18.11.2013

23. Fernando.


`. Kobieta nazywa sukcesami wszystkie swoje kapitulacje.


I wszystko, kolokwialnie mówiąc, cholera wzięła. Całe te moje starania, złudzenia, plany i resztę cudów, jakimi miałam uratować Athletic Bilbao. Wszystko zniknęło, utraciło sens, bowiem mężczyzna mojego życia oznajmił mi, iż jego baskijski kontrakt kończy się w czerwcu. Zaś nieubłagalnie zbliża się kwiecień.
Nawet gdybym podołała zadaniu, namówiła ich do powstania przed czerwcem, upadliby ponownie, kiedy tylko bym odeszła. Zaś to nastąpi, wyjadę z Bilbao razem z Nando, a Athleticowi zabraknie kogoś, kto ich podtrzyma tak naprawdę w najtrudniejszych dniach ich odżywania. Zabraknie kogoś, kto pomoże im nabrać siły do dalszego życia już bez Penélope, lecz na podobnych obrotach, jak kiedy ona była. Poprzez odejście, zafunduję im powtórkę z rozrywki, zachowam się niczym Penélope – pozwolę się postawić na piedestale, ulokować w sobie wszystkie ich nadzieje, a potem bez słowa ostrzeżenia zniknę. Złamię ich tym, pogrążę jeszcze raz i potwierdzę, że nie warto ufać kobietom, co przecież nie jest prawdą. A przede wszystkim będę miała piekielne wyrzuty sumienia, które odróżnią mnie od Penélope, pewnie nawet będę co jakiś czas wracała, kontrolowała ich kolejne mozolne próby podniesienia się, które i tak obrócą się w pył.
Tak naprawdę wciągnęli mnie w swoje tragiczne koło, w samonapędzający się układ pełen dramatyzmu, notorycznych upadków i zniknięć, a przede wszystkim bólu i utraty wiary, jaka co jakiś czas zawsze powstaje. Szkoda tylko, że kiedy już ją dostaną, ta zawsze zostanie im brutalnie odebrana, jak właśnie teraz Nando zabił moją swoimi słowami. To boli najbardziej. To i świadomość, iż miałam przecież nie dopuścić do stania się nią, następczynią Penélope Amorebiety. Jaka szkoda, iż nieopatrznie zapatrzywszy się w Nando, nie zwróciłam uwagi na resztę piłkarzy i pokładaną we mnie nadzieję. Uległam uczuciu, jakie jest nieprofesjonalne, niszczące, nierealne i, cholera, prawdziwe.
– Amayu? – mruczy mężczyzna mojego życia głosem pełnym przejęcia i poczucia winy. Rozumie, jak bardzo swoimi słowami zniszczył moją wizję świata, najbliższych miesięcy w Bilbao.
– Wiem. Chcesz wygrywać. Chcesz się pozbierać gdzieś zdala od tej psychodelicznej atmosfery.
Chcę cię uratować.
Wzdycham ciężko. Naprawdę bardzo ciężko, jakby ze smutkiem, co on odczytuje w sposób dla mnie niezrozumiały, kwitowany jedynie słowami:
– Nie możesz upaść wraz z nami. Poza tym nie pozwolę, aby przechrzcili cię na nową Penélope. Nie wyrażam na to zgody, nie mógłbym patrzeć, jak kobieta mojego życia upada.
Przymykam powieki. Uderzył w samo sedno, w moją duszę, którą powoli ogarnia tutejsza mentalność.
– Upadłam, Nando – szepczę zrezygnowana. – Spóźniliśmy się i upadałam, pociągnęliście mnie za sobą i nie wstaniemy już. Nie liczmy na cud, bo ten już się nie zdarzy.
– Ty nim jesteś, Amayu, a cuda trzeba chronić przed brutalnością tego świata, tak samo jak kochane przez nas osoby.
Doskonale wiem, iż cytuje Amorebietę wypowiadającego te słowa w odniesieniu do Penélope i… I nagle dociera do mnie coś, na co prędzej bym nie wpadła. Lecz teraz nie czas na to, bowiem najważniejszy jest mój Nando. Poza tym nie znam całej historii, a moje podejrzenia są tylko właśnie tym – podejrzeniami.
– A ty mnie kochasz… – wcinam się cicho. Skina głową, całuje mnie w skroń i potwierdza słowami, jakie słyszeć uwielbiam, lecz dziś tylko mnie dobijają.
– Kocham cię, Fabrizio Amayu, piekielnie mocno i dlatego muszę cię stąd zabrać.
Wzdycham po raz kolejny, przestałam już nawet liczyć który. To najmniej ważne w sytuacji, kiedy z osoby, jaka miała ich wszystkich ratować, stałam się tą, którą Nando usilnie próbuje uratować przed samą sobą i widmem Athleticu Bilbao, wyrzutami sumienia powodowanymi przez Penélope Amorebietę, której nawet nie widziałam na oczy.


Fernando Amorebieta wraca do domu w humorze co najmniej dziwnym, powodowanym przez nie mniej dziwne przeczucie. Jakby coś miało się wydarzyć, coś bardzo złego. Właśnie niesiony tym instynktem wpada do mieszkania na ósmym piętrze ja burza, a tam Javi jak gdyby nigdy nic śpi na sofie, zaś uśmiechnięta Penélope smaży naleśniki, podśpiewując pod nosem którąś z piosenek Arethy. Oznacza to, iż szatynka jest w zaiste doskonałym humorze, co może zapowiadać naprawdę niemiłe dla kogoś wydarzenia ostatnich dwóch dni. Precyzując – dla Javiego.
– Penélope – wypowiada jej imię Amorebieta, stojąc w drzwiach, tudzież w wielkim łuku prowadzącym do kuchni, jaki wybito w ścianie nośnej. Penélope obdarza go jedynie ciepłym uśmiechem, dosmaża naleśnika i dopiero kiedy przekłada go na talerz, a patelnię odkłada na bok, mocno przywiera do Fernandowej sylwetki.
– Nano, tęskniłam – wita go cicho. Wenezuelczyk wplata dłoń w jej rozpuszczone włosy i schyla się, aby musnąć ustami jej skroń.
– Wiem, Penélope. Ja też tęskniłem, chociaż Iker chyba jednak bardziej.
Szatynka parska chichotem, takim przeuroczym i naprawdę utęsknionym chichotem.
– Chwalił się, czy znów siedziałeś przy nim, kiedy rozmawialiśmy? – pyta zaczepnie.
Coś musiało wydarzyć się między nią a Martínezem, że ma taki doskonały humor. I na pewno nie było to nic przyjemnego.
– Rozmawialiście codziennie po kilka godzin. Niekiedy nie sposób było was nie słyszeć.
Wenezuelka delikatnie się rumieni, wyplątuje z ramion rodaka i wraca do przygotowywania posiłku.
– Mam nadzieję, że zjesz ze mną – zmienia temat dziewczyna, na co Nano wybucha śmiechem.
– Oczywiście, skarbie.
– Śmiejesz się ze mnie – prycha ona.
– Przecież cię kocham.
– Przecież wiem.
I znów wybuch śmiechu skwitowany przez Penélope uniesieniem brwi. Ale i ona po chwili się śmieje, a potem stawia na stole talerz z dużą stertą naleśników i dwa kubki kawy.
– Smacznego, Nano – życzy, usiadłszy naprzeciw niego.
– Smacznego, Penélope. Masz doskonały humor.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Pozbyłam się Kretineza, bo wróciłeś. Iker wrócił, niedługo go zobaczę. Nie pozabijałam się z tym kretynem. To chyba dużo powodów do dobrego humoru.
– Chyba tak. Cieszę się, skarbie.
– Ja też. Ale będę cieszyć się bardziej, jak przestaniesz kurczowo trzymać mnie w domu.
Fernando parska śmiechem.
– Jestem już zdrowa!
– Przed świętami na pewno go spotkasz, potęsknijcie jeszcze trochę, kochanie.
– Czyli nie mam co liczyć na obejrzenie Zaragozy na żywo? – ciężko wzdycha dziewczę. Odpowiedź doskonale zna, więc nawet na nią nie czeka.
W tym wszystkim Fernando Amorebieta ma jednak plan, plan doskonały, dzięki któremu zagwarantuje Penélope szczęście. Jej choroba była na początku mu niezbyt na rękę, jednak z czasem zrozumiał, iż poprzez rozłąkę łatwiej dotrze do Penélope i Ikera, jak wiele mogą mieć razem, we dwoje. Tylko razem dadzą sobie gwarancję przyszłości i szczęścia, lecz zadaniem Fernando jest im to uświadomić. Teoretycznie nic prostszego, tym bardziej w przypadku łączącego ich uczucia i perfekcyjnie opanowanej przez Fernando sztuki manipulacji. Teoretycznie, ponieważ praktyka okazała się o wiele mniej przyjazna, Penélope o wiele bardziej uparta, Iker przerażony, a Javi wybrał najgorszy moment na rozstrzyganie ich małej wojny.
– Jaki wynik? – pyta nagle olśniony piłkarz. Penélope wzrusza obojętnie ramionami.
– Wojna trwa dalej. Zawiesiliśmy broń do twojego powrotu.
Spodziewał się wszystkiego, naprawdę wszystkiego, lecz nie racjonalnego rozejmu między dwoma największymi wrogami. Już nawet nie ważne, jakim cudem udało im się dojść do zgody, bowiem liczy się sam ten fakt, samo bodajże dwudniowe wstrzymanie ognia ironii wobec drugiej osoby. A zakładał, iż stęskniona Penélope całą swoją złość wyładuje na Bogu ducha winnym – och, naprawdę? – Martínezie, dzięki czemu pójdzie mu jeszcze łatwiej. Ich rozejm budzi pewne obawy, jednakże te nie żyją długo. Penélope skutecznie je likwiduje, kontynuując:
– Trochę żeśmy się kłócili, praktycznie wygrał jedną z bitew, lecz popełnił kardynalny błąd w ostatnich sekundach. Kiedy próbował mnie pocałować, obróciłam szalę zwycięstwa na swoją stronę i pokonałam go dwoma słowami.
Zimny, obojętny ton jej głosu z początku brzmi niepokojąco, lecz po chwili namysłu Amorebieta uzmysławia sobie, iż i Javier mógłby nieświadomie pomóc mu poprzez zaistniałą sytuację. Teraz jednak wszystko zależy od słów, jakimi pokonała go Penélope.
– Co powiedziałaś?
Dziewczyna uśmiecha się z sentymentem na wspomnienie owej chwili.
– Kocham Ikera.
No proszę, i znów sytuacja pozornie mogąca mieć jedynie niszczący wpływ na podobno perfekcyjny plan Fernando okazała się dlań błogosławieństwem. Penélope Amorebieta dopuściła do siebie myśl o uczuciu łączącym ją z Muniainem i tak naprawdę to rzeczywisty powód jej radości. Nie zwyciężona z Martínezem potyczka, a fakt, iż szczerze pokochała, choć broniła się przed tym naprawdę zacięcie.
– Kochasz? – upewnia się cicho Fernando, choć odpowiedź zna. Sam do tego dążyła i bez znaczenia na wszystko prędzej czy później Penélope i Iker zostaliby przeuroczą parą.
– Głupie pytanie. Sam tego chciałeś – wyrzuca powoli każde zdanie już trochę cieplejszym głosem szatynka, zapatrzywszy się w trzymany w obu dłoniach kubek kawy. – Kocham bardzo.
– On ciebie też – zapewnia z mocą, no co ta się uśmiecha.
– Wiem. Słyszę to zawsze w tonie jego głosu, w sposobie, w jaki wypowiada to uparte „Penny”. Chciałabym wreszcie porozmawiać z nim o uczuciach, a potem być szczęśliwą długo i wytrwale.
– Wierzysz w „i żyli długo i szczęśliwie”? – Fernando parska śmiechem z ledwie dostrzegalną, zdziwioną kpiną. Jednak Penélope nawet jeśli to słyszy, nie daje tego po sobie poznać. Wzrusza jedynie ramionami.
– Jesteśmy młodzi, wieczność przed nami.
Zabrzmiała tak dojrzale jak jeszcze nigdy. Jego mała, kochana Penélope dorosła, oddała komuś swoje serce, a Fernando powoli traci ją na rzecz Muniaina. Jakkolwiek sam tego chciał, sam popchnął swoją Penélope w jego ramiona. Wybrał najlepszego kandydata, zaś teraz powinien pogodzić się z dalszym biegiem życia Penélope. W końcu wciąż działają według własnych, ustalonych przed laty zasad, a szczęście panny Amorebiety jest też szczęściem Fernando. Zawsze tak było, jest tak teraz i będzie zawsze. Przysięgli to sobie, a słowa dotrzymać wypada, tym bardziej w ich przypadku.
– Uśmiechnij się, Nano – prosi z czułością szatynka. – Zawsze będę kochać cię najmocniej na świecie.
Fernando uśmiecha się, doskonale wiedząc, iż Penélope nie kłamie. To on zawsze będzie najważniejszy, będzie pierwszym na liście życia Penélope Amorebiety.
Tylko on, Fernando Amorebieta, jej najdroższy Nano i nikt inny. Nigdy.
Szkoda tylko, iż nawet ta rozmowa niewiele pomogła złemu przeczuciu Wenezuelczyka. Śmiech tej cudownej dziewczyny ukaja jego strach, lecz intuicyjny alarm wciąż dzwoni. Nigdy nie miał niesłusznego przeczucia, nigdy ono się nie sprawdziło, a to naprawdę go przeraża. Bo jeśli w życiu Penélope wszystko układa się tak doskonale, co może teraz, właśnie w tej chwili upadać?
Coś musi, bowiem niemożliwe jest, ażeby instynkt popełnił błąd. Nie ma na to szans, choć dzisiejsze przeczucie jest naprawdę dziwne. Niejasne. Niedotyczące Penélope. Niedotyczące Ikera, który wraz z Penélope powoli kroczy ku ścieżce wspólnego szczęścia. Niedotyczące nawet Javiego, który zapewne pije w swoich czterech ścianach z panienką do towarzystwa. A to jest już co najmniej dziwne, ponieważ każde dotychczasowe złe przeczucie odnoszące się nie do Penélope lub osób z nią związanych było zapowiedzią prawdziwego dramatu.
Co też złego może stać się teraz?
– Ja ciebie również, Penélope – zapewnia ją, chcąc rozmową odpędzić nalot perfidnych i nieustępliwych myśli. – Najmocniej na świecie – powtarza. Ona uśmiecha się promiennie.
– To dobrze. Co u Amaranty? Tęsknię za nią.
– Ona za tobą też. Jedzie na święta do Argentyny i nawet dobro dziecka nie było w stanie jej od tego pomysłu odwieść.
Penélope nieznacznie wzrusza ramionami.
– Spędzasz święta w rodzicami? – w jej pozornie beztroskim pytaniu kryje się smutek, z którego Fernando doskonale zdaje sobie sprawę. Sam ciężko wzdycha.
– Tato chętnie cię zobaczy.
– Twoja matka na sam mój widok prawie płacze – przypomina mu, po czym, z trochę bardziej optymistycznym uśmiechem dodaje: – Iker chciałby przedstawić mnie rodzicom, ostatnio truł o tym przez bitą godzinę, póki niechętnie wreszcie na to przystałam.
Fernando skina głową.
– Jeśli tego chcesz…
– Naprawdę nie jestem gotowa na te pełne nienawiści spojrzenia twojej mamy i jej zimną gościnność.
– Rozumiem.
Penélope uśmiecha się ciepło, skinając głową.
– Tak będzie najlepiej, Nando. Przynajmniej skończę ten rok bez wyrzutów sumienia.
Zaś Fernando Amorebieta doskonale zdaje sobie sprawę, iż jego matka w przyprawianiu Penélope o wyrzuty sumienia jest mistrzynią świata.


Przeczucie nie znika. Pojawia się i trwa, zaś Fernando nie umie go odpowiedni zinterpretować. O wiele łatwiej byłoby zapomnieć o tym, ale i tego Amorebieta nie umie zrobić. Za trudno jest zabić uczucie, iż coś złego się wydarzy.
Męczy się z tym do późnego wieczora w towarzystwie szczęśliwej Penélope wtulonej weń mocno. Ta jest wyraźnie zmęczona, jednak uparcie czeka na telefon od Ikera, który nie nadchodzi.
– Śpi, Penélope. Na pewno poszedł spać, bo jak tylko dowieźli nas do Lezamy, głośno oświadczył, iż zamierza spać do oporu – uspokaja ją Fernando. – Penélope, kochanie, daj spokój, nie męcz się. Idź spać, jutro musisz być przytomna, bo projekt czeka.
Argumenty widocznie są przekonujące, bo po chwili rozmyśleń dziewczyna wzdycha, wstaje z sofy i udaje się do łazienki. Fernando kończy oglądać brazylijskie wiadomości w samotności, a dopiero potem w akompaniamencie wody szumiącej w łazience Wenezuelczyk robi porządek w kuchni, chowa naczynia do zmywarki, którą uruchamia, przeciera blat w celu zebrania ewentualnych okruszków, a następnie przygotowuje sobie gorzką, białą herbatę, zaś swojej Penélope filiżankę słodkiej czekolady.
„Po jedynym łyku by mnie zemdliło. Nie wiem, jak ona może to pić” – parska ze śmiechem w myślach. Zanosi napój do jej sypialni. Penélope wciąż okupuje łazienkę, nucąc pod nosem jakąś hiszpańską piosenkę, więc Fernando wraca do salonu, gdzie spędza sporo czasu, tonąc w lekturze któregoś z pismaków. Przede wszystkim za wszelką cenę stara się nie myśleć o targających jego sercem uczuciach z tym strachem na czele.
– Dobranoc, Nano. Śpij słodko – rzuca głośno Wenezuelka, poczym zamyka za sobą drzwi sypialni. Zza tych po chwili dodaje: – Dziękuję za czekoladę!
Fernando nie odpowiada, jedynie uśmiecha się pod nosem i udaje do zaparowanej łazienki. Ma w planach szybki, gorący prysznic i natychmiastowe pójście spać. Jednak druga część ambitnych zamiarów nie jest mu dana, bowiem zaraz po wyjściu z kabiny prysznicowej po mieszkaniu rozlega się uporczywy dzwonek jego telefonu niczym zapowiedź najgorszego. Szybko owija się ręcznikiem w biodrach, po czym na boso, o mało nie zaliczając co najmniej kilku bliższych kontaktów z podłogą, biegnie do salonu, gdzie znajduje się to małe urządzonko. Czyżby przeczucie miało stać się prawdziwe? Miało właśnie teraz ziścić się niczym najgorszy sen pośród pięknej, grudniowej nocy?
Na wyświetlaczu imię. I wszystko jest jasne.
Meme.
– Fernando – dociera go słaby szept Argentynki. – Boli.
Wenezuelczyk nieświadomie wstrzymuje oddech i dopiero, kiedy mózg wysyła alarmowy sygnał, iż za chwilę zabraknie mu tlenu, bierze płytki i gwałtowny wdech.
– Co się dzieje, Meme? – wydusza równie słabo, choć u niego jest to objaw strachu. Okrutne przeczucie, okrutny Losie, jakże mogliście zesłać na Meme ból po tym, jak ciężko było jej zaakceptować dziecko, odnaleźć się w zaistniałej sytuacji?
– Boli, Fernando…
Aż go ściska serce na dźwięk jej przeszytego cierpieniem głosu.
– Meme, co z małym? – Amorebieta wypowiada każde słowo powoli, wyraźnie, modląc się, aby za wszelką cenę zachować charakterystyczny dla siebie spokój. Niestety, nawet on ma uczucia, nawet Fernando Amorebieta jest zdolny do strachu, jakkolwiek bardzo by tego nie chciał.
– Boli, kurwa! – warczy wreszcie blondynka. – Przyjedź do mnie, kretynie! Auć! Przyjedź natychmiast!
Potem następuje drugi już szaleńczy bieg po mieszkaniu, podczas którego piłkarz wciąga na siebie pierwsze lepsze znalezione ciuchy – innymi słowy: stary, klubowy dres – łapie trzy komplety kluczy i dopija herbatę naraz. Jak nigdy nie zależało mu szczególnie na Meme, zaś spotkania od czasu do czasu na kawę i pertraktacje na tematy filozoficzne i nie tylko były jedynie miłym spędzaniem wolnego czasu, nagle poczuł się za nią odpowiedzialny. Za Meme de Olano i jej dziecko. Ich dziecko, do cholery. Obiecał się obojgiem zaopiekować, zapewnić im szczęście i bezpieczeństwo, spokojne warunki do życia i gwarancję następnych lat razem.
A tymczasem głos panny de Olano rozbrzmiewał szlochem cierpienia i strachu, jakby przerażona bólem nie umiała wykonać niczego poza panicznym telefonem do niego. Jakby nie wiedziała, jak może uratować siebie i swoje dziecko, które jest zagrożone właśnie w tej chwili.
„Tylko, do cholery, skąd niby ja mam to wiedzieć?!”
Teraz Fernando Amorebieta jest w stanie jedynie łamać na potęgę wszelkiego rodzaju przepisy drogowe, pędząc na złamanie karku – tudzież rozpłaszczenie się ukochanym autem na którymś z przydrożnych drzewek – te kilkanaście kilometrów do Lezamy. Pewnie z domu nawet nie uświadczy obecności Bielsy i jego małżonki, bowiem gdyby tak było, Meme nie dzwoniłaby do niego spanikowana. Marcelo by huknął, kazał Meme wsiadać do samochodu i zawiózłby ją do szpitala. Jednak zmuszony zrobić to jest Fernando, którego serce wali jak szalone. Nigdy jeszcze nie doświadczył strachu tego rodzaju. I nawet uparte powtarzanie sobie regułek, że nic się nie dzieje, że wszystko będzie dobrze, nic nie daje. Ale w miarę pewnie parkuje samochód na podjeździe domu Bielsy, po czym bierze głęboki wdech, nim z niego wysiada. On, zawsze opanowany, przyjmujący wszystkie wiadomości ze spokojem, jaki zdeklarowanemu stoikowi przystaje, nie przewidział ciąży Meme, nie wspominając o ewentualnych zagrożeniach, jakie właśnie wydaje się, iż mają miejsce. Meme nie brzmiałaby tak tragicznie, gdyby ona lub dziecko nie znajdowali się w niebezpieczeństwie.
Nawet nie spostrzega chwili, kiedy wkracza do holu przez otwarte drzwi wejściowe i uginają się pod nim kolana na sam widok Meme skulonej na ziemi w rogu, obejmującej ramionami kolana i cicho popłakującej.
Chwilę później, dosłownie ułamek sekundy, a może i nawet krócej, Fernando Amorebieta obejmuje ją ściśle, pozwala płakać i składa pocałunki na grzebiecie jej prawej, lodowatej dłoni.
– Meme, co się dzieje? – pyta spokojnie, ocierając wolną dłonią płynące po jej zaczerwienionych policzkach łzy.
– Boli, Fernando – powtarza cicho słabym głosem, płytko oddychając. – Baaa… ardzo – przerywa jej jęk bólu, przez który automatycznie Fernando mocniej ją obejmuje. Zaś Meme de Olano ściska jego dłoń tak mocno, jakby chciała oddać mu trochę własnego bólu, ściska ją aż do utraty czucia, wbijając mocno polakierowane na niebiański błękit paznokcie. Aż do krwi.
– Meme, oddychaj głęboko – prosi, kiedy dociera do niego, iż tak naprawdę nic nie zdziała. Nie ma na to żadnych szans, gdyż Meme nie jest skora do pomocy, właściwie nie udziela odpowiedzi na pytania, a jedynie płacze z bólu. – Meme, skarbie, co cię boli? Co z dzieckiem? – nalega Wenezuelczyk, jednak ponownie nie uzyskuje konkretnej odpowiedzi.
Ciężko wzdycha, podejmując najracjonalniejszą z możliwych decyzji. I tak nie wydusi z niej ani słowa więcej, Meme de Olano nie jest skora do rozmowy, zaś dziecko i ją trzeba ratować.
– Kochanie, poczekaj na mnie chwilę. Wezmę jakieś rzeczy dla ciebie i jedziemy do szpitala, dobrze?
W ramach potwierdzenia blondynka słabo kiwa głową, znowu cicho jęcząc, jakby miała bolesne skurcze czy coś w ten deseń. Chwilę później Fernando Amorebieta jest już przy jej szafie i do znalezionej na dnie, dużej torby pakuje pierwsze lepsze ubrania, jakie wpadają mu do rąk, a następnie wrzuca najpotrzebniejsze kosmetyki z toaletki i łazienki. Na dół zbiega na złamanie karku, prawie się wywracając na ostatniej prostej, rzuca torbę pod ścianę niedaleko Meme i znów przy niej kuca. Dziewczyna natychmiast mocno ściska obie jego dłonie, kierując na jego twarz przerażone, błagające o litość, piwne oczy.
– Meme, skarbie, gdzie są twoje dokumenty? – pyta powoli, spokojnie Fernando.
– Druga szuflada komody pod telewiz… Ałaaa! – wydusza. Amorebieta w pędzie całuje grzbiety obu jej dłoni i rusza do wspomnianej komody, której zawartość praktycznie wyrzuca na podłogę, poszukując tych najważniejszych papierów. Ale są, trzyma je w dłoni, przez ułamek sekundy wpatrując się weń z dumą, iż je odnalazł, lecz prawie natychmiast budzi się ze swoistego transu.
 Najważniejsza jej Meme, do której ponownie wraca.
– Mam wszystko, kochanie. Wytrzymasz jeszcze chwilkę? – pyta retorycznie, bezpardonowo biorąc ją na ręce. Ta ufnie oplata ramionami jego szyję i składa głowę na ramieniu, cicho szlochając.
– Boooli – wydusza w ramach odpowiedzi. – Nie mogę stracić maleństwa – dodaje bezgłośnym szeptem. – Fernando, uratuj nas.
Amorebieta całuje ją w czubek głowy, po czym układa na tylnym siedzeniu samochodu, uśmiechnąwszy się ciepło, wspierająco. On też wierzy, iż będzie dobrze. W końcu to i jego dziecko, on również nie chce go stracić. Nie może dopuścić, ażeby mały cud świata, jaki przydarzył się przypadkiem Meme, opuścił ją przed czasem.
Chyba już zwyczajnym biegiem – bowiem od chwili jej telefonu praktycznie tylko nerwowo biega – wraca do domu, zabiera torbę wypchaną po brzegi jej rzeczami, zamyka drzwi znalezionymi w holu kluczami i ponownie rusza w stronę auta, wrzuciwszy komplet żelastwa do owej torby. Chyba to Prada, ostatnio widział identyczną w którymś z paryskich butików z najwyżej półki i zastanawiał się, czy Penélope by się ucieszyła. Ale ze względu, iż jednak z zamiaru obdarowania jej płachtą ładnie obrobionej skóry zrezygnował, nie ma pojęcia, czy aby na pewno to Prada.
„Brawo, Amorebieta, uciekanie myślami od problemów opanowałeś do perfekcji” – prycha w myślach, wsiadając do samochodu.
– Będzie dobrze, Meme – rzuca jeszcze z pokrzepiającym uśmiechem, odwracając się do tyłu, kiedy wprowadza auto na drogę do Bilbao.
Teraz pozostało mu kląć na swoje przeczucia i zaklinać przeznaczenie.


– Remedios poroniła – słowa te zalegają w przejmującej ciszy Los Leones na długie sekundy. – Uratowanie dziecka nie wchodziło w rachubę, nie było na to szans. Uparcie nie chciała się zgadzać na nierobienie niczego, lecz powikłania tym spowodowane by ją zabiły. O dziecku nawet nie wspominając. Fernando nie miał wyboru, podał się za jej narzeczonego, za ojca dziecka i to on musiał wybrać. Właściwie wybór był dlań oczywisty – Remedios. Na jego miejscu zrobiłbym to samo, choć on zarzekał się, iż wtedy jej nie kochał. Uratował pannę de Olano tylko ze względu na Penélope, bowiem ta była dlań ważna. Dopiero dużo później dotarło do nich, iż tylko Amorebieta może uratować naszą dietetyczkę przed nami i samą sobą.
Podpisała wszystko tylko dlatego, iż Fernando ją o to poprosił. Subtelnie, acz brutalnie uświadomił jej, iż inaczej umrze i ona, i dziecko. Iż nie było szans na uratowanie ich obojga, na uratowanie tego maluszka. Remedios zdążyła pokochać te niespodziewane zrządzenie losu, niechcianą niespodziankę, uwierzyć, że to jej szansa na lepsze, nowe życie. Gdyby urodziła, miałaby w swojej egzystencji coś naprawdę stałego, dziecko, które kochałoby ją bezwarunkowo i zawsze. Nie oczekiwała miłości Amorebiety, kiedy wiedziała, iż jej malutki skarb będzie ją kochał.
A jednak to utraciła. I przy okazji swoim bólem chciała obdarzyć również jego. Chciała go ukarać, bo straciła sens, bo ich dziecko umarło, więc dlaczego miałaby cierpieć samotnie? On przecież powinien również czuć to, co czuła ona, on również powinien jej śladem zamknąć się w swoim świecie i przeżywać wieczną żałobę. Wytrzymała tak jakieś dwa tygodnie, a potem znalazła metodę doskonałą na zranienie Amorebiety. I nowy rok rozpoczęła jako prawdziwa Remedios Amaranta de Olano Flores.
Innymi słowy – z Javierem w 69.


***
Ehm, jak widzicie, trochę zaczyna się wszystko komplikować. Jakieś teorie?
Pozdrawiam z prawie obsuwą znad cyrkulacji monsunowej, wiatrów lokalnych i opadów z osadami atmosferycznymi. Czasami serio się zastanawiam, co ja ćpałam, gdy szłam na geo-wos. I gdzie zgubiłam ten genialny towar.
Dla mnie samej. Tak w ramach wsparcia do nauki na całą noc.

Do zobaczenia w czwartek. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz