denerwować, jeśli obudzi się we własnym łóżku; po drugie: sofa będzie wolna, a Martínez akurat ją polubił. Dlatego też delikatnie, z czułością, o jaką nawet się nie podejrzewał, obejmuje chudą, kościstą sylwetkę mamroczącej coś przez sen Penélope.
– Cicho, Penélope, śpij. Zamordowałabyś mnie z zimną krwią, gdybyś się dowiedziała, co wyrabiam – burczy niby do niej piłkarz. 
Ciało Penélope Amorebiety nie dość, że kościste, jest też zdecydowanie lekkie. Praktycznie nie czuje ciężaru szatynki, kiedy ostrożnie niesie ją w stronę sypialni. Powinna nabrać kilku kilogramów, a natychmiast wyglądałaby o wiele lepiej. Może nawet ładniej, jakkolwiek Javi Martinez nie ma zamiaru przyznać się nawet przed samym sobą, iż taka myśl pojawiła się w jego głowie. Ona jest jego największym wrogiem, powinien koncentrować się jedynie na skutecznym wyeliminowaniu Penélope z tej niewielkiej gry. A tymczasem pozwala sobie trzymać ją w ramionach i myśleć o jej wątpliwej urodzie.
Cóż, Javi również powinien się położyć i odpocząć, bowiem całe te dwa dni niesamowicie namieszały mu w głowie i tylko tyle dobrego, iż rano wróci już Amorebieta, a kiedy zda temu opiekę nad najwredniejszy istotą w Bilbao – tudzież przecudowną Penélope, królową mamienia naiwnych – wróci do swojego ukochanego mieszkanka i upije się do nieprzytomności. W ostateczności do utraty logicznego myślenia w towarzystwie kolejnej anonimowej dziewczyny.
Układa ją na łóżku bardzo ostrożnie, całkowicie ubraną. Tyle co pozwala sobie na rozpuszczenie związanych w kucyk, ewidentnie przetłuszczonych włosów. Nigdy zresztą nie sprawiała wrażenie przesadnie o siebie dbającej osóbki, a pomimo tego banda hazardzistów, skrajnych debili i naiwniaków, zwana pospolicie Athletic Club, oddała się w jej władanie. Tylko on jeden, Javier Martínez Aguinaga, pozostał obojętny nań i tylko on przeczuwa, jak źle może skończyć się zaistniała sytuacja.
Nałogi zawsze są niszczące dla osób, nad którymi panują. Penélope zaś jest takimi nałogiem Athleticu i skończy się to zapewne tragicznie. To tylko młoda dziewczyna, co najwyżej podołałaby roli drużynowej maskotki, lecz na pewno nie centrum wszechświata klubu z Bilbao. A właśnie taką rolę dostała, tym ją uczynili. Postawili ją na piedestale, zapominając, jak łatwo ta może się spalić w swej trudnej pozycji. Ustawili ją tak wysoko, że tak naprawdę nawet Muniain czy Amorebieta nie potrafią jej sięgnąć, zabrać stamtąd i postawić na ziemi. Zaś przez tę wysokość i odpowiedzialność ona zginie, zniszczy ją presja, jaką sprowokowali ci, którzy najsurowiej zapłacą za jej upadek. I samonapędzające kółko się zamyka.
Javi parska rozbawiony swoimi chorymi rozmyśleniami pozbawionymi sensu, zamknąwszy za sobą drzwi jej sypialni.
„Nie będę się martwił czymś, co sobie uroiłem. Ona jest wrogiem, największym złem, jakie stąpa po naszej świętej ziemi. Ona przegra wojnę i odejdzie, zaś ta banda naiwniaków z czasem to zaakceptuje i pojmie, iż żadna kobieta nie może nimi władać.”
Przymyka powieki, odganiając myśli o Penélope daleko od siebie. Te powracają dopiero o poranku, gdy znów budzi się na sofie w salonie Amorebietów, a z kuchni dochodzi go radosna rozmowa Penélope z mężem.
Teraz może już iść, bowiem mała zołza wróciła pod odpowiednią opiekę, zaś ich mała wojna ponownie staje się zaciętym, żądnym krwi pojedynkiem. A jeśli nie krwi, to ofiar, jakie niesie za sobą zemsta z prawdziwego zdarzenia. Zaś ta musi się wydarzyć, musi być odwetem za wieczór, podczas którego tak wyraźnie go pokonała.


Zamykam oczy wtulona w bok Nando w „naszym”, tudzież Athleticowym boksie za przepierzeniem w Los Leones. To tutaj Iker zabierał Penélope, a Jon – Meme. To właśnie tutaj rodziły się związki piłkarzy rodzimego klubu, zaś słynne Los Leones widziało to wszystko z pierwszego planu.
A teraz jesteśmy tu my – Fabrizia i Nando. Razem. We dwoje. My.
– Na co masz ochotę, Amayu? – pyta mnie cicho. Wzruszam ramionami.
– Cokolwiek. Opowiadaj mi dalej o Penélope – proszę nie głośniej odeń. Na dźwięk jej imienia lekko się wzdryga, lecz wcale nie ulega wspomnieniom. Wydaje się, że w jakiejś części wyrwałam jego duszę ze szponów panny Amorebiety. Ta świadomość dodaje mi siły, bo pozornie awykonalne zadanie powoli zaczyna się realizować. Do sukcesu wciąż naprawdę daleko, lecz widzę niewielkie postępy, a to jest w obecnej chwili naprawdę wielka sprawa. Jakkolwiek to tylko jeden piłkarz, mój Nando, a w klubie jest jeszcze kilkunastu mężczyzn, którym nie mogę pozwolić się w sobie zakochać, na co zgodę dostał Llorente. Doskonale wiem, że ratuję go swoją miłością, lecz mam wciąż złudzenia, iż jeśli jeden z nich wstanie, reszta podąży za nim. Piękna obłuda, która nie będzie miała miejsca.
Prędzej oni ponownie pociągną Nando na dno, aniżeli będą się na nim wzorować.
– Amayu? – wyrywa mnie z zamyślenia jego ciepły głos. Uśmiecham się do niego.
– Tak?
Długa chwila ciszy. A potem jedno zdanie niszczy mi całą wizję uratowania biednego Athleticu.
– Kochanie, wiesz o tym, że w czerwcu kończy mi się kontrakt, prawda?


***
Tak, Marta, możesz płakać. Możesz zawsze płakać na MM, bo właśnie z taką reakcją na wszystko związane z Javim mi się kojarzysz. 
W łydkach czuję tylko ból, ale mogę wam powiedzieć, że nie ma niczego piękniejszego, niż usłyszeć na żywo „Running up that hill”, „Post blue” czy „A million little pieces”. I podobnie sprawa ma się z „Many of horror”, „Opposite” i całą resztę.
A rurki w szkocką kratę Jamesa zrobiły mi cały wyjazd.
Dla Ptysia. Za tę cudowną Warszawę, za Placebo i Biffy Clyro i za to, że jesteśmy niezniszczalne.

Do zobaczenia w poniedziałek. 

2 komentarze: