`. Kobieta nazywa
sukcesami wszystkie swoje kapitulacje.
I wszystko, kolokwialnie mówiąc, cholera wzięła. Całe te moje starania,
złudzenia, plany i resztę cudów, jakimi miałam uratować Athletic Bilbao.
Wszystko zniknęło, utraciło sens, bowiem mężczyzna mojego życia oznajmił mi, iż
jego baskijski kontrakt kończy się w czerwcu. Zaś nieubłagalnie zbliża się kwiecień.
Nawet gdybym podołała zadaniu, namówiła ich do powstania przed
czerwcem, upadliby ponownie, kiedy tylko bym odeszła. Zaś to nastąpi, wyjadę z
Bilbao razem z Nando, a Athleticowi zabraknie kogoś, kto ich podtrzyma tak
naprawdę w najtrudniejszych dniach ich odżywania. Zabraknie kogoś, kto pomoże
im nabrać siły do dalszego życia już bez Penélope, lecz na podobnych obrotach,
jak kiedy ona była. Poprzez odejście, zafunduję im powtórkę z rozrywki,
zachowam się niczym Penélope – pozwolę się postawić na piedestale, ulokować w
sobie wszystkie ich nadzieje, a potem bez słowa ostrzeżenia zniknę. Złamię ich
tym, pogrążę jeszcze raz i potwierdzę, że nie warto ufać kobietom, co przecież
nie jest prawdą. A przede wszystkim będę miała piekielne wyrzuty sumienia,
które odróżnią mnie od Penélope, pewnie nawet będę co jakiś czas wracała,
kontrolowała ich kolejne mozolne próby podniesienia się, które i tak obrócą się
w pył.
Tak naprawdę wciągnęli mnie w swoje tragiczne koło, w samonapędzający
się układ pełen dramatyzmu, notorycznych upadków i zniknięć, a przede wszystkim
bólu i utraty wiary, jaka co jakiś czas zawsze powstaje. Szkoda tylko, że kiedy
już ją dostaną, ta zawsze zostanie im brutalnie odebrana, jak właśnie teraz Nando
zabił moją swoimi słowami. To boli najbardziej. To i świadomość, iż miałam
przecież nie dopuścić do stania się nią, następczynią Penélope Amorebiety. Jaka
szkoda, iż nieopatrznie zapatrzywszy się w Nando, nie zwróciłam uwagi na resztę
piłkarzy i pokładaną we mnie nadzieję. Uległam uczuciu, jakie jest
nieprofesjonalne, niszczące, nierealne i, cholera, prawdziwe.
– Amayu? – mruczy mężczyzna mojego życia głosem pełnym przejęcia i
poczucia winy. Rozumie, jak bardzo swoimi słowami zniszczył moją wizję świata,
najbliższych miesięcy w Bilbao.
– Wiem. Chcesz wygrywać. Chcesz się pozbierać gdzieś zdala od tej psychodelicznej
atmosfery.
– Chcę cię uratować.
Wzdycham ciężko. Naprawdę bardzo ciężko, jakby ze smutkiem, co on
odczytuje w sposób dla mnie niezrozumiały, kwitowany jedynie słowami:
– Nie możesz upaść wraz z nami. Poza tym nie pozwolę, aby przechrzcili
cię na nową Penélope. Nie wyrażam na to zgody, nie mógłbym patrzeć, jak kobieta
mojego życia upada.
Przymykam powieki. Uderzył w samo sedno, w moją duszę, którą powoli
ogarnia tutejsza mentalność.
– Upadłam, Nando – szepczę zrezygnowana. – Spóźniliśmy się i upadałam,
pociągnęliście mnie za sobą i nie wstaniemy już. Nie liczmy na cud, bo ten już
się nie zdarzy.
– Ty nim jesteś, Amayu, a cuda trzeba chronić przed brutalnością tego
świata, tak samo jak kochane przez nas osoby.
Doskonale wiem, iż cytuje Amorebietę wypowiadającego te słowa w
odniesieniu do Penélope i… I nagle dociera do mnie coś, na co prędzej bym nie
wpadła. Lecz teraz nie czas na to, bowiem najważniejszy jest mój Nando. Poza
tym nie znam całej historii, a moje podejrzenia są tylko właśnie tym –
podejrzeniami.
– A ty mnie kochasz… – wcinam się cicho. Skina głową, całuje mnie w
skroń i potwierdza słowami, jakie słyszeć uwielbiam, lecz dziś tylko mnie
dobijają.
– Kocham cię, Fabrizio Amayu, piekielnie mocno i dlatego muszę cię stąd
zabrać.
Wzdycham po raz kolejny, przestałam już nawet liczyć który. To najmniej
ważne w sytuacji, kiedy z osoby, jaka miała ich wszystkich ratować, stałam się
tą, którą Nando usilnie próbuje uratować przed samą sobą i widmem Athleticu
Bilbao, wyrzutami sumienia powodowanymi przez Penélope Amorebietę, której nawet
nie widziałam na oczy.
Fernando Amorebieta wraca do domu
w humorze co najmniej dziwnym, powodowanym przez nie mniej dziwne przeczucie. Jakby
coś miało się wydarzyć, coś bardzo złego. Właśnie niesiony tym instynktem wpada
do mieszkania na ósmym piętrze ja burza, a tam Javi jak gdyby nigdy nic śpi na
sofie, zaś uśmiechnięta Penélope smaży naleśniki, podśpiewując pod nosem którąś
z piosenek Arethy. Oznacza to, iż szatynka jest w zaiste doskonałym humorze, co
może zapowiadać naprawdę niemiłe dla kogoś wydarzenia ostatnich dwóch dni. Precyzując
– dla Javiego.
– Penélope – wypowiada jej imię
Amorebieta, stojąc w drzwiach, tudzież w wielkim łuku prowadzącym do kuchni,
jaki wybito w ścianie nośnej. Penélope obdarza go jedynie ciepłym uśmiechem,
dosmaża naleśnika i dopiero kiedy przekłada go na talerz, a patelnię odkłada na
bok, mocno przywiera do Fernandowej sylwetki.
– Nano, tęskniłam – wita go
cicho. Wenezuelczyk wplata dłoń w jej rozpuszczone włosy i schyla się, aby
musnąć ustami jej skroń.
– Wiem, Penélope. Ja też
tęskniłem, chociaż Iker chyba jednak bardziej.
Szatynka parska chichotem, takim
przeuroczym i naprawdę utęsknionym chichotem.
– Chwalił się, czy znów
siedziałeś przy nim, kiedy rozmawialiśmy? – pyta zaczepnie.
Coś musiało wydarzyć się między
nią a Martínezem, że ma taki doskonały humor. I na pewno nie było to nic
przyjemnego.
– Rozmawialiście codziennie po
kilka godzin. Niekiedy nie sposób było was nie słyszeć.
Wenezuelka delikatnie się
rumieni, wyplątuje z ramion rodaka i wraca do przygotowywania posiłku.
– Mam nadzieję, że zjesz ze mną –
zmienia temat dziewczyna, na co Nano wybucha śmiechem.
– Oczywiście, skarbie.
– Śmiejesz się ze mnie – prycha
ona.
– Przecież cię kocham.
– Przecież wiem.
I znów wybuch śmiechu skwitowany przez
Penélope uniesieniem brwi. Ale i ona po chwili się śmieje, a potem stawia na
stole talerz z dużą stertą naleśników i dwa kubki kawy.
– Smacznego, Nano – życzy,
usiadłszy naprzeciw niego.
– Smacznego, Penélope. Masz
doskonały humor.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Pozbyłam się Kretineza, bo
wróciłeś. Iker wrócił, niedługo go zobaczę. Nie pozabijałam się z tym kretynem.
To chyba dużo powodów do dobrego humoru.
– Chyba tak. Cieszę się, skarbie.
– Ja też. Ale będę cieszyć się
bardziej, jak przestaniesz kurczowo trzymać mnie w domu.
Fernando parska śmiechem.
– Jestem już zdrowa!
– Przed świętami na pewno go
spotkasz, potęsknijcie jeszcze trochę, kochanie.
– Czyli nie mam co liczyć na
obejrzenie Zaragozy na żywo? – ciężko wzdycha dziewczę. Odpowiedź doskonale
zna, więc nawet na nią nie czeka.
W tym wszystkim Fernando
Amorebieta ma jednak plan, plan doskonały, dzięki któremu zagwarantuje Penélope
szczęście. Jej choroba była na początku mu niezbyt na rękę, jednak z czasem
zrozumiał, iż poprzez rozłąkę łatwiej dotrze do Penélope i Ikera, jak wiele
mogą mieć razem, we dwoje. Tylko razem dadzą sobie gwarancję przyszłości i
szczęścia, lecz zadaniem Fernando jest im to uświadomić. Teoretycznie nic
prostszego, tym bardziej w przypadku łączącego ich uczucia i perfekcyjnie
opanowanej przez Fernando sztuki manipulacji. Teoretycznie, ponieważ praktyka
okazała się o wiele mniej przyjazna, Penélope o wiele bardziej uparta, Iker
przerażony, a Javi wybrał najgorszy moment na rozstrzyganie ich małej wojny.
– Jaki wynik? – pyta nagle
olśniony piłkarz. Penélope wzrusza obojętnie ramionami.
– Wojna trwa dalej. Zawiesiliśmy
broń do twojego powrotu.
Spodziewał się wszystkiego, naprawdę
wszystkiego, lecz nie racjonalnego rozejmu między dwoma największymi wrogami.
Już nawet nie ważne, jakim cudem udało im się dojść do zgody, bowiem liczy się
sam ten fakt, samo bodajże dwudniowe wstrzymanie ognia ironii wobec drugiej
osoby. A zakładał, iż stęskniona Penélope całą swoją złość wyładuje na Bogu
ducha winnym – och, naprawdę? – Martínezie, dzięki czemu pójdzie mu jeszcze
łatwiej. Ich rozejm budzi pewne obawy, jednakże te nie żyją długo. Penélope
skutecznie je likwiduje, kontynuując:
– Trochę żeśmy się kłócili,
praktycznie wygrał jedną z bitew, lecz popełnił kardynalny błąd w ostatnich
sekundach. Kiedy próbował mnie pocałować, obróciłam szalę zwycięstwa na swoją
stronę i pokonałam go dwoma słowami.
Zimny, obojętny ton jej głosu z
początku brzmi niepokojąco, lecz po chwili namysłu Amorebieta uzmysławia sobie,
iż i Javier mógłby nieświadomie pomóc mu poprzez zaistniałą sytuację. Teraz
jednak wszystko zależy od słów, jakimi pokonała go Penélope.
– Co powiedziałaś?
Dziewczyna uśmiecha się z
sentymentem na wspomnienie owej chwili.
– Kocham Ikera.
No proszę, i znów sytuacja
pozornie mogąca mieć jedynie niszczący wpływ na podobno perfekcyjny plan
Fernando okazała się dlań błogosławieństwem. Penélope Amorebieta dopuściła do
siebie myśl o uczuciu łączącym ją z Muniainem i tak naprawdę to rzeczywisty
powód jej radości. Nie zwyciężona z Martínezem potyczka, a fakt, iż szczerze
pokochała, choć broniła się przed tym naprawdę zacięcie.
– Kochasz? – upewnia się cicho
Fernando, choć odpowiedź zna. Sam do tego dążyła i bez znaczenia na wszystko
prędzej czy później Penélope i Iker zostaliby przeuroczą parą.
– Głupie pytanie. Sam tego
chciałeś – wyrzuca powoli każde zdanie już trochę cieplejszym głosem szatynka,
zapatrzywszy się w trzymany w obu dłoniach kubek kawy. – Kocham bardzo.
– On ciebie też – zapewnia z
mocą, no co ta się uśmiecha.
– Wiem. Słyszę to zawsze w tonie
jego głosu, w sposobie, w jaki wypowiada to uparte „Penny”. Chciałabym wreszcie
porozmawiać z nim o uczuciach, a potem być szczęśliwą długo i wytrwale.
– Wierzysz w „i żyli długo i
szczęśliwie”? – Fernando parska śmiechem z ledwie dostrzegalną, zdziwioną
kpiną. Jednak Penélope nawet jeśli to słyszy, nie daje tego po sobie poznać.
Wzrusza jedynie ramionami.
– Jesteśmy młodzi, wieczność
przed nami.
Zabrzmiała tak dojrzale jak
jeszcze nigdy. Jego mała, kochana Penélope dorosła, oddała komuś swoje serce, a
Fernando powoli traci ją na rzecz Muniaina. Jakkolwiek sam tego chciał, sam
popchnął swoją Penélope w jego ramiona. Wybrał najlepszego kandydata, zaś teraz
powinien pogodzić się z dalszym biegiem życia Penélope. W końcu wciąż działają
według własnych, ustalonych przed laty zasad, a szczęście panny Amorebiety jest
też szczęściem Fernando. Zawsze tak było, jest tak teraz i będzie zawsze.
Przysięgli to sobie, a słowa dotrzymać wypada, tym bardziej w ich przypadku.
– Uśmiechnij się, Nano – prosi z
czułością szatynka. – Zawsze będę kochać cię najmocniej na świecie.
Fernando uśmiecha się, doskonale
wiedząc, iż Penélope nie kłamie. To on zawsze będzie najważniejszy, będzie
pierwszym na liście życia Penélope Amorebiety.
Tylko on, Fernando Amorebieta,
jej najdroższy Nano i nikt inny. Nigdy.
Szkoda tylko, iż nawet ta rozmowa
niewiele pomogła złemu przeczuciu Wenezuelczyka. Śmiech tej cudownej dziewczyny
ukaja jego strach, lecz intuicyjny alarm wciąż dzwoni. Nigdy nie miał
niesłusznego przeczucia, nigdy ono się nie sprawdziło, a to naprawdę go
przeraża. Bo jeśli w życiu Penélope wszystko układa się tak doskonale, co może
teraz, właśnie w tej chwili upadać?
Coś musi, bowiem niemożliwe jest,
ażeby instynkt popełnił błąd. Nie ma na to szans, choć dzisiejsze przeczucie
jest naprawdę dziwne. Niejasne. Niedotyczące Penélope. Niedotyczące Ikera,
który wraz z Penélope powoli kroczy ku ścieżce wspólnego szczęścia. Niedotyczące
nawet Javiego, który zapewne pije w swoich czterech ścianach z panienką do
towarzystwa. A to jest już co najmniej dziwne, ponieważ każde dotychczasowe złe
przeczucie odnoszące się nie do Penélope lub osób z nią związanych było zapowiedzią
prawdziwego dramatu.
Co też złego może stać się teraz?
– Ja ciebie również, Penélope –
zapewnia ją, chcąc rozmową odpędzić nalot perfidnych i nieustępliwych myśli. –
Najmocniej na świecie – powtarza. Ona uśmiecha się promiennie.
– To dobrze. Co u Amaranty? Tęsknię
za nią.
– Ona za tobą też. Jedzie na
święta do Argentyny i nawet dobro dziecka nie było w stanie jej od tego pomysłu
odwieść.
Penélope nieznacznie wzrusza
ramionami.
– Spędzasz święta w rodzicami? –
w jej pozornie beztroskim pytaniu kryje się smutek, z którego Fernando
doskonale zdaje sobie sprawę. Sam ciężko wzdycha.
– Tato chętnie cię zobaczy.
– Twoja matka na sam mój widok
prawie płacze – przypomina mu, po czym, z trochę bardziej optymistycznym
uśmiechem dodaje: – Iker chciałby przedstawić mnie rodzicom, ostatnio truł o
tym przez bitą godzinę, póki niechętnie wreszcie na to przystałam.
Fernando skina głową.
– Jeśli tego chcesz…
– Naprawdę nie jestem gotowa na
te pełne nienawiści spojrzenia twojej mamy i jej zimną gościnność.
– Rozumiem.
Penélope uśmiecha się ciepło,
skinając głową.
– Tak będzie najlepiej, Nando.
Przynajmniej skończę ten rok bez wyrzutów sumienia.
Zaś Fernando Amorebieta doskonale
zdaje sobie sprawę, iż jego matka w przyprawianiu Penélope o wyrzuty sumienia
jest mistrzynią świata.
Przeczucie nie znika. Pojawia się
i trwa, zaś Fernando nie umie go odpowiedni zinterpretować. O wiele łatwiej
byłoby zapomnieć o tym, ale i tego Amorebieta nie umie zrobić. Za trudno jest
zabić uczucie, iż coś złego się wydarzy.
Męczy się z tym do późnego
wieczora w towarzystwie szczęśliwej Penélope wtulonej weń mocno. Ta jest
wyraźnie zmęczona, jednak uparcie czeka na telefon od Ikera, który nie
nadchodzi.
– Śpi, Penélope. Na pewno poszedł
spać, bo jak tylko dowieźli nas do Lezamy, głośno oświadczył, iż zamierza spać
do oporu – uspokaja ją Fernando. – Penélope, kochanie, daj spokój, nie męcz
się. Idź spać, jutro musisz być przytomna, bo projekt czeka.
Argumenty widocznie są
przekonujące, bo po chwili rozmyśleń dziewczyna wzdycha, wstaje z sofy i udaje
się do łazienki. Fernando kończy oglądać brazylijskie wiadomości w samotności,
a dopiero potem w akompaniamencie wody szumiącej w łazience Wenezuelczyk robi
porządek w kuchni, chowa naczynia do zmywarki, którą uruchamia, przeciera blat
w celu zebrania ewentualnych okruszków, a następnie przygotowuje sobie gorzką,
białą herbatę, zaś swojej Penélope filiżankę słodkiej czekolady.
„Po jedynym łyku by mnie zemdliło.
Nie wiem, jak ona może to pić” – parska ze śmiechem w myślach. Zanosi napój do
jej sypialni. Penélope wciąż okupuje łazienkę, nucąc pod nosem jakąś hiszpańską
piosenkę, więc Fernando wraca do salonu, gdzie spędza sporo czasu, tonąc w
lekturze któregoś z pismaków. Przede wszystkim za wszelką cenę stara się nie
myśleć o targających jego sercem uczuciach z tym strachem na czele.
– Dobranoc, Nano. Śpij słodko –
rzuca głośno Wenezuelka, poczym zamyka za sobą drzwi sypialni. Zza tych po
chwili dodaje: – Dziękuję za czekoladę!
Fernando nie odpowiada, jedynie
uśmiecha się pod nosem i udaje do zaparowanej łazienki. Ma w planach szybki,
gorący prysznic i natychmiastowe pójście spać. Jednak druga część ambitnych
zamiarów nie jest mu dana, bowiem zaraz po wyjściu z kabiny prysznicowej po
mieszkaniu rozlega się uporczywy dzwonek jego telefonu niczym zapowiedź
najgorszego. Szybko owija się ręcznikiem w biodrach, po czym na boso, o mało
nie zaliczając co najmniej kilku bliższych kontaktów z podłogą, biegnie do salonu,
gdzie znajduje się to małe urządzonko. Czyżby przeczucie miało stać się
prawdziwe? Miało właśnie teraz ziścić się niczym najgorszy sen pośród pięknej,
grudniowej nocy?
Na wyświetlaczu imię. I wszystko
jest jasne.
Meme.
– Fernando – dociera go słaby szept
Argentynki. – Boli.
Wenezuelczyk nieświadomie
wstrzymuje oddech i dopiero, kiedy mózg wysyła alarmowy sygnał, iż za chwilę
zabraknie mu tlenu, bierze płytki i gwałtowny wdech.
– Co się dzieje, Meme? – wydusza
równie słabo, choć u niego jest to objaw strachu. Okrutne przeczucie, okrutny
Losie, jakże mogliście zesłać na Meme ból po tym, jak ciężko było jej
zaakceptować dziecko, odnaleźć się w zaistniałej sytuacji?
– Boli, Fernando…
Aż go ściska serce na dźwięk jej
przeszytego cierpieniem głosu.
– Meme, co z małym? – Amorebieta
wypowiada każde słowo powoli, wyraźnie, modląc się, aby za wszelką cenę
zachować charakterystyczny dla siebie spokój. Niestety, nawet on ma uczucia,
nawet Fernando Amorebieta jest zdolny do strachu, jakkolwiek bardzo by tego nie
chciał.
– Boli, kurwa! – warczy wreszcie
blondynka. – Przyjedź do mnie, kretynie! Auć! Przyjedź natychmiast!
Potem następuje drugi już
szaleńczy bieg po mieszkaniu, podczas którego piłkarz wciąga na siebie pierwsze
lepsze znalezione ciuchy – innymi słowy: stary, klubowy dres – łapie trzy
komplety kluczy i dopija herbatę naraz. Jak nigdy nie zależało mu szczególnie
na Meme, zaś spotkania od czasu do czasu na kawę i pertraktacje na tematy
filozoficzne i nie tylko były jedynie miłym spędzaniem wolnego czasu, nagle
poczuł się za nią odpowiedzialny. Za Meme de Olano i jej dziecko. Ich dziecko, do cholery. Obiecał się obojgiem zaopiekować, zapewnić im
szczęście i bezpieczeństwo, spokojne warunki do życia i gwarancję następnych
lat razem.
A tymczasem głos panny de Olano
rozbrzmiewał szlochem cierpienia i strachu, jakby przerażona bólem nie umiała
wykonać niczego poza panicznym telefonem do niego. Jakby nie wiedziała, jak
może uratować siebie i swoje dziecko, które jest zagrożone właśnie w tej
chwili.
„Tylko, do cholery, skąd niby ja
mam to wiedzieć?!”
Teraz Fernando Amorebieta jest w
stanie jedynie łamać na potęgę wszelkiego rodzaju przepisy drogowe, pędząc na
złamanie karku – tudzież rozpłaszczenie się ukochanym autem na którymś z przydrożnych
drzewek – te kilkanaście kilometrów do Lezamy. Pewnie z domu nawet nie
uświadczy obecności Bielsy i jego małżonki, bowiem gdyby tak było, Meme nie dzwoniłaby
do niego spanikowana. Marcelo by huknął, kazał Meme wsiadać do samochodu i
zawiózłby ją do szpitala. Jednak zmuszony zrobić to jest Fernando, którego
serce wali jak szalone. Nigdy jeszcze nie doświadczył strachu tego rodzaju. I
nawet uparte powtarzanie sobie regułek, że nic się nie dzieje, że wszystko
będzie dobrze, nic nie daje. Ale w miarę pewnie parkuje samochód na podjeździe
domu Bielsy, po czym bierze głęboki wdech, nim z niego wysiada. On, zawsze
opanowany, przyjmujący wszystkie wiadomości ze spokojem, jaki zdeklarowanemu
stoikowi przystaje, nie przewidział ciąży Meme, nie wspominając o ewentualnych
zagrożeniach, jakie właśnie wydaje się, iż mają miejsce. Meme nie brzmiałaby
tak tragicznie, gdyby ona lub dziecko nie znajdowali się w niebezpieczeństwie.
Nawet nie spostrzega chwili,
kiedy wkracza do holu przez otwarte drzwi wejściowe i uginają się pod nim
kolana na sam widok Meme skulonej na ziemi w rogu, obejmującej ramionami kolana
i cicho popłakującej.
Chwilę później, dosłownie ułamek
sekundy, a może i nawet krócej, Fernando Amorebieta obejmuje ją ściśle, pozwala
płakać i składa pocałunki na grzebiecie jej prawej, lodowatej dłoni.
– Meme, co się dzieje? – pyta spokojnie,
ocierając wolną dłonią płynące po jej zaczerwienionych policzkach łzy.
– Boli, Fernando – powtarza cicho
słabym głosem, płytko oddychając. – Baaa… ardzo – przerywa jej jęk bólu, przez
który automatycznie Fernando mocniej ją obejmuje. Zaś Meme de Olano ściska jego
dłoń tak mocno, jakby chciała oddać mu trochę własnego bólu, ściska ją aż do
utraty czucia, wbijając mocno polakierowane na niebiański błękit paznokcie. Aż
do krwi.
– Meme, oddychaj głęboko – prosi,
kiedy dociera do niego, iż tak naprawdę nic nie zdziała. Nie ma na to żadnych
szans, gdyż Meme nie jest skora do pomocy, właściwie nie udziela odpowiedzi na
pytania, a jedynie płacze z bólu. – Meme, skarbie, co cię boli? Co z dzieckiem?
– nalega Wenezuelczyk, jednak ponownie nie uzyskuje konkretnej odpowiedzi.
Ciężko wzdycha, podejmując
najracjonalniejszą z możliwych decyzji. I tak nie wydusi z niej ani słowa
więcej, Meme de Olano nie jest skora do rozmowy, zaś dziecko i ją trzeba
ratować.
– Kochanie, poczekaj na mnie
chwilę. Wezmę jakieś rzeczy dla ciebie i jedziemy do szpitala, dobrze?
W ramach potwierdzenia blondynka
słabo kiwa głową, znowu cicho jęcząc, jakby miała bolesne skurcze czy coś w ten
deseń. Chwilę później Fernando Amorebieta jest już przy jej szafie i do
znalezionej na dnie, dużej torby pakuje pierwsze lepsze ubrania, jakie wpadają
mu do rąk, a następnie wrzuca najpotrzebniejsze kosmetyki z toaletki i
łazienki. Na dół zbiega na złamanie karku, prawie się wywracając na ostatniej
prostej, rzuca torbę pod ścianę niedaleko Meme i znów przy niej kuca.
Dziewczyna natychmiast mocno ściska obie jego dłonie, kierując na jego twarz
przerażone, błagające o litość, piwne oczy.
– Meme, skarbie, gdzie są twoje
dokumenty? – pyta powoli, spokojnie Fernando.
– Druga szuflada komody pod
telewiz… Ałaaa! – wydusza. Amorebieta w pędzie całuje grzbiety obu jej dłoni i
rusza do wspomnianej komody, której zawartość praktycznie wyrzuca na podłogę,
poszukując tych najważniejszych papierów. Ale są, trzyma je w dłoni, przez
ułamek sekundy wpatrując się weń z dumą, iż je odnalazł, lecz prawie
natychmiast budzi się ze swoistego transu.
Najważniejsza jej Meme, do której ponownie
wraca.
– Mam wszystko, kochanie.
Wytrzymasz jeszcze chwilkę? – pyta retorycznie, bezpardonowo biorąc ją na ręce.
Ta ufnie oplata ramionami jego szyję i składa głowę na ramieniu, cicho
szlochając.
– Boooli – wydusza w ramach
odpowiedzi. – Nie mogę stracić maleństwa – dodaje bezgłośnym szeptem. –
Fernando, uratuj nas.
Amorebieta całuje ją w czubek
głowy, po czym układa na tylnym siedzeniu samochodu, uśmiechnąwszy się ciepło,
wspierająco. On też wierzy, iż będzie dobrze. W końcu to i jego dziecko, on
również nie chce go stracić. Nie może dopuścić, ażeby mały cud świata, jaki
przydarzył się przypadkiem Meme, opuścił ją przed czasem.
Chyba już zwyczajnym biegiem –
bowiem od chwili jej telefonu praktycznie tylko nerwowo biega – wraca do domu,
zabiera torbę wypchaną po brzegi jej rzeczami, zamyka drzwi znalezionymi w holu
kluczami i ponownie rusza w stronę auta, wrzuciwszy komplet żelastwa do owej
torby. Chyba to Prada, ostatnio widział identyczną w którymś z paryskich
butików z najwyżej półki i zastanawiał się, czy Penélope by się ucieszyła. Ale
ze względu, iż jednak z zamiaru obdarowania jej płachtą ładnie obrobionej skóry
zrezygnował, nie ma pojęcia, czy aby na pewno to Prada.
„Brawo, Amorebieta, uciekanie
myślami od problemów opanowałeś do perfekcji” – prycha w myślach, wsiadając do
samochodu.
– Będzie dobrze, Meme – rzuca
jeszcze z pokrzepiającym uśmiechem, odwracając się do tyłu, kiedy wprowadza
auto na drogę do Bilbao.
Teraz pozostało mu kląć na swoje
przeczucia i zaklinać przeznaczenie.
– Remedios poroniła – słowa te zalegają w przejmującej ciszy Los Leones
na długie sekundy. – Uratowanie dziecka nie wchodziło w rachubę, nie było na to
szans. Uparcie nie chciała się zgadzać na nierobienie niczego, lecz powikłania
tym spowodowane by ją zabiły. O dziecku nawet nie wspominając. Fernando nie
miał wyboru, podał się za jej narzeczonego, za ojca dziecka i to on musiał
wybrać. Właściwie wybór był dlań oczywisty – Remedios. Na jego miejscu
zrobiłbym to samo, choć on zarzekał się, iż wtedy jej nie kochał. Uratował
pannę de Olano tylko ze względu na Penélope, bowiem ta była dlań ważna. Dopiero
dużo później dotarło do nich, iż tylko Amorebieta może uratować naszą
dietetyczkę przed nami i samą sobą.
Podpisała wszystko tylko dlatego, iż Fernando ją o to poprosił.
Subtelnie, acz brutalnie uświadomił jej, iż inaczej umrze i ona, i dziecko. Iż
nie było szans na uratowanie ich obojga, na uratowanie tego maluszka. Remedios
zdążyła pokochać te niespodziewane zrządzenie losu, niechcianą niespodziankę,
uwierzyć, że to jej szansa na lepsze, nowe życie. Gdyby urodziła, miałaby w
swojej egzystencji coś naprawdę stałego, dziecko, które kochałoby ją
bezwarunkowo i zawsze. Nie oczekiwała miłości Amorebiety, kiedy wiedziała, iż
jej malutki skarb będzie ją kochał.
A jednak to utraciła. I przy okazji swoim bólem chciała obdarzyć
również jego. Chciała go ukarać, bo straciła sens, bo ich dziecko umarło, więc
dlaczego miałaby cierpieć samotnie? On przecież powinien również czuć to, co
czuła ona, on również powinien jej śladem zamknąć się w swoim świecie i
przeżywać wieczną żałobę. Wytrzymała tak jakieś dwa tygodnie, a potem znalazła
metodę doskonałą na zranienie Amorebiety. I nowy rok rozpoczęła jako prawdziwa
Remedios Amaranta de Olano Flores.
Innymi słowy – z Javierem w 69.
***
Ehm, jak widzicie, trochę zaczyna się wszystko komplikować. Jakieś
teorie?
Pozdrawiam z prawie obsuwą znad cyrkulacji monsunowej, wiatrów
lokalnych i opadów z osadami atmosferycznymi. Czasami serio się zastanawiam, co
ja ćpałam, gdy szłam na geo-wos. I gdzie zgubiłam ten genialny towar.
Dla mnie samej. Tak w ramach
wsparcia do nauki na całą noc.
Do zobaczenia w czwartek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz