`.
Może się zdarzyć, że urodziłaś się bez skrzydeł, ale najważniejsze, żebyś nie
przeszkadzała im wyrosnąć.
– Ja też cię kocham, Amayu – odpiera po chwili, kiedy jest już mu dane
wybudzić się ze stanu osłupienia. Pewnie spodziewał się po mnie wszystkiego,
lecz nie tak poważnych słów, tak ważnej deklaracji na drodze do naszej wspólnej
przyszłości, w którą nie wątpię już nawet ani odrobinkę.
Pokazał, iż mu zależy, zabierając mnie do swojej rodziny,
przedstawiając oficjalnie Fabrizię Amayę Fernández Montero na rodzinnej
kolacji, gdzie na pewno nie zaprosiłby choćby takiej Andary. Doskonale wiem, iż
ta była tylko jego zabawką, takim chwilowym kaprysem humorzastego chłopca o
wielkich, trudnych do spełnienia ambicjach.
Kiedyś taki był, lecz Penélope ich zmieniła, w tym i jego. Zaś ja wolę
tego uroczego, trochę nieśmiałego, choć wciąż złośliwego Nando. I do tego jeszcze
mojego, kochającego mnie z wszelkimi wadami i zaletami, z tym całym bagażem
doświadczeń i tendencją do podróżowania.
Ale kocha, a to najważniejsze. Poza tym jestem w Bilbao już ponad
miesiąc i czuję się tutaj całkiem nieźle, nawet to miasto tak bardzo mi nie
przeszkadza. Pracuję z wspaniałymi ludźmi, mieszkam w najfajniejszym miejscu na
świecie, czego mogę chcieć więcej?
No tak, chciałabym ich wyleczyć z tęsknoty za Penélope, ale to raczej
jedno z tych marzeń podchodzących pod kategorię „utopijne”. Oni o niej nie
zapomną, nie pozwolą mi nawet obniżyć jej wartości. To ich historia, to dzieje
jej i ich wszystkich, zaś ja nie mam prawa nawet tego zmieniać. Marcelo Bielsa
i władze klubu liczyli na cud, bo Athletic Bilbao nie dopuści mnie do siebie na
tyle, ażebym mogła im pomóc.
Tym bardziej, iż od dawna milczą na jej temat.
Zamykam oczy i już prawie zasypiam, kiedy Nando szepcze mi wprost do
ucha:
– Wstajemy? Zamówię śniadanie, tylko obudź się i pójdź się ogarnąć.
Jego głos przyjemnie drażni moje uszy, jednak daje też jasno do
zrozumienia, iż musimy znaleźć się w Lezamie za jakieś…
– Za ile musimy być? – mamroczę niechętnie. Naprawdę wolałabym zostać
dziś tutaj, w Mariotcie.
– Godzina. Otwarty trening, więc nie wypada się spóźnić. Poza tym
ocenisz dziś, czy nie potrzebujemy większego mieszkania.
Dopiero jakieś pięć minut później, kiedy już patrzę w swoje lustrzane
odbicie – wyglądam okropnie, ale miałam całe dwadzieścia osiem lat, żeby do
tego przywyknąć – dociera do mnie sens jego słów.
– Jak „potrzebujemy”?! – piszczę na cały apartament. Z saloniku
dochodzi mnie jego śmiech, a potem odgłosy jego kroków. Staje w drzwiach
otwartej łazienki nonszalancko oparty o framugę i mierzy mnie wzrokiem z
rozbawieniem błąkającym się po wygiętych w ironicznym uśmieszek ustach.
– No a nie chcesz ze mną mieszkać, Amayu?
O mój Boże. Czego jak czego, ale tego się na pewno nie spodziewałam.
Nie podejrzewałam, iż mój Nando Llorente zapyta mnie swoim jedwabistym głosem,
czy chcę z nim mieszkać. Jasne, mógł mi dziś powiedzieć, że mnie kocha, ale nie
przesadzajmy, nie uszczęśliwiajmy Fabrizii Fernández do granic możliwości, a
może i ponad nie.
– Chcę – wyduszam wreszcie, ażeby sekundę później ochlapać twarz
zimną, prawie lodowatą wodą. Może to trochę mnie dobudzi, bo na razie jestem w
bardzo złym stanie. Naprawdę, nawet nie za bardzo jestem w stanie stwierdzić,
jaki dziś dzień. – Ale bez znaczenia, w jak małej klitce będziemy się cisnąć.
Tak samo jak bez znaczenia, że szczytem moich umiejętności kulinarnych jest
zupka z proszku i sos z torebki. Ważne, że będę z tobą.
Uśmiecha się, obejmuje mnie krótko w talii i jednorazowo całuje mój
kark, po czym znika znów w głębi apartamentu, zostawiając mnie samej sobie. No
to biorę prysznic, myję dokładnie te moje nieszczęsne kłaki, które splatam we
francuski warkocz, wbijam się w granatowe dżinsy i Nandową bluzę – a ta jest o
wiele za duża na mnie, sięga prawie do połowy uda i w ostateczności mogłabym ją
nosić jako mini – po czym zasiadamy razem do śniadania.
Nando wcale mnie nie zaskakuje naleśnikami. Robi to marmoladą, która
nie jest marchewkowa, a zwyczajna, śliwkowa.
– Nando? – zaczynam cicho. – Męczy mnie jedna rzecz.
– Mhm?
Biorę głęboki wdech.
– Dlaczego nagle przestałeś mi opowiadać o Penélope? Nie wiem,
dlaczego uciekła, a bez tego nie umiem wam pomóc…
Przerywa mi jego ciężkie westchnięcie.
– Amayu… – zaczyna z tą miną, którą doskonale znam. Nie wie, czy
powinien w ogóle ze mną o tym rozmawiać.
– Javier.
Nieznacznie, dość niepewnie skina głową.
– Zażądał, żebym milczał na jej temat, bo za wiele kosztuje go
chronienie Ikera i Fernando przed prawdą – przyznaje.
– Nie rozumiem.
– Wiem. I nie zrozumiesz, jeśli nie opowiem ci jej historii do samego
końca. Kochanie, nie patrz tak. Trafiłaś w miejsce owładnięte absurdem i
irracjonalnością. Zresztą, tyle razy ci już to mówiłem, ale powtórzę raz
jeszcze – ona była wszystkim. A w szczególności dla Ikera. Świata poza nią nie
widział, po każdym treningu obejmował ją i wyprowadzał z Lezamy w swoich
objęciach, a potem zabierał do Los Leones na jakiś obiad. Chyba że kazała mu
jechać natychmiast do niej do domu, gdzie ona siadała na sofie i zagłębiała się
w pracy, niekiedy tylko spoglądając w stronę jego kucharzącego w kuchni. Potem
siadał przy niej i obserwował, jak powoli rodziło się nowe San Mamés.
Przyglądał się jej skupionej na pracy, kiedy kładła nogi na jego udach, albo
siadała oparta plecami o jego ramię i uparcie wpatrywała się w ekran laptopa.
Lubił ją rozkojarzać, muskając ustami jej kark, skronie i policzki, kiedy tylko
miał taką okazję. Niekiedy wtedy na niego warczała zła, iż nie pozwala jej się
skupić, ale miękła po jednym pocałunku, jednym jego spojrzeniu. Umiał panować
nad jej humorkami, zapraszać na jej twarz łagodzący rysy uśmiech i kochać ją, co
było najważniejsze.
Ale potem nagle zniknęła wraz z Fernando, choć ten po dwóch dniach
niepokoju, jaki zapanował w naszych szeregach, pojawił się na treningu z
uśmiechem i jakby nic się nie stało. Ale coś nie grało i było to widać w jego
oczach i postawie Remedios, choć wtedy nie umieliśmy połączyć ich dwójki w
spójną całość. Nasza argentyńska dietetyczka nagle zbladła, lecz wszyscy
zrzucili to na krab utraty pozycji na rzecz Penélope. Nasz demon, diabeł
wcielony w ciało jasnowłosego anioła, nagle zaginął. Coś działo się w jej
życiu, o czym bała się mówić.
I właśnie wtedy, w połowie listopada, kiedy wszyscy skupiliśmy się na
nagłym zniknięciu Penélope, straciliśmy Remedios po raz pierwszy.
Nie tak miało
być.
Remedios Amaranta
de Olano Flores w swoim idealnie zaplanowanym życiu przewidziała dosłownie
wszystko, lecz tego, co jej się przytrafiło, nie brała pod uwagę. Nie czuła się
nigdy gotowa na samą świadomość bycia matką w dalekiej przyszłości, więc kiedy
odkryła ciążę, na pewno nie poczuła się z tym lepiej. Ale najbardziej dobijająca jest ta przeklęta
świadomość, iż to jedno z tych wydarzeń, którego cofnąć się nie da.
Stało się,
cholera jasna. Stało się i nic nie może już z tym zrobić, jakkolwiek bardzo
szczerze chciałaby cofnąć czas o te kilka miesięcy i wcale nie wpaść z… Cóż,
nawet sama dokładnie nie potrafi powiedzieć, kto jest tym pieprzonym
szczęściarzem.
„Oj, Remedios,
mści się sypianie z kilkoma mężczyznami na raz” – syczy w myślach, siedząc na
brzegu łóżka w swoim pokoju na tej wiosce pod Bilbao zwanej Lezamą. Od kilku
tygodni praktycznie stąd nie wychodzi, tyle co do pracy i to nie zawsze ma
ochotę zrobić nawet to. Ale dziś musi wreszcie przestać odwlekać nieuniknione i
porozmawiać przynajmniej z Fernando. Javi raczej nie nadaje się na poważnego
rozmówcę, zaś Jon…
Cóż, tutaj sprawa
stoi jeszcze gorzej, bowiem nie tylko dziecko może być jego, ale też Meme nie
rozmawiała z młodym piłkarzem od dawna. Żadnego kontaktu ponad zwyczajne
„cześć”, czy coś związanego z jej pracą, nie mieli od pamiętnych urodzin
Javiego, a potem jego przedstawienia na boisku w połowie września.
Wtedy już
wiedziała. Od kilku dni chodziła ze świadomością, iż naprawdę może być w ciąży,
choć nigdy, ale to nigdy nie brała tej perspektywy pod uwagę. Nie myślała o
potomstwie przez całe swoje dwudziestokilkuletnie życie i szybko myśleć na ten
temat nie chciała. Może po trzydziestce, może nawet później – taką zasadę
wyznawała, bawiąc się przednio w towarzystwie pełnych uroku i zła mężczyzn.
Życie Meme de
Olano przez najbliższą dekadę – tak mniej więcej – miało być wypełnione
szaleństwem, brakiem stabilizacji, alkoholem, imprezami i brakiem poważnych
decyzji, a co za tym idzie również i brakiem konsekwencji.
A tymczasem w
połowie września na corocznych badaniach okresowych klubowy lekarz odesłał ją
do ginekologa z niejasnymi podejrzeniami, których nie chciał do końca wyjawić.
Przez kilka dni Meme była tym przerażona, bała się, iż jej życiu zagraża jakaś
poważna choroba, jednak werdykt znajomego lekarza był o wiele gorszy.
Ciąża. Szósty
tydzień. I całkowity brak wiedzy dotyczącej ojca dziecka. Kandydatów znalazłoby
się co najmniej kilku, w tym Javi i Jon, z których nie wolałaby chyba żadnego.
Po Martínezie dziecko odziedziczyłoby jeszcze nadmiar skurwysyństwa i wrednego
charakteru, skazując ich ponadto na życie ze sobą, na jakie na pewno nie
mieliby ochoty, zaś po Aurtenetxe maluch mógłby być trochę za miękki, za
wrażliwy, a samą Meme po dłuższym czasie szlag by trafił z nadopiekuńczym
chłopakiem, którego nigdy nie potrafiłaby pokochać. To chyba nawet gorsza
opcja, bowiem o ile Javi tak czy owak nigdy nie obdarzyłby jej głębszym
uczuciem, o tyle Jon swoją miłością mógłby wpędzić Meme w wyrzuty sumienia, o
którego posiadanie niewielu ją podejrzewa.
Blondynka wzdycha
ciężko, obdarzając przelotnym spojrzeniem swoje odbicie w ogromnym lustrze
naprzeciw łóżka, tuż przy drzwiach. Wygląda źle. Co najmniej. Zmęczenie,
przerażenie i całkowite poddanie się faktom odebrały jej blask, radość i dużo
nabytej złośliwości, z której dotychczas słynęła. Poza tym i chęci do dalszego
życia nagle zniknęły, a co za tym idzie nawet Javier Martínez na jakiś czas ją
utracił. Po raz pierwszy w życiu Meme de Olano została sama, bez jakiegokolwiek
mężczyzny w swoim życiu.
Prawie.
– Remedios,
jedziemy już – dociera doń głos tuż zza drzwi należący do Marcelo. Blondynka
automatycznie ociera oczy wierzchem dłoni, choć wcale nie płakała. Od
usłyszenia jakże radosnej nowiny z ust lekarza nie wydusiła z siebie ani jednej
łzy, nie umiejąc tego zrobić. Nawet teraz, będąc już w piętnastym tygodniu
ciąży – na szczęście wciąż jeszcze niczego nie widać, a bynajmniej nie jakoś
wybitnie wyraźnie – towarzyszy jej tylko zimna obojętność.
– Piętnaście
minut, wujku! – woła, niespiesznie wstając z łóżka, ażeby udać się do łazienki
i po dokonaniu porannej toalety i nałożeniu makijażu na czele z grubą warstwą
rozświetlacza i mocno malinowego różu ubrać się w dżinsy i luźniejszą w talii
koszulę. Może nikt wciąż nie zwrócił na to uwagi, lecz ona wraz z każdym dniem
ma wrażenie, iż ciąża jest coraz bardziej widoczna, i nie czuje szczególnej
ochoty, ażeby to podkreślać.
Tylko pytań jej
brakuje. Nawet nie powiedziała ciotce i wujkowi, bo ci zaraz zaczęliby jej
truć, żeby tylko udzieliła im informacji na temat nazwiska tego idioty, który
odważył się ją zapłodnić. Co wtedy im by odpowiedziała? „Nie wiem, niestety.
Może to Martínez, może Aurtenetxe, albo Susaeta… Nie umiem powiedzieć, z kim
będę miała dziecko” – brzmi tak dziwnie, dla ludzi w ich wieku wręcz
nienaturalnie. Tym bardziej, iż Meme jest dorosła i nie kochała nigdy żadnego
ze swoich towarzyszy.
O dziecku na
razie wie tylko ona, lecz dziś musi się przyznać chociaż Penélope, która
doradzi jej, co powinna dalej robić. Kochana, urocza i cudowna Penélope, dzięki
niej nikt nie myśli, iż Argentynka straciła wszystkie swoje charakterystyczne
cechy z innego powodu niż utrata pozycji na rzecz przyjaciółki.
Na pewno jej
drobna tajemnica będzie bezpieczna, jeśli powierzy ją drobnej Wenezuelce. Ta
nie zdradzi jej nawet Ikerowi czy Fernando.
Jakkolwiek Meme
musi powiedzieć o wszystkim Fernando. Jest mu to winna, co najmniej. Ten
mężczyzna również się nie wygada, tego może być stuprocentowo pewna, zaś
kłamstwa w ich pokręconej relacji są ostatnią rzeczą, jakiej dietetyczka
Athleticu Bilbao pragnie.
Przeczesuje
dłońmi rozpuszczone, jasne włosy, roztrzepując je przy tym delikatnie, bierze
głęboki wdech, po czym wychodzi z pokoju.
– Już jesteś
gotowa, czy najpierw chcesz jeszcze coś zjeść? – pyta Marcelo Bielsa z ciepłym
uśmiechem na twarzy i kubkiem gorącej kawy w dłoniach.
Dla dobra i
zdrowia dziecka powinna zjeść choć niewielkie śniadanie.
– Co najwyżej
kanapkę – wymusza na twarz uśmiech. – Nie jestem szczególnie głodna.
Rzeczywiście,
głodna nie jest i trochę ją to dziwi. A przecież lekarz powtarzał jej
wielokrotnie, że ma kategoryczny zakaz stosowania jakichkolwiek diet i
zapobiegania apetytowi, jaki na pewno z czasem będzie rósł. A tymczasem Meme je
mniej niż zazwyczaj, lecz pomimo tego i tak przybiera na wadze.
– Remedios,
wszystko w porządku? – zaniepokojony głos argentyńskiego trenera lokalnej
drużyny piłkarskiej dociera do blondynki dopiero kilka chwil po tym, jak o mało
nie upada na kuchenną posadzkę zbita z nóg zawrotami głowy.
„Lekarz nic nie
mówił na ten temat, ale to też jest wliczone w ciążę, prawda?”
– Tak… tak mi się
wydaje, wujku – wydusza wreszcie, wiedząc doskonale, iż nawet ogromna ilość
makijażu nie zatuszuje jeszcze bledszej cery i strachu, jaki wkradł się do oczu
Meme w ten ułamek sekundy.
– Meme, na pewno?
– nalega pani Bielsa dotychczas siedząca przy kuchennym stole w całkowitym
milczeniu. – Nie chcesz nam czegoś powiedzieć, kochanie?
Na dźwięk czułego
głosu cioci w kącikach oczu panny de Olano natychmiast zbierają się łzy, które
bardzo chcą spłynąć po uróżowionych policzkach i skapnąć na posadzkę z jasnych
płytek. A przecież Meme de Olano płakać nie lubi, praktycznie nienawidzi i
nigdy tego nie robi. Przez ostatnie dziewięć tygodni nie uroniła ani jednej
łzy, chociaż świadomość urodzenia za jakieś pół roku dziecka była nader
przygniatająca.
Blondynka ciężko
siada przy stole, po czym musnąwszy dłonią niewidoczny dla wszystkich, lecz już
odrobinę wypukły brzuszek, wzdycha:
– W ciąży jestem,
ot tyle.
Reakcja wujka i
cioci była… zadziwiająca. Zamiast zadawać trudne i nieprzyjemne pytania,
zamiast panikować i lamentować nad niekonkretnymi odpowiedziami Meme,
wyściskali ją, wycałowali i z całego serca pogratulowali. A potem ciocia
zrobiła jej zdrowe i pożywne śniadanie, nie pozwalając odejść młodej Argentynce
od stołu, nim nie zjadła wszystkiego. Zaś posiłek był naprawdę potężny,
wcisnęła go w siebie chyba tylko cudem.
Potem pojechała z
Marcelo na trening, będąc wciąż zdziwioną, iż ani razu nie padło pytanie o ojca
dziecka. Jakby… jakby to wcale nie było istotne, zaś sama Meme podjęła decyzję
o samodzielnym wychowywaniu dziecka.
Problem polegał
tylko na tym, iż tak naprawdę Meme de Olano żadnej decyzji nie podjęła. Jasne,
aborcja nie wchodziła już w grę, nie w piętnastym tygodniu ciąży, ale równie
dobrze mogła uziemić jednego z potencjalnych tatusiów, albo… albo dziecko
oddać.
Pomimo bycia w
ciąży wciąż może wszystko, lecz to „wszystko” i tak wymaga od niej jakiejkolwiek
decyzji. Zaś o tę jest naprawdę trudno, bowiem nie umie rozważyć wszystkich za
i przeciw pod kontekstem dobra dziecka. Zaś dla niej samej nie ma już niczego,
co mogłoby uratować jej życie przed zmianami.
– Remedios, jeśli
tylko będziesz się źle czuła… – zaczyna znaczącym tonem Bielsa, prowadząc
Argentynkę w stronę murawy numer trzy w ośrodku treningowym, gdzie nakazuje
usiąść przy linii środkowej i na razie czekać.
– Mam ci
powiedzieć, wiem – dopowiada Argentynka. Z torebki wyciąga gruby zeszyt z
różnego rodzaju przepisami oraz małego laptopa w kolorze dojrzałej trawy, po
czym zagłębia się w pracy do tego
stopnia, iż nawet nie zauważa, kiedy Javi znajduje się tuż obok niej i całuje
ją w skroń.
– Cześć, mała –
mówi. – Wyglądasz blado.
– Zawsze chciałam
to od ciebie usłyszeć, Martínez – sarka na to blondynka. – Przeszkadzasz mi.
– Nie interesuje
mnie to.
– Idź na trening,
Javier.
– Kiedy ja
zdechnę tam z nudy!
– Nie wiem, gdzie
jest twój wróg numer jeden, jeśli o to pytasz. Mam własne życie, które jest o
wiele ciekawsze.
– Zawsze wiesz.
– Nie jestem
wszechwiedząca. Pytaj Ikera, on na pewno wie.
– Nie wie.
– To nie mój
problem. Idź sobie, Martínez. Próbuję pracować.
Po kilku minutach
narzekania, że zanudzi się na śmierć, że wczoraj padało, a on sam ma kaca – do
tego przyznaje się wreszcie na chwilę przed efektownym „Martínez, spierdalaj mi
stąd, ale już!” w wykonaniu Meme – wreszcie sobie idzie ku satysfakcji wszystkich
– Meme – i zaczyna męczyć biednego Llorente, który chyba również ma kaca.
Ta męska
inteligencja, kiedy następnego dnia jest trening, a po trenerze nigdy nie
wiadomo, czego się spodziewać… Meme wzdycha ciężko, ponownie chcąc się skupić
na treningu, kiedy na kilka chwil u jej boku pojawia się Fernando. Kuca, dotyka
przelotem jej dłoni i szepcze:
– Musimy pogadać,
prawda, Meme?
„A żebyś, cholera
jasna, wiedział.”
– No już, strzel
mi mówkę, jak cholernie nieodpowiedzialna jestem! – warczy Meme po pięciu minutach
dziwnej ciszy, kiedy Fernando przygląda jej się z tym dziwnym, niemożliwym do
zinterpretowania uśmiechem. Nie zabrał jej do Los Leones, czy do własnego
mieszkania, a do chińskiej knajpy niedaleko Ibaigane, co było potwierdzeniem,
iż ich układ wciąż się sprawdza.
Jednak on zamiast
wygłosić kazanie, dotyka jej położonej na stoliku dłoni z czułością i pyta:
– Co się dzieje,
Meme?
Blondynka wzdycha
ciężko.
– Nie wiesz?
Przecież ty wiesz wszystko.
– Tego nie wiem,
Meme. Co się dzieje? – powtarza miękko pytanie.
Argentynka
ponownie wzdycha, tym razem subtelniej.
– Wpadłam,
Fernando. Ot co.
Spodziewała się
reakcji Amorebiety, jaka następuje. Wenezuelczyk uśmiecha się delikatnie, jakby
trochę tajemniczo, po czym pyta:
– Z którym?
– Nie wiem.
Piętnasty tydzień.
– Praktycznie
czwarty miesiąc, a ty nic nie powiedziałaś?
Chwila milczenia.
– Tak wyszło –
burczy wreszcie. – Byłeś zajęty Penélope. Gdzie ona dziś była?
– Ospa wietrzna,
jakiś miesiąc w domu bez Muniaina. Szlag ją już trafia.
– Przynajmniej
skupi się na pracy.
– Wiesz od
Bratysławy, prawda? – wraca do poprzedniego tematu piłkarz.
Blondynka
nieznacznie, niepewnie skina głową.
– Więc dlaczego
nie powiedziałaś, Meme?
– Przecież wiesz.
Wiesz wszystko, wszystko przewidujesz…
– O dziecku nawet
nie myślałem – przyznaje wreszcie Wenezuelczyk. – Ale co dalej, Meme?
Blondynka bierze
kolejny, płytki wdech, nim wydusza:
– Nie wiem. Nie
umiem podjąć żadnej decyzji, nie wiem, czego naprawdę teraz chcę, i…
I wtedy Fernando
mocno ściska jej dłoń, szepcząc:
– Poradzimy sobie
i z tym, Meme. Coś wymyślimy, tylko się nie poddawaj.
W istocie – ta
jedyna opcja nigdy nawet nie wchodziła w rachubę.
***
Jak pewnie zauważyliście, nowy szablon się pojawił. Czasami potrzeba
nam drobnych zmian. Powyższego jednak nie komentuję, jestem tylko zdania, że
przechodzimy do coraz ciekawszej części MM. Znaczy się, tak tylko mówię.
I tak, Marta, możesz już płakać. Jakkolwiek ty zawsze płaczesz na MM,
czego czasami nie rozumiem. No ale cię kocham.
Dla Marty. Bo
właśnie mam taki kaprys i bo właśnie płacze na MM.
Do zobaczenia w czwartek.
Zawsze płaczę na MM, teraz też.
OdpowiedzUsuńOt tyle.
<3