1.11.2013

18. Fabrizia.


`. Pewnego pięknego dnia dojdę do wniosku, że życie takie już jest, nic nie można na to poradzić, ani nic zmienić. I pogodzę się z tym.


Wciąż wydaje mi się, że wiem za mało.
Wciąż mam wrażenie, iż coś pomijam.
Po raz setny próbuję złożyć fakty, doszukać się brakującego elementu, lecz tego wciąż nie ma. Iker cierpi, bo jej nie ma, a on ją kocha. Javi cierpi, bo mógł ich uratować, lecz był zaślepiony nienawiścią i tego nie spostrzegł. Jon cierpi, bo Remedios wyszła za mąż, a jego przyjaciółka uciekła. Reszta cierpi, bo ona była w pewnym sensie ich duszą, tą jedyną kobietą na świecie, z którą mogli bez problemów grać w pokera i śmiać się z seksistowskich żartów.
Czego tutaj, do cholery, brakuje?!
Nie wiem sama. I chyba się nie dowiem, choć tak naprawdę wciąż nie poznałam całej historii Penélope Amorebiety. Na obecną chwilę brakuje mi faktów, brakuje mi powodów. Brakuje logiki.
Dwudziestego szóstego Nando zabiera mnie do rodziców na okolicznościową, urodzinową kolację. Wiadomo, rodzinna atmosferka, typowo baskijska kuchnia, trochę pytań o plany na temat przyszłości – odpowiedź Nando: „I tak planowanie nic nie daje” jest jednoznaczna; przynajmniej dla mnie – i jego ciepły uścisk wypuszczający moją dłoń jedynie w chwilach przymusu.
Zawsze lubiłam rodzinkę Llorente Torres, a po tej jednej rodzinnej kolacyjce moje uczucia do rodziców, dwóch sióstr i brata Nando są jeszcze cieplejsze. Zostaję przyjęta niczym ich przyszła część, niczym żona Nando, choć my nawet nie jesteśmy w oficjalnym związku. Ale o to nikt nie pyta, a przynajmniej nie głośno, przy mnie. Zamiast tego rozmawiam z jego siostrami o Madrycie, Sevilli i swoim koczowniczym trybie życia, z jego mamą o przepisie na idealną paellę oraz mleczno-orzechowy deser o tej dziwnej, baskijskiej nazwie intxaursaltsa. Trochę mówimy też o Athleticu, ale temat szybko ginie, bowiem klub radzi sobie naprawdę beznadziejnie. Grają tyle, żeby tylko się utrzymać w okolicach piętnastego miejsca w tabeli i nie zagościć w strefie spadkowej. Reputacja jedynej poza Barceloną i Realem drużyny, która nieprzerwalnie od tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku występuje w najwyższej klasie rozgrywkowej nawet bez Penélope do tego zobowiązuje.
Jej imię nie pada przez kilka tygodni prawie w ogóle. Nando nagle przestaje mówić, a ja wcale nie ciągnę go za język. Zresztą rozpoczyna się lutowo-marcowy sezon urodzinowy i średnio raz w tygodniu lądujemy na jakiejś imprezie, raz nawet podwójnej – szóstego marca bowiem urodziny obchodzi i Gorka Iraizoz, i Borja Ekiza. A oni w tej głębokiej depresji i po kolejnej wyjazdowej wygranej z jakimś beniaminkiem oblewają to. Niemiłosiernie.
Ja oczywiście jestem wraz z nimi. I z Remedios, która milczy. Obserwuję ją kątem oka, zamieniam w sumie ze dwa zdania i na tym się kończy.
Na pewno nie rozmawiamy o Penélope. Ona nagle jakby wyparowała, jakby Javier Martínez nawkładał Nando do głowy, iż dalsze męczenie tematu nie ma sensu. A Nando dla dobra mojego, swojego i całego zespołu uległ perswazjom młodszego kolegi.
Zapomnieli tylko, iż jeśli nie poznam tej historii do końca, nie uratuję ich, zaś tego właśnie ode mnie wymagają.


– Hej, Amayu, uśmiechnij się – prosi Nando, siedząc opartym plecami o sofę na podłodze w moim saloniku.
Trzymam w dłoni teczkę numeru ósmego Athleticu Bilbao – przez ten prawie miesiąc nie miałam siły, chęci i czasu ponownie zasiąść do analizowania dokumentacji zawodników, pochłonięta przez „starego, wyliniałego kapcia” Toquero i codzienne sesje oglądania brazylijskich telenowel w oryginale z Aurtenetxe, który postanowił nauczyć się portugalskiego – i nie mam szczerej ochoty nawet otwierać tej teczki. Ale robię to, po czym stwierdzam, iż Ander Iturraspe Derteano, lat dwadzieścia cztery kończone ósmego marca, urodzony w Abadiano niedaleko Bilbao, obecnie samotny, niewiele miał wspólnego z Penélope. Jej imię na pewno nie pojawia się w jego papierach, zaś tam znajduję tylko kilka zaleceń od Remedios i wyniki okresowych badań robionych przez mojego poprzednika.
Odkładam teczkę na stosik z innymi nieistotnymi rzeczami, po czym sięgam po kolejną. A ta uśmiecha się do mnie delikatnie, szepcząc, iż jest moim największym pragnieniem. Numer dziewięć, Fernando Llorente Torres.
Uśmiecham się pod nosem, na co Nando całuje mnie w kącik ust i szepcze:
– Od razu lepiej. Co tam masz, Amayu?
No to mu pokazuję, a on wybucha dźwięcznym chichocikiem.
– Bzdury znajdziesz – oświadcza, ale ja tylko wzruszam ramionami i z zainteresowaniem otwieram pakiecik. Cóż, podstawy: Fernando Llorente Torres, dwadzieścia osiem lat, urodzony w Bilbao… Bzdety. W notatkach tyle co: Fragment dawnego „trójkąta zła”; dziwnie przeżył zniknięcie Penélope. Z nieznanych źródeł zna całą historię.
Bo dużo mi to mówi.
– Ona była przyjaciółką. Zresztą, przecież tyle razy ci o tym mówiłem – wtrąca, jakby patrzył na tę kartkę moimi oczyma. A wcale tak nie jest, bo spogląda na trzymany w prawej dłoni pakiecik, jakby eleganckie pudełeczko od jubilera.
Nie zwracam nań większej uwagi, odkładając teczkę mojego przyjaciela do towarzystwa Amorebiety i Aurtenetxe. Numer dziesiąty przede mną.
Óscar de Marcos Arana, Ibai Gómez Pérez oraz Raúl Fernández Mateos z Penélope nic wspólnego nie mają. Oni byli i są nadal może trochę przygnieceni atmosferą w szatni. Ale nic więcej. Nie mieli niczego wspólnego z Penélope, z Remedios i tym, co się stało. Oni nie wiedzą, gdzie ta dziewczyna mogła uciec, gdzie w razie takiej potrzeby ja mogłaby ją znaleźć.
Ale nazwisko w teczce z numerem czternastym jest z nią związane. Albo z Remedios, bowiem Markel Susaeta Laskurain ma wyraźnie zaznaczone Zabawka Meme, z działu racjonalniejszych, bo sam ją zostawił. Obecnie zaręczony.
Markel ląduje na tej mniej obszernej stercie teczek i zakańcza tym moje poszukiwania. Co prawda imię Penélope nie pojawia się w jego papierach – no może ten jeden raz, kiedy na jakiejś kartce znajduję „Nie rozumiem Penélope. Nie wiem, dlaczego mogła uciec, bo przecież było tak idealnie” – ale i tak jest związany ze sprawą. On wie, co się działo, kiedy była. On trwał przez jakiś czas przy Remedios.
– Amayu? – z zamyślenia wyrywa mnie głos mojego przyjaciela. Ziewam przeciągle, rozkładając się wygodniej na sofie, zaś Nando z czułym uśmiechem wciska mi do ust kawałek suszonego mango.
– Tak, Nando?
– A może tak poszłabyś ze mną na oficjalną imprezę urodzinową Amorebiety i Castillo? – proponuje cicho. Mam wrażenie, iż robi to z pewną dozą nieśmiałości, jednak ja tylko pochylam się i muskam jego usta w odpowiedzi.
– Myślałam, iż to oczywiste, że idziemy razem – odpieram wreszcie, oplótłszy ramionami jego szyję. Nandowe blond loczki są co najmniej słodkie i pachną moim szamponem, dlatego też bez zawahania wtykam w nie nos. Rozkoszuję się samą jego obecnością, wiedząc doskonale, do czego prędzej czy później to nas zaprowadzi.
Jestem w nim zakochana.
Od dawna. I na zabój. Nie umiem wyobrazić sobie dnia bez Nando, bez jego lekko złośliwych, acz rutynowych naleśników w marchwiową marmoladą na śniadanie, bez wypowiadanego przez recepcjonistkę „Don Fernando przyjechał po panią, señora Fernández”. To wszystko przez ten trochę ponad miesiąc wgryza się w mój świat, uziemia mnie w Bilbao, zaś Penélope nagle z nami nie ma. Przestaję go tracić na rzecz jej wspomnienia, na rzecz widma tej, którą obrali za swój ideał. Wciąż to się dzieje z resztą drużyny, przede wszystkim z wrażliwym i skłonnym do melancholii Jonem, lecz widzę, jak Nando od niej ucieka.
Jakby zobaczył cel, do którego musi dążyć, wiedząc, iż z czasem i inni ruszą za nim. Jakbym to ja była tym celem, ich ostatnią deską ratunku.
Nie jestem Penélope Amorebietą, jestem od niej całkowicie inna, lecz oni widzą we mnie jej następczynię. Zaś ja dla ich dobra przyjęłam tę rolę bez protestów, powoli pozwalam im przechrzcić się z Fabrizii, na „Fab, słonko, a w ponchę z nami zagrasz?”. Widzę, jak każdego dnia ich nieustraszony kapitan, człowiek, który chce się odbić od tego dna, wpada do mnie do gabinetu i pyta, jak podoba mi się w Bilbao. Doceniam to i naprawdę cieszy mnie zainteresowanie z jego strony, choć nigdy nie nawiązuje do ich widma, do Penélope.
Duszą ją w sobie, kurczowo trzymają się wspomnień, zaś przede mną powoli się zamykają. Uciekają od mówienia o niej w moim towarzystwie, od wypowiadania jej imienia, kiedy tylko jestem gdzieś obok… Jakby nie wierzyli, iż pomogę się z tym uporać, jakby bali się, że odbiorę im nawet wspomnienia, bo tylko one im pozostały po tej wspaniałej dziewczynie.
Zamykają się przede mną, bo myślą, iż im nie pomogę, a ja wcale nie chcę jej zabierać. Mają prawo do wspomnień, do odtwarzania w pamięciach anegdot o niej, lecz muszą robić to jedynie z niegroźnym uśmiechem pełnym sentymentu, a nie tym wszechogarniającym bólem.
Jakby byli stadem masochistów, jakby ten ból sprawiał im cholerną przyjemność. Rozmawiałam z każdym z nich i każdy mówił tak samo – w czasie przeszłym, lecz z namacalną czcią, z miłością i tęsknotą. Jakby wiedzieli, iż już nie wróci, lecz nie umieli tego zaakceptować.
Tylko Iker Muniain i Fernando Amorebieta zostali przeze mnie pominięci. I to na wyraźną prośbę Nando, który przysiągł, iż prędzej czy później zrozumiem te środki nadzwyczajne. Zaś Javi Martínez odmówił współpracy, powtarzając, iż jej już nie ma, a tamtych wypadków się nie zmieni. Jest piekielnie uparty i nie wygląda na takiego, który by zmiękł nawet pod wpływem najlepszych metod perswazyjnych. A niejednego już próbowałam, ażeby tylko zaczął mówić.
On wie więcej, aniżeli wszystkim się wydaje. On nosi w sobie większy ciężar i tylko on może znać prawdziwy powód jej zniknięcia. Bo jeśli nie wie Nando, nie wie tak naprawdę nikt. To coś, o czym się nie mówi, jakkolwiek w tym klubie nie mówi się o wielu rzeczach.
Nando dotyka dłonią mojego policzka.
– Znów o niej myślisz – stwierdza.
– O Penélope. I o Ikerze – kłamię na bieżąco. Nie czuję potrzeby ujawniania swoich obaw wobec Javiego, póki sama ich nie potwierdzę. Nie chcę, ażeby jeszcze bardziej stracili do mnie zaufanie w jej kwestii, a to się stanie, jeśli oskarżę o cokolwiek Martíneza. Na razie mam tylko podejrzenia, iż coś ukrywa, lecz brakuje mi faktów.
– Byli śliczną parą – wzdycha subtelnie Nando. – Zakochaną po uszy. Prawdziwą. Realną. Taką… naszą.
I tutaj znów urywa. Jak zawsze.
Widzę w jego oczach strach, iż znów zaczął o niej mówić i powiedział za wiele.
– Nando? – zaczynam miękko, wciąż obejmując jego szyję. Czuję, jak pulsują jego tętnice, czuję, jak szybko bierze płytki oddech.
– Tak, Amayu? – odpiera cicho, patrząc przed siebie. Jeszcze chwilę temu był obrócony bokiem do mnie, a ja mogłam dotykać ustami jego policzka, jeśli tylko miałabym na to ochotę. Widziałam mimikę jego twarzy, a teraz nagle znów mogę tylko wsadzić twarz w tę szopę uroczych, jasnych loczków i błagać Boga, żeby pozwolił mi wreszcie zrozumieć ich wspólną psychikę, ten mechanizm, na zasadzie którego bronią się przed zapomnieniem Penélope.
– Gdzie ona teraz jest?
Zapada niewygodna, ciężka cisza. Ta z gatunku najbardziej niemiłych, najtrudniejszych do zapełnienia. W powietrzu wisi tysiąc odpowiedzi, lecz ja nie umiem sięgnąć po żadną z nich, nie wspominając o ocenieniu, czy aby mogła być prawdziwa.
Dopiero po kilku minutach namysłu Nando delikatnie zabiera moje ręce ze swojej szyi i obraca się przodem do mnie, aby patrzeć mi prosto w oczy. A wtedy zamyka moje dłonie w swoich i szepcze bolesnym głosem:
– Poza naszym zasięgiem, Amayu.


Nie rozumiem.
Taka jest prawda. Nie rozumiem, gdzie może być Penélope Amorebieta, czy – tym bardziej – co ma oznaczać „poza naszym zasięgiem”.
Ale on mi tego nie tłumaczy. Zaś ja o wytłumaczenie nie umiem poprosić, bowiem jego oczy są aż przejmująco smutne; smutne do tego stopnia, iż wtulam się w niego bez zastanowienia i szepczę naiwnie:
– Ona do nas wróci, Nando. Ona do nas wróci.
Głupia jestem, bo wiem, iż to nigdy nie nastąpi. Jej już nie ma od dziesięciu miesięcy, niedługo minie rok, a Carlos ostatnio zdradził, iż przestali nawet liczyć na jej powrót.
Penélope Amorebieta nie wróci już do Bilbao, do kochającego ją wciąż Ikera, do ogarniętego poczuciem winy Javiego, do tajemniczego Fernando, innej, nowej Remedios, czy nawet ogarniętego piekielną melancholią Jona.
Penélope Amorebiety już nigdy nie będzie.
– Daj spokój, Amayu – prosi nagle mój przyjaciel. – Nawet ty nie potrafiłaś nie ulec złudzeniom? My doń przywykliśmy, my nimi żyjemy, lecz ty wcale nie. Ty miałaś myśleć trzeźwo, a nie wraz z nami jeszcze łudzić się jej powrotem.
A potem Nando całuje mnie w kącik ust, wstaje z sofy i bez słowa pożegnania pozostawia mnie samą powoli przygniataną przez ciężar widma Penélope Amorebiety. Po raz pierwszy od dawna zostawia mnie samą na noc ze świadomością, iż upadłam wraz z nimi i naprawdę nie umiem już pomóc. Uległam jej osobie, temu niekwestionowanemu czarowi dziewczyny, której nigdy nie widziałam nawet na fotografii. Tyle co w moim śnie miałam okazję ujrzeć jej oblicze, choć zapewne było ono zaledwie wyidealizowaną panną Amorebietą, osobą, o całkowicie innych rysach twarz aniżeli w rzeczywistości.
Zawsze tak jest. Moja wyobraźnia lubi płatać mi figle, jednak tej nocy ona pojawia się po raz drugi.
Penélope Amorebieta w moim śnie płacze i pełnym przejęcia szeptem błaga:
– Nie pozwól mu, ażeby zmarnował następny rok.


Zapominam o tym śnie. Kasuję go z pamięci, nie wspominam o tym nawet Nando, choć ten jest już przy mnie następnego poranka. Budzę się w jego ramionach i wydaje mi się, iż wszystko wróciło do normy, a wczorajszego dnia wcale nie było.
Lecz on się pojawił; co prawda już przeminął, lecz nie można go cofnąć, wykasować, zapomnieć. Wydaje się jednak, iż jest idealnie, iż wszystko wróciło do normy.
Nando całuje mnie na powitanie – pewnie wrócił w środku nocy stęskniony; tak, mówili mi już, że świetnie dorabiam teorie – i szepcze:
– Dzień dobry, Amayu.
Odpowiadam uśmiechem, po czym przeciągam się niczym rasowa kotka, wprawiając go tym w rozbawienie.
– Jesteś urocza, kiedy nie ogarniasz o poranku – kwituje mnie, za co dostaje kuksańca w bok. Zrobiłabym mu coś bardziej bolesnego, ale to już koniec marca, a rok temu Athletic miał okazję przekonać się, jak źle gra się bez kontuzjowanego Llorente. Nie będę dobijać tych biednych chłopaków, zabierając im najwyższego piłkarza ze składu, pod którego jest praktycznie ułożona cała taktyka. Jakkolwiek w środku pola Herrera i de Marcos spisują się nieźle, a skrzydła w składzie Ibai Gómez, Iker Muniain – grający właściwie wszędzie tam, gdzie znajduje się jakaś luka w składzie, mniej więcej na równi z Javim Martínezem, jakkolwiek z tego Marcelo udało się zrobić piłkarza na wskroś defensywnego – oraz Markel Susaeta radzą sobie nieźle. Ibaia Penélope prawie nie dotyczyła, więc jest w stanie naturalnym dla całego Athleticu, Iker trochę bardziej osowiał przez ten sezon, a Markel radzi sobie znośnie. Zaś z napastników bez Llorente zostaliby tylko z Adurizem – z całym szacunkiem, ale po pierwsze to piłkarz o całkowicie innym usposobieniu i talencie niż Nando, a po drugie on wciąż nie upadł – oraz Gaizką, który lepiej od grania w piłkę gra mi na nerwach w chwilach „starego, wyliniałego kapcia”.
– Jesteś uroczy… A nie, Nando, tobie nie zdarza się być uroczym – odgryzam się bardzo złośliwie. Ale jego to jak zawsze bawi. Całuje mnie prosto w usta po raz kolejny, a ja tylko wzdycham ciężko, choć tak w głębi serca jego pocałunki uwielbiam.
– Oj, Amayu… Mam pomysł – rzuca trochę nieśmiało. Rozciągam się w łóżku w jego ramionach na tyle wygodnie, żeby nic mnie nie gniotło, po cym zachęcam, aby kontynuował. – Amayu, pamiętasz, jak wspominałaś o zostaniu z Bilbao na dłużej?
Skinam głową, ziewając sobie ukradkiem. Nie żeby mnie nudzi czy coś już na samym początku wywodu. Po prostu noc nie była szczególnie łatwo, bardzo długo nie mogłam w ogóle odnaleźć Morfeusza, który wczoraj nieszczególnie chciał się ze mną spotkać.
– Chyba znalazłem dla ciebie idealne lokum, kochanie – szepcze mi wprost do ucha. A ja, jeszcze nie do końca wiedząc, co ma na myśli, bezmyślnie wpijam się w jego usta, ażeby kilka chwil później wypalić:
– Kocham cię, Llorente. Normalnie kocham cię jak szalona.


***
W kwestii wyjaśnień – ja wiem, że Llorente to Pampeluna i te klimaty z Navarry, ale na potrzeby MM nagle został dzieckiem Bilbao. Taki drobny szkopuł. Zresztą, mówiłam już, że MM powstawało wcześniej niż pewne wydarzenia miały miejsce, i co nieco nie zgadza się z faktami. Who cares.
Dla Corine i Lishii.

Do zobaczenia w poniedziałek. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz