`.
Legendą są ci, na których budowane są legendy.
Dziewiętnasty
grudzień dla Ikera Muniaina zaczyna się dopiero o ósmej czterdzieści pięć,
kiedy ze snu wybudza go telefon od matki z życzeniami urodzinowymi. Punktualna
jak co roku przez osiem minut i dziesięć sekund z zegarkiem w ręku papla
bezcelowo, doskonale wiedząc, iż ukochany synek mający na karku o rok więcej
jest zbyt zaspany, ażeby ją zrozumieć, jakby chciała dać mu czas na dobudzenie
się. Jednak dziewiętnastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku nawet chwilę
po skończonej paplaninie mamy nie ma po prostu najmniejszej ochoty ruszać się z
łóżka, nie wspominając o pojechaniu na trening do Lezamy, gdzie pewnie nie
tylko zostanie siłą zmuszony do wysłuchania fałszujących urodzinowe piosnki
kolegów z klubu, ale też ci wręczą mu bardzo niewybredny prezent – po
zeszłorocznym komplecie rondli doszedł do wniosku, iż może się spodziewać
wszystkiego, co zawiera się w szerokiej definicji słowa „wszystko” – zakupiony
z tak zwanych składek urodzinowych. Wyściskają go jak małego szczeniaka,
wycałują, wytargają za każdą możliwą część ciała, a potem i tak będą wspólnie
biegać radosne kółeczka dookoła boiska numer dwa.
Co to, to nie.
Normalnie ma ochotę zamknąć ponownie oczy, wyłączywszy uprzednio telefon, i
zasnąć do jutra. Oby tylko przetrwać dziewiętnasty grudnia bez uszczerbku na
zdrowiu fizycznym i psychicznym, zaś wśród piłkarzy Athleticu o to drugie
zdecydowanie trudno.
Po co więc ruszać
się z domu, tym bardziej, że i tak nie spotka w Lezamie Penny? Nie widział jej
od praktycznie miesiąca i pierdolca bez niej dostaje – cytując niezbyt
przebierającego w subtelnościach de Marcosa. I tak przez ten najgorszy w
przeciągu ostatnich wielu lat miesiąc każdą swoją myśl umiał podporządkować
tylko jej, swojej słodkiej Penny chorującej na tę cholerną ospę. Swojej cudownej
Penny, którą tak bardzo mocno kocha.
Ten miesiąc bez
niej uświadomił mu, jak bardzo potrzebuje jej obecności u swego boku, jak
bardzo pragnie budzić się każdego poranka tuż przy niej i widzieć jej cudowny
uśmiech przeznaczony tylko dla niego. Nawet jest gotów poświęcić swoją
dobrowolną, dotychczas umiłowaną samotność na rzecz tej drobnej Wenezuelki,
której w pierwszych dniach znajomości odmówił nawet urody. Odda to wszystko za
banalną możliwość egzystowania przy Penny Amorebiecie, za jej uczucia, jakie przecież
są dla obojga oczywiste. Penny go kocha równie mocno, jak on kocha ją, lecz
wciąż obojgu brakuje odwagi, ażeby zacząć o tym mówić.
Jeszcze kilka
dni, może tygodni i wreszcie któreś się przełamie. Można tego być pewnym. Wszak
są ze sobą oficjalnie od września, a może nawet i od końca sierpnia, wszyscy
uważają, iż to najsłodsza para, jaka kiedykolwiek kroczyła po świętej,
baskijskiej ziemi, zaś Iker jest zapatrzony w swoją Penny praktycznie na ślepo.
Jej wady wyparowały już dawno temu, czynione na początku spostrzeżenia puścił w
niepamięć i teraz za wszelką cenę stara się po prostu osiągnąć szczęście u boku
niesamowitej Penny, królowej serc Athleticu Bilbao.
Szczęście, które
ma na wyciągnięcie ręki, choć od miesiąca ich jedynym środkiem komunikacji były
maile, długie rozmowy telefoniczne i Skype. Jakby znajdowali się na dwóch
różnych kontynentach, na odległych od siebie o dziesiątki tysięcy kilometrów
krańcach świata. A przecież to zaledwie jakieś dwadzieścia minut jazdy
samochodem. I ta przeklęta ospa, na którą zachorowała miesiąc temu. Ale
przynajmniej dostał jej obietnicę, iż spędzą razem święta. I do tego w
Pampelunie, jakkolwiek do tego pomysłu była przekonana trochę mniej. Ale
przecież jeszcze tyle lat przed nimi, tyle okazji do spędzenia tych kilku
magicznych, grudniowych dni tylko we dwoje w zaciszu własnego domu.
„Wieczność przed
nami, mamy czas na wszystko, na spełnienie wszystkich naszych marzeń” –
uśmiecha się do siebie w myślach, niechętnie wygrzebując się z ciepłego łóżka. Kun
dotychczas leżący na jego nogach zostaje zrzucony z łóżka, jednak niewiele
sobie z tego robi. Ponownie wdrapuje się na nie i wygodnie układa się na samym
środku poduszki, po czym na powrót zasypia. Iker wzdycha ciężko, uruchamiając
pilotem wieżę, z głośników której po chwili zaczyna płynąć cudowny głos Arethy.
Młody Bask niespiesznie rusza w stronę kuchni, o mało nie wywracając się o
porozrzucane na podłodze rzeczy, które znalazły swoje miejsce na podłodze dwa
dni temu, w środku nocy po powrocie z San Mamés po wygranym z Zaragozą meczu.
Po prostu rzucił szmaty na ziemię, jak leciało, i poszedł spać, nie przejmując
się niczym. To był zdecydowanie cholernie męczący dzień, zaś Penny nie było na
trybunach. Jej brak prawie doprowadził Ikera do szału i zdecydowanie głównie przez
to zaraz po powrocie do domu rzucił się na łóżko i zasnął. Rozmawiali dopiero
następnego dnia, a i niedługo, bowiem Penny za wszelką cenę starała się skupiać
tylko na Meme.
Dlaczego, z
jakiego powodu nagle Meme de Olano stała się tak piekielnie ważna, powiedzieć
nie chciała ani Penny, ani Fernando. Żadne z nich nie puściło pary z ust, zaś
Meme rzeczywiście od przyjazdu z Paryża nie widział na oczy. Jon miał czelność
raz wspomnieć o niej na treningu, co Marcelo Biesa skwitował „Grypę złapała
chyba, jak się wykuruje, leci do Argentyny. Pewnie wróci do nas w nowym roku”.
I na tym się skończył temat Meme de Olano w Lezamie.
A dziś nawet nie
wysłała mu jeszcze smsa z życzeniami, czy czegokolwiek innego. Jasne, możliwe,
iż wciąż śpi – wszak zegarek wskazuje dopiero ósmą siedemnaście – tym bardziej
jeśli Nano stara się nie obudzić jej, przygotowując się na trening. Tak samo
jak możliwe, iż po prostu nie chce się odzywać, bo całą ją absorbuje osoba
Meme. Cokolwiek by się nie wydarzyło w życiu blondwłosej Argentynki, Ikera
denerwuje jedynie fakt, iż ta zagarnia Penny dla siebie w całości. A przecież
szatynka jest jego kobietą, on tak cholernie mocno ją kocha.
Cóż, na pewno się
odezwie. Przez ostatni miesiąc rozmawiali praktycznie codziennie, telefony
weszły im w nawyk na równi z ciągle odczuwaną tęsknotą. Tylko przez te ostatnie
kilka dni coś się zmieniło, coś, na co na pewno Penny nie miała wpływu.
Zresztą, przecież
na pewno spotkają się już niedługo i wtedy przytuli ją mocno, pocałuje i
poprosi, ażeby opowiedziała mu cały ten miesiąc tęsknoty jeszcze raz, zaś kiedy
będzie już mówiła, on będzie nań patrzył i zastanawiał się, czy może kochać ją
jeszcze bardziej. Raczej nie może, jakkolwiek uczucie to rośnie w nim z dnia na
dzień, przerasta wszelkie normy i całkowicie go opętuje.
Właśnie o niej
myśląc, uświadczając się w potędze swoich uczuć wobec Penny, Iker Muniain
stwierdza, iż nie ma siły na nic tego poranka. Po czym siedząc na parapecie
kuchennego okna, na ślepo wymacuje ładujący się gdzieś blisko telefon. Kilka
sekund i połączenie do klubowego lekarza jest przesyłane przez satelity.
– Nie kupię
odkurzacza, który sam sprząta – wita go Paco Angulo zaspanym, rozkojarzonym
głosem.
– Bynajmniej nie
mam zamiaru wciskać ci samosprzątającego złomu – parska śmiechem Muniain.
– Jakiś ćwok
dosłownie pięć minut temu usilnie próbował przekonać mnie do nowego, cudownego
odkurzacza za jedyne tysiąc pięćset euro netto – prycha klubowy lekarz. –
Dlaczego dzwonisz o ósmej rano, Muniain? I wszystkiego najlepszego.
– Dzięki. Padam
na twarz, da się coś zrobić, żebym nie musiał ruszać się z domu do wieczora?
Paco Angulo na
jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procenta parska cichym
śmiechem tłumionym przez zaciśnięcie zębów.
– Spotkanie z
Penélope po miesiącu tęsknienia?
– Penny –
poprawia go automatycznie. – Ehm… nie. Nawet nie wiem, co u niej od kilku dni.
Mało rozmawiamy. Po prostu nie mam siły na te wszystkie tutejsze zwyczaje
urodzinowe, zacząwszy od podrzucania, skończywszy na subtelnych drwinkach i
bardzo, ehm, wysmakowanym prezencie – wzdycha ciężko, opierając się o zimne
okno. I tak dobrze, że za oknami nie ma ani śladu śniegu, zaś termometr wciąż
wskazuje dwucyfrowe liczby. Na plusie oczywiście.
– Rondle były
genialne – ironizuje. – Jasne, siedź w domu. Coś się wymyśli.
– A dokładniej?
– Hm… Bardzo
ostra migrena uniemożliwiająca koncentrację?
– Nie miej złudzenia, Amayu, iż Paco robił to z dobroci serca. Często
wykonywaliśmy takie telefony do jednego z naszych lekarzy i zawsze przez wzgląd
na nasz stan psychiczny – w końcu nic nie dzieje się bez przyczyny, w co Paco
Angulo wierzył, wierzy i zawsze wierzyć będzie – wymyślali oni subtelne
kłamstewka. Jakkolwiek bardziej na uwadze nasz drogi lekarz miał zdrowie i
nerwy Marcelo Bielsy, który, niby będąc uznawanym za najspokojniejszego trenera
wszechczasów, wkurwiwszy się w sposób mistrzowski, urządzał w Lezamie prawdziwy
armagedon. Nigdy nie chciałabyś tego ujrzeć, Amayu. Właściwie… Piekła trenera
Bielsy nie da się opisać słowami. To coś o sile rażenie porównywalnej do
słynnej suszarki sir Alexa Fergusona. Absolutna legenda, lecz ta z cichych,
przytłoczonych, jakby zapomnianych. O armagedonie trenera Bielsy nigdy się nie
mówiło, to, co działo się za ogrodzeniem ośrodka w Lezamie, tylko tutaj
zostawało. A i trener starał się nie robić niczego w tym typie na otwartych
treningach, jedynie podczas zajęć, na które nie miał dostępu nikt inny,
urządzał nam istną mordęgę, jakby był najgorszym demonem z piekła rodem.
– Żałujesz, że to się skończyło? – pytam cicho, pozwalając się
prowadzić po ulicach niknącego w mroku Bilbao otoczona jedynie ramieniem mojego
mężczyzny. Nando i tak gwarantuje mi całkowite bezpieczeństwo, mieszka zaś
podobno niedaleko San Mamés, a dzień wydaje się być wyjątkowo ciepły.
Za trzy dni urodziny impreza urodzinowa z okazji urodzin Amorebiety i
Castillo. W milczeniu odliczam chwile do ujrzenia go w innej niż lezamska
scenerii. I do ujrzenia Remedios, której spotkanie w ośrodku treningowym
graniczy z cudem. Zaś Remedios Amaranta de Olano Flores w obecnej chwili wydaje
mi się jedną z nici prowadzących do kłębka, czy – jak w tym wypadku –
rozwiązania, do osoby wiedzącej, dlaczego Penélope tak naprawdę nie ma już w
Bilbao. Nie łudzę się, że Nando zna tę trudną prawdę. Jego spojrzenie
powiedziało mi już wszystko, on by nie ukrywał powodu jej nieobecności, gdyby
ten był mu wiadomy.
– Armagedon? Energia na treningach? Chęć do życia? – pyta cicho,
retorycznie. Chwila milczenia. – Tak – wydobywa się zeń ciężkie westchnięcie. –
Ale gdyby nie to, nie byłoby teraz ciebie w Bilbao, Amayu.
Tym razem to ja wzdycham.
– Błędem jest szukać blizn losu tam, gdzie ich nie ma. Wszystko dzieje
się przez przypadek, jednak ten jest zaplanowany przez kogoś tam, z góry –
szepczę wreszcie.
– Nie szukam blizn. Szukam szczęścia.
– Szczęście to ani dobrobyt, ani przyjemność, ani żądza, ani
zadowolenie, ani radość, ale trochę tego wszystkiego naraz.
– Chanel.
– Któżby inny.
– Szczęściem jesteś ty. Ty mi to gwarantujesz, Amayu.
Chciałabym nigdy nie wypowiedzieć słów, które wypływają z moich ust:
– A ona?
Dlaczego tak
łatwo jest tęsknić za kimś o wiele za mocno i o mało nie roznieść przez to
domu? Dlaczego w jego sercu budzi się niepokój, ale taki paraliżujący wręcz
niepokój po dniu ciszy z jej strony? Dlaczego, do cholery, już od kilku dobrych
godzin cudem tłumi w sobie chęć wybiegnięcia z domu, udania się do Bilbao i
zamknięcia jej na wieki w swych ramionach?
„No właśnie…
Dlaczego?” – powtarza w myślach to męczące pytanie, wyraz wymagający odeń
nieosiągalnej wiedzy. Na pewno ją kocha. Na pewno powinna dziś zadzwonić, dać
choćby jeden, króciutki znak życia. Napisać smsa z banalnym „Wszystkiego
najlepszego. Penélope”. Choćby na złość użyć swojego pełnego imienia.
Byleby tylko się
odezwać. Zrobić cokolwiek, ażeby Ikera Muniaina nie trafiał szlag na samą myśl
o tym, iż nie ma pojęcia, gdzie ta się znajduje. Co robi. Z kim. Dlaczego
milczy.
Najbardziej
denerwuje go to ostatnie. Przez ostatnie tygodnie nawet podczas kilku dni w
Paryżu praktycznie nie mogli oderwać się od telefonu, zaś teraz nagle zaległa
cisza, jaką ubiegło zaledwie kilka dni większego skupienia się na Meme. Jakby
było to jakieś za późno odczytane ostrzeżenie, jakby Penny miała już serdecznie
dość tego wszystkiego.
A przecież i ona
go kocha. Tyle razy słyszał gdzieś między wierszami jej wypowiedzi milczące
deklaracje. Tyle razy widział specyficzne spojrzenie, jakim obdarzała go, kiedy
wydawało jej się, iż nie patrzy. Na pewno go kocha. Do czego jak do czego, ale
na pewno Penny Amorebieta nie jest zdolna do udawania uczuć, do idealnej,
godnej Martíneza gry aktorskiej. Nie wobec Ikera.
Jakkolwiek ta
cisza go przeraża. A to właśnie w niej spędza cały dzień, martwiąc się brakiem
Penny i katując się wspomnieniami z nią w roli głównej.
69 jak zwykle
rozbrzmiewa słabego gatunku muzyką i śmiechem pijanych gości. Albo – jak
dziewiętnastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku w okolicach dwudziestej
dziesięć – piłkarzy lokalnego Athleticu świętujących już urodziny Muniaina.
Jakkolwiek ten dopiero stoi przed wejściem do klubu Andary Pérez i z lekkim
zniesmaczeniem rozważa cofnięcie się w stronę samochodu. O wiele bardziej
wolałby pojechać teraz choćby na San Mamés, albo pod Muzeum Guggenheima, gdzie
patrzyłby w ciemną otchłań Nerviónu. Z Penny byłoby to o wiele bardziej
przyjemne niż w milczącej samotności, jednak jego kobieta spędza kolejny
wieczór z projektem nowego San Mamés na kolanach i Meme de Olano przy boku.
„Chyba jednak nie
wypada się nie pojawić na własnej imprezie…” – przechodzi przez myśl młodemu
Baskowi. Dlatego też po tych kilku chwilach stania przed 69 zmusza się do
przekroczenia progu lokalu. Nawet nie dziwi go całkowity brak uwagi wobec jego
osoby. Główni organizatorzy imprezy i tak bawią się we własnym gronie – innymi
słowy: Andara Pérez już zagrzała sobie miejsce na kolanach Llorente – zaś
reszta albo pije drinki, albo konsumuje cateringowe przekąski.
Tylko Aurtenetxe
zwraca uwagę na nowoprzybyłego.
– Jak głowa? –
pyta, poklepawszy przyjaciela po ramieniu. – Wszystkiego najlepszego i witaj na
targowisku próżności.
– Dzięki, już nie
boli. Targowisko próżności? – unosi rozbawiony brwi. – Jon, brzmisz mocno jak z
jakiegoś taniego pisadła.
– Odbija mi grudzień,
tyle.
Szczere i
dobitne, a jak cholernie prawdziwe.
– A nie milczenie
ze strony Meme?
To wcale nie
miało być docinką, a co najwyżej subtelnym, pełnym troski zapytaniem. Jon na
pewno o tym wie, lecz i tak nieznacznie krzywi się z psychicznego bólu, jaki
finansuje mu samo wspomnienie o jasnowłosej Argentynce.
– Nie mam
pojęcia, co się z nią dzieje. Od powrotu z Paryża jest wielka cisza.
Iker wzdycha
ciężko. Tym razem to on klepie przyjaciela po ramieniu, na co Jon uśmiecha się
smutnym grymasem.
– Spędza dużo
czasu z Penny, tyle wiem. Sam mam wrażenie, że ona ucieka.
– Penélope czy
Meme? – zauważa bystrze Jon.
– Obie, we dwie
uciekają w tym samym kierunku.
Długa chwila
ciszy.
– To nie jest
dzień, kiedy powinniśmy się tym przejmować. To twoje święto i nie możemy myśleć
o kobietach. Kobiety są okrutne i próżne, potrafią ranić jak nigdy, daje im to
nierzadko przyjemność, zaś my, zakochani faceci, pod ich urokiem tracimy wzrok.
Za bardzo się przejmujemy, nie widząc tak naprawdę oczywistości.
– Nie służy ci
picie alkoholu.
– Nie służy mi
grudzień – powtarza z lekkim, wciąż smutnym uśmiechem Aurtenetxe.
– A oczywistości?
– Są banalne.
Pokazują, że już dawno straciłem Meme na jego rzecz.
– Javiego? –
dziwi się Iker.
– Amorebiety. Nie
ma ani jego, ani Meme. Zostali w domu, bez precyzowania w czyim.
„Więc dlatego
Meme spędzała tyle czasu z Penny… Meme coś ukryła, ukryli to z Nano, jakby
wcale nie chcieli ranić tym wszystkich jej zabawek. A tymczasem najbardziej
niewinna z zabaweczek, Jon, został zraniony najbardziej, samotnie odgadując
prawdę.”
I wcale nie chce
wyszeptać tego jednego pytania, które wychodzi z jego ust:
– A co z Penny?
Jon Aurtenetxe w
styczniu ma skończyć dwadzieścia lat. Te prawie dwie dekady swojego życia
spędził pośród złudzeń w dziecięcej niewinności, w naiwności i wierze w
niemożliwe.
Jon Aurtenetxe
przez te niespełna dwadzieścia lat swego życia posiada uśmiech dziecka, które
nie zbiło jeszcze talerza, które może trwać w otoczce nieprawdy i kłamstw
dorosłych. Jego życie ogranicza się do milczącego żebrania miłości panienki de
Olano i kopania piłki w Athleticu.
Dziewiętnastego
grudnia dwa tysiące jedenastego roku Jonowi Aurtenetxe nagle odebrana została
owa naiwność, owa dziecięca czystość. Jakby ów talerz został zbity w przenośni
poprzez odkrycie i zrozumienie braku szans na uzyskanie uczuć Meme.
A przecież on tak
bardzo ją kocha. Kochał od wielu lat, kocha nadal i nawet z tym faktem, ze
świadomością jej utraty, nie potrafi przestać.
Właśnie o
umiejętność nienawidzenia Meme de Olano błagają oczy Jona, kiedy Iker w
milczeniu przetrawia brak odpowiedzi na swoje pytanie. To wystarczająco
jednoznaczne.
Penny nie ma. Nie
odezwała się przez cały dzień i nie ma jej teraz w 69 pośród świętujących
dziewiętnastkę Ikera piłkarzy. Nie usłyszał od niej nawet słowa deklaracji,
takiej pewnej, nieukrytej odpowiednio pod domysłami. On również nie obiecał jej
niczego, co mogłoby obrazować ich dalszą przyszłość we dwoje. Zdążył już
nauczyć się cierpliwości, spokojnego czekania na odpowiedni moment, jednak
ostatnie dni nie obfitują w pozytywy.
Penny nie ma i to
jest fakt. Smutny, lecz prawdziwy. Trzeba to zaakceptować. Rozumieć –
niekoniecznie. Wystarczy przyswoić, pożegnać się ze złudzeniami.
W teorii nic
prostszego, w praktyce – nic trudniejszego.
Iker wzdycha
ciężko, po czym ramię w ramię z Jonem ruszają w głąb klubu. Andara Pérez
pojawia się z sympatycznym uśmiechem i dwoma drinkami w ręku.
– Wszystkiego
najlepszego, Iker – szepcze mu wprost do ucha, podając szklankę. – Na razie
bawcie się dobrze, już pytał o was Aitor i Mikel wraz z nim.
– Dziękuję,
Andaro – obdarza ją najpiękniejszym z uśmiechów. – Tam, gdzie zawsze?
Jej skinięcie
głowy wystarcza, ażeby ruszyć w stronę ulubionego boksu. Szkoda tylko, iż Penny
już nie ma, nie u jego boku.
– Ehm… słychać
mnie? – zaczyna nieśmiało odrobinę już spity Carlos Gurpegui, ściskając w dłoni
mikrofon i stojąc na barze. Żeby tylko wszyscy go widzieli.
– Ano – dociera
kapitana grupowy pomruk kadry Athleticu. Na to ten skina głową.
– Wiecie, okazja
jest okazją, a dziś nasz drogi Iker ma już dziewiętnastkę. Chłopie, starzejesz
się, wiesz o tym?
Wybuch pijackiego
chichotu na te słowa. Prawie cały skład – nie licząc Ikera i, o dziwo, Llorente
– wszak zdążył się już zdrowo upić. Ostatni mecz w tym roku, rewanż jednej
szesnastej finału Copa del Rey z Realem Oviedo, za dwa dni, ale okazja jest
okazją, co zdążył już oznajmić kapitan.
– Zresztą, po
dwudziestce będzie już tylko gorzej. Zaczną narzekać, że lata już nie te, że
młodszy nie będziesz, że najlepsze już za tobą… – wylicza. Doprawdy
wspierające. – Więc, Iker, korzystaj z tego ostatniego roku. Podobno po
dwudziestce kończy się prawdziwe życie, a zaczyna powolne starzenie.
I kolejne
parsknięcie śmiechem. Grupowe i niezbyt sensowne.
– Chcieliśmy
kupić ci prezent…
„Tylko nie
garnki, błagam, tylko nie garnki” – natychmiast zaczyna zaklinać w myślach.
– Padł nawet
pomysł dokupienia czegoś do zeszłorocznych rondli. Już nawet Aitor chciał
jechać do Tesco i zainwestować w komplet patelni. Albo zastawę stołową. W
ostateczności konia, chociaż nie powiem ci, Iker, skąd się to wzięło. A tym
bardziej, kto to wymyślił. Potem usiedliśmy zgodnie na ukochanym boisku numer
trzy w towarzystwie Pabla Quirogi i jego dużego notesu. On zapisywał pomysły,
więc teraz mogę je odczytać – po czym odchrząknięcie.
– Mam się czego
bać? – szepcze w stronę Jona. Ten jedynie parska cichym śmieszkiem.
– Nic nowego,
będzie klasycznie.
„Czyli mam się
czego bać.”
– Pozycja
pierwsza: zestaw kluczy rowerowych wymyślony przez Herrerę. Na twoje szczęście
lub nieszczęście, pomysł odrzucony natychmiast. Potem wpadliśmy – Mikel wpadł –
na pomysł podarowania ci szybkoschnących ręczników z mikrofibry.
Wybuch śmiechu
chyba nikogo już nie dziwi. A na pewno nie Ikera.
– Osobiście byłem
za ręcznie haftowanymi przez babcię Raúla poduszkami, jakkolwiek większość nas wyśmiała.
Wybuch śmiechu.
– Potem chcieli
ci kupić antyczną maszynę do szycia na eBayu.
I kolejna salwa.
– Albo zestaw
czyścików do tapicerki…
Chichot.
–…Lornetkę…
Głośny chichot.
–…Mikser, nie
żeby to był podtekst czy coś…
Następna salwa
pijackiego śmiechu.
–… Dużą, zieloną
konewkę i krasnale ogrodowe. Autor propozycji zamaszyście podpisany jako Xabi
Castillo. W sumie nic dziwnego, że miał ochotę na krasnale ogrodowe. Sam trochę
je przypomina.
To akurat było
zabawne, jakkolwiek Xabiemu do krasnala daleko.
–…Wyciskarka do
czosnku, bo podobno nie masz. A przynajmniej Javi tak uznał, nie żebyśmy
wnikali, co Javi robi u ciebie w domu…
Kolejna salwa
śmiechu.
– Ostatecznie
miało stanąć na rocznym zapasie proszku do pranie, worku kartofli i żywej
kurze. Już nawet wyprawiliśmy Gómeza na wieś po tę kurę, a Iturraspe do
warzywniaka po ziemniaki, kiedy ktoś podsunął nam pomysł o wiele lepszy od kury
w ziemniakach pośród proszku do prania Persil… – budująca napięcie chwila ciszy
jest przerwana wyraźnym:
– Gadaj, kurwa, a
nie! – w wykonaniu nikogo innego jak Markela Susaety z dużym kuflem piwa w
ręce.
– Już nawet
napięcia nie dadzą zbudować – żali się do mikrofonu kapitan, w nieskończoność
próbując przedłużyć ostateczność.
– Carlito, ty to
nawet akcji nie umiesz zbudować, o napięciu nie zapominając! – odgryza się ktoś
z głębi sali.
Salwa śmiechu
jest oczywistością.
– Ehm… Tak czy
owak, nieobecny dziś z niejasnych dla wszystkich przyczyn Amorebieta
zaproponował nam prezent idealny. I, o dziwno, całkiem niezły jak na nasze
standardy. Bynajmniej nie przewidywalny i oczywisty…
Kolejna chwila
ciszy.
– No gadaj, no! –
wywarczane gdzieś z głębi sali.
– No gadam, no! –
odpiera kapitan. – W każdym razie, prezent zapraszamy do nas… do mnie na sce…
Kurwa, to nawet nie scena. Na bar, chciałem powiedzieć.
Prezent
wdzięcznym krokiem wkracza na barową ladę odziany w kobaltową sukienkę przed
kolano i czarne szpilki. Postać prezentu zdecydowanie wyprawia Iker w
osłupienie.
Prezentem jest
Penny po miesiącu rozłąki z najpiękniejszym uśmiechem zdobiących jej twarz.
– Po tych rondlach mógł naprawdę spodziewać się wszystkiego. Nie
zdziwiłaby go wyciskarka do czosnku, sokowirówka, teflonowe patelnie, tasak do
mięsa, czy mikser. Asortyment kuchenny traktowaliśmy jako dobry żart. Poza tradycyjną
skrzynką wódki obdarowywaliśmy chyba każdego czymś z ekwipunku kuchennego.
Wyłączywszy śpiwór pewnego razu na urodziny trenera Caparrósa.
Wyobraź sobie, Amayu, nasze zdziwienie, kiedy Amorebieta podszedł do
nas po treningu – a wcześniej wykręcał się, iż musi czym prędzej wrócić do domu
– i rzucił „Określmy Penélope mianem prezentu, niech się spotkają po raz
pierwszy od miesiąca na tej imprezie i będzie po kłopocie”, po czym zostawił
nas samych z tą propozycją. Patrząc na fakt, iż naprawdę Ibai Gómez był już
powoli wyprawiany po te kurę, a Ander Iturraspe miał kupić worek ziemniaków w
rodzinnym warzywniaku, uznaliśmy dość szybko niebanalną prostotę podarowania mu
spotkania z Penélope za najlepszą opcję. Nie widział jej od miesiąca, tęsknił
za nią cholernie mocno, więc termin jej oficjalnego wyzdrowienia, który
idealnie zgrał się z tą imprezą, był nam naprawdę na rękę. Zamiast kupować
bezsensowny prezent, daliśmy mu ją. A ona, kiedy przedstawiliśmy już jej nasz
plan, przytaknęła z uśmiechem, po czym dodała „Ja też mam dla niego wyjątkowy
prezent”.
Ów prezent był niesamowity, lecz dowiedzieliśmy się o tym już po
fakcie. Penélope ukryła to nawet przez swoim Nano, bowiem chciała mieć coś
tylko jej i Ikera. I wyszło jej to doprawdy perfekcyjnie.
Zdążył już
zapomnieć, jak piękny jest jej uśmiech. Wspomnienie jej malinowych ust
wygiętych w uroczy łuk, jej ogromnych oczu i tej wybitnie chłopięcej figury
rysującej się pod sukienką, zdążyły przez miesiąc wyblaknąć. A teraz ona jest
tuż przed nim, prawie na wyciągnięcie ręki, stoi na tym barze u boku Carlosa i
uśmiecha się tak ciepło, a zarazem kusząco. Obdarza go uśmiechem, jakim nie
obdarzyłaby nikogo innego na tym świecie. Tym specjalnym, tym tylko ich
wspólnym. To wystarcza za wszystko inne, to jest cudowniejsze od każdej innej
chwili z nią, choć przecież podświadomość podpowiada, iż jeszcze wszystko przed
nimi, iż jeszcze najpiękniejsze chwile nadejdą.
Nie mówi ani
słowa, lecz spojrzenie wyraża wszystko. Bursztynowe oczy nakazują mu podejść do
baru i wyciągnąć doń dłoń. Ona szybko ją łapie, po czym wsparta właśnie na nim
i przy nieznacznej pomocy Carlosa znajduje się na podłodze te kilkanaście
centymetrów od niego. Patrzy wprost w oczy Ikera. A potem w przeciągu ułamka
sekundy, w chwili niedostrzegalnej dla nikogo, chwili, której nikt nie potrafi
tak naprawdę spostrzec, znajduje się w jego ramionach, wtula się w niego z
całym asortymentem tęsknoty, a teraźniejszość ginie gdzieś w objęciach uczuć
tej dwójki. Wszystko ginie, co znajdowało się dookoła, bowiem dwie zagubione i
stęsknione dusze odnalazły się na powrót. Są razem i już nic i nikt nie może
ich rozdzielić, nie pozwolą na to, albowiem tak mocno się kochają. Tak bardzo
są do siebie przywiązani i nie widzą życia bez siebie, w świecie, gdzie nie ma
drugiej osoby.
– Penny… –
szepcze jej do ucha, gładząc dłońmi jej plecy. Wyraźnie czuje, jak na dźwięk
zdrobnienia drży, mocniej zaciska pięści, mnąc ściskany w nich materiał jego
koszuli. – Jesteś taka piękna…
– Cii… –
odszeptuje, puściwszy koszulę. Jej dłonie prześlizgują się po jego plecach, a
potem wplątują się w jego włosy. Po chwili Iker Muniain z całym swoim uczuciem
doń składa na jej ustach pocałunek. Zapierający dech w piersiach, pełen miłości
i zaangażowania. Szczery i całkowicie wzruszający po miesiącu rozłąki. W oczach
Penny pojawiają się słone kropelki radości, których nawet nie zdąża otrzeć.
Robi to on, śmiejąc się cichutko wprost w jej usta. – Iker… – szepcze dopiero
po kilku długich chwilach, które mogłyby trwać wiecznie.
–
Tak?
– Kocham cię, wiesz?
I wtedy po raz
pierwszy w życiu słyszy te magiczne słowa z jej ust. Wielokrotnie zastanawiał
się, jak pięknie by to brzmiało, jednak rzeczywistość bez mała przyćmiła
marzenia, pobiła je, znokautowała i położyła na deskach złudzeń. Zaś Penny
Amorebieta wypowiedziała magiczną formułkę, na którą jego serce wykonuje kilka
radosnych akrobacji. I wtedy po raz pierwszy w życiu Iker Muniain czuje się na
tyle pewny własnych uczuć, ażeby móc zareagować podobnie. Ażeby móc rozczulić
ją do łez banalnym:
– Wiem, kochanie.
I ja kocham ciebie.
A świat nie może
być piękniejszy, chociaż dookoła jest mnóstwo upitych piłkarzy Athleticu, a
dziewiętnasty grudnia wcale nie wydaje się być dniem wyjątkowym.
Lecz dla tej
dwójki, dla Ikera i jego Penny jest i będzie wyjątkowy na zawsze. Nic tego nie
zmieni, nic nie zepsuje magicznej atmosfery dookoła dwóch zakochanych, młodych
dusz, jakie odnalazły się w baskijskim zamieszaniu pośród kurzu, oparów
lezamskiego powietrza oraz kartek zgniecionego papieru zarysowanych możliwymi
opcjami dotyczącymi nowego San Mamés.
– Nigdy w to nie wątpiłam
– szepcze wreszcie Penny, kiedy już przestaje płakać ze wzruszenia. Podobno
wodoodporny tusz jednak się rozpuścił, lecz on nigdy nie widział jej
piękniejszej. Nawet z tymi czarnymi smugami pod bursztynowymi oczami, nawet
jeszcze chudszej, niż zapamiętał, i do tego niezdrowo jak na nią zarumienionej
łzami.
– Od dziś
oficjalnie jesteś moja, tylko moja – odszeptuje równie cicho, oplatając jej
talię ramieniem.
– Widzisz, co ty
ze mną robisz? Płaczę przez ciebie, bo…
– …Bo jesteś
niewyobrażalnie szczęśliwa i to są dobre łzy, to dobra przepowiednia dla nas –
wchodzi jej w słowo, prowadząc w stronę damskiej łazienki w 69, ażeby mogła
doprowadzić się do porządku.
Penny energicznie
potwierdza ruchem głowy.
– Tak, to dobre
łzy – zgadza się spokojnie. – Ale to nie zmienia faktu, że się rozmazuję. Gdyby
zobaczyła mnie teraz Amaranta…
–
…Pogratulowałaby ci i powiedziałaby, że ze szczęścia możesz płakać częściej –
znów wchodzi jej w słowo. Penny uśmiecha się zapłakana, wtulona w swojego
mężczyznę, który otwiera przed nią drzwi niedużej, czerwono-czarnej łazienki w
69. Szatynka unosi z dezaprobatą brwi na widok swojego rozmazanego makijażu,
zaś Iker siada na blacie obok umywalek i beztrosko macha nogami.
– Chyba
powiedziałaby raczej, że ten tusz jest całkowicie do dupy, a nie wodoodporny.
A na te słowa
Iker po prostu nie może się nie roześmiać.
„Cholera, jak
właśnie jej lekkich złośliwostek najbardziej mi brakowało… Ale ważne, że jest
już moja, że nigdy nie odejdzie. Nie dam jej odejść, nie z własnej,
nieprzymuszonej woli.”
– I wiesz, Amayu, miał cholerną rację. Nie pozwolił jej odejść sam z
siebie, bo ona decydowała po cichu. Jednego dnia była jeszcze z nami, a
kolejnego żegnaliśmy ją na lotnisku.
A dopiero potem się okazało, że na zawsze, że ona już nigdy do nas nie
wróci. On nigdy nie dopuścił do siebie nawet myśli o pozwoleniu jej odejść z
własnej woli – powtarza Nando smutnym głosem. – To Penélope Amorebieta podjęła
decyzję i to Penélope Amorebieta wybrała, zaś Iker nie mógł z tym polemizować.
Zaś nam, Athleticowi Bilbao, pozostało jedynie cierpieć z tego powodu do dziś.
***
Na początku pisania MM sobie powiedziałam, że zrobię wszystko, by
rozdziały nie przekraczały 4000 słów. A teraz przed wami – za wami? – jeden z
tych jednak dłuższych, bo prawie 4,5 tysiąca słów XD Jakkolwiek to chyba
przypadek, tak myślę. I jeszcze co do rozdziału – kolejny chyba przełomowy w
relacji Iker-Penélope. Tak czasami myślę, że oni są strasznie dziwni, nie?
Znów ogłoszenia parafialne. Położyli mi parkiet, pamiętacie? No więc w
przyszłym tygodniu parkiet będą lakierować, a biedna Lola nie dość, że będzie
odcięta od świata, to jeszcze musi się wyprowadzić. Więc w gruncie rzeczy
kolejny rozdział być może dopiero w kolejny weekend, jeśli dobrze pójdzie.
Dla Marty.
Do zobaczenia w grudniu.
Rozbijają mnie te twoje dedykacje, są tak cholernie słodkie. Ale się cieszę muy muy muy i czekam, aż w końcu dostanę coś javierovego.
OdpowiedzUsuńTqm. <3
Najdłuższy, ale za to najpiękniejszy rozdział! Kocham Ikera, kocham go tutaj tak bardzo i serce łamię mi się w pół, bo przecież tak okropnie tęskni i cierpi po stracie Penny. Nie zasłużył na taki los.
OdpowiedzUsuńI moje serce łamię się w pół po raz drugi, bo będę musiała tyyyle czekam na nowy rozdział. Twojej magii nigdy mało.