21.11.2013

24. Iker.


`. Legendą są ci, na których budowane są legendy.


Dziewiętnasty grudzień dla Ikera Muniaina zaczyna się dopiero o ósmej czterdzieści pięć, kiedy ze snu wybudza go telefon od matki z życzeniami urodzinowymi. Punktualna jak co roku przez osiem minut i dziesięć sekund z zegarkiem w ręku papla bezcelowo, doskonale wiedząc, iż ukochany synek mający na karku o rok więcej jest zbyt zaspany, ażeby ją zrozumieć, jakby chciała dać mu czas na dobudzenie się. Jednak dziewiętnastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku nawet chwilę po skończonej paplaninie mamy nie ma po prostu najmniejszej ochoty ruszać się z łóżka, nie wspominając o pojechaniu na trening do Lezamy, gdzie pewnie nie tylko zostanie siłą zmuszony do wysłuchania fałszujących urodzinowe piosnki kolegów z klubu, ale też ci wręczą mu bardzo niewybredny prezent – po zeszłorocznym komplecie rondli doszedł do wniosku, iż może się spodziewać wszystkiego, co zawiera się w szerokiej definicji słowa „wszystko” – zakupiony z tak zwanych składek urodzinowych. Wyściskają go jak małego szczeniaka, wycałują, wytargają za każdą możliwą część ciała, a potem i tak będą wspólnie biegać radosne kółeczka dookoła boiska numer dwa.
Co to, to nie. Normalnie ma ochotę zamknąć ponownie oczy, wyłączywszy uprzednio telefon, i zasnąć do jutra. Oby tylko przetrwać dziewiętnasty grudnia bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i psychicznym, zaś wśród piłkarzy Athleticu o to drugie zdecydowanie trudno.
Po co więc ruszać się z domu, tym bardziej, że i tak nie spotka w Lezamie Penny? Nie widział jej od praktycznie miesiąca i pierdolca bez niej dostaje – cytując niezbyt przebierającego w subtelnościach de Marcosa. I tak przez ten najgorszy w przeciągu ostatnich wielu lat miesiąc każdą swoją myśl umiał podporządkować tylko jej, swojej słodkiej Penny chorującej na tę cholerną ospę. Swojej cudownej Penny, którą tak bardzo mocno kocha.
Ten miesiąc bez niej uświadomił mu, jak bardzo potrzebuje jej obecności u swego boku, jak bardzo pragnie budzić się każdego poranka tuż przy niej i widzieć jej cudowny uśmiech przeznaczony tylko dla niego. Nawet jest gotów poświęcić swoją dobrowolną, dotychczas umiłowaną samotność na rzecz tej drobnej Wenezuelki, której w pierwszych dniach znajomości odmówił nawet urody. Odda to wszystko za banalną możliwość egzystowania przy Penny Amorebiecie, za jej uczucia, jakie przecież są dla obojga oczywiste. Penny go kocha równie mocno, jak on kocha ją, lecz wciąż obojgu brakuje odwagi, ażeby zacząć o tym mówić.
Jeszcze kilka dni, może tygodni i wreszcie któreś się przełamie. Można tego być pewnym. Wszak są ze sobą oficjalnie od września, a może nawet i od końca sierpnia, wszyscy uważają, iż to najsłodsza para, jaka kiedykolwiek kroczyła po świętej, baskijskiej ziemi, zaś Iker jest zapatrzony w swoją Penny praktycznie na ślepo. Jej wady wyparowały już dawno temu, czynione na początku spostrzeżenia puścił w niepamięć i teraz za wszelką cenę stara się po prostu osiągnąć szczęście u boku niesamowitej Penny, królowej serc Athleticu Bilbao.
Szczęście, które ma na wyciągnięcie ręki, choć od miesiąca ich jedynym środkiem komunikacji były maile, długie rozmowy telefoniczne i Skype. Jakby znajdowali się na dwóch różnych kontynentach, na odległych od siebie o dziesiątki tysięcy kilometrów krańcach świata. A przecież to zaledwie jakieś dwadzieścia minut jazdy samochodem. I ta przeklęta ospa, na którą zachorowała miesiąc temu. Ale przynajmniej dostał jej obietnicę, iż spędzą razem święta. I do tego w Pampelunie, jakkolwiek do tego pomysłu była przekonana trochę mniej. Ale przecież jeszcze tyle lat przed nimi, tyle okazji do spędzenia tych kilku magicznych, grudniowych dni tylko we dwoje w zaciszu własnego domu.
„Wieczność przed nami, mamy czas na wszystko, na spełnienie wszystkich naszych marzeń” – uśmiecha się do siebie w myślach, niechętnie wygrzebując się z ciepłego łóżka. Kun dotychczas leżący na jego nogach zostaje zrzucony z łóżka, jednak niewiele sobie z tego robi. Ponownie wdrapuje się na nie i wygodnie układa się na samym środku poduszki, po czym na powrót zasypia. Iker wzdycha ciężko, uruchamiając pilotem wieżę, z głośników której po chwili zaczyna płynąć cudowny głos Arethy. Młody Bask niespiesznie rusza w stronę kuchni, o mało nie wywracając się o porozrzucane na podłodze rzeczy, które znalazły swoje miejsce na podłodze dwa dni temu, w środku nocy po powrocie z San Mamés po wygranym z Zaragozą meczu. Po prostu rzucił szmaty na ziemię, jak leciało, i poszedł spać, nie przejmując się niczym. To był zdecydowanie cholernie męczący dzień, zaś Penny nie było na trybunach. Jej brak prawie doprowadził Ikera do szału i zdecydowanie głównie przez to zaraz po powrocie do domu rzucił się na łóżko i zasnął. Rozmawiali dopiero następnego dnia, a i niedługo, bowiem Penny za wszelką cenę starała się skupiać tylko na Meme.
Dlaczego, z jakiego powodu nagle Meme de Olano stała się tak piekielnie ważna, powiedzieć nie chciała ani Penny, ani Fernando. Żadne z nich nie puściło pary z ust, zaś Meme rzeczywiście od przyjazdu z Paryża nie widział na oczy. Jon miał czelność raz wspomnieć o niej na treningu, co Marcelo Biesa skwitował „Grypę złapała chyba, jak się wykuruje, leci do Argentyny. Pewnie wróci do nas w nowym roku”. I na tym się skończył temat Meme de Olano w Lezamie.
A dziś nawet nie wysłała mu jeszcze smsa z życzeniami, czy czegokolwiek innego. Jasne, możliwe, iż wciąż śpi – wszak zegarek wskazuje dopiero ósmą siedemnaście – tym bardziej jeśli Nano stara się nie obudzić jej, przygotowując się na trening. Tak samo jak możliwe, iż po prostu nie chce się odzywać, bo całą ją absorbuje osoba Meme. Cokolwiek by się nie wydarzyło w życiu blondwłosej Argentynki, Ikera denerwuje jedynie fakt, iż ta zagarnia Penny dla siebie w całości. A przecież szatynka jest jego kobietą, on tak cholernie mocno ją kocha.
Cóż, na pewno się odezwie. Przez ostatni miesiąc rozmawiali praktycznie codziennie, telefony weszły im w nawyk na równi z ciągle odczuwaną tęsknotą. Tylko przez te ostatnie kilka dni coś się zmieniło, coś, na co na pewno Penny nie miała wpływu.
Zresztą, przecież na pewno spotkają się już niedługo i wtedy przytuli ją mocno, pocałuje i poprosi, ażeby opowiedziała mu cały ten miesiąc tęsknoty jeszcze raz, zaś kiedy będzie już mówiła, on będzie nań patrzył i zastanawiał się, czy może kochać ją jeszcze bardziej. Raczej nie może, jakkolwiek uczucie to rośnie w nim z dnia na dzień, przerasta wszelkie normy i całkowicie go opętuje.
Właśnie o niej myśląc, uświadczając się w potędze swoich uczuć wobec Penny, Iker Muniain stwierdza, iż nie ma siły na nic tego poranka. Po czym siedząc na parapecie kuchennego okna, na ślepo wymacuje ładujący się gdzieś blisko telefon. Kilka sekund i połączenie do klubowego lekarza jest przesyłane przez satelity.
– Nie kupię odkurzacza, który sam sprząta – wita go Paco Angulo zaspanym, rozkojarzonym głosem.
– Bynajmniej nie mam zamiaru wciskać ci samosprzątającego złomu – parska śmiechem Muniain.
– Jakiś ćwok dosłownie pięć minut temu usilnie próbował przekonać mnie do nowego, cudownego odkurzacza za jedyne tysiąc pięćset euro netto – prycha klubowy lekarz. – Dlaczego dzwonisz o ósmej rano, Muniain? I wszystkiego najlepszego.
– Dzięki. Padam na twarz, da się coś zrobić, żebym nie musiał ruszać się z domu do wieczora?
Paco Angulo na jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procenta parska cichym śmiechem tłumionym przez zaciśnięcie zębów.
– Spotkanie z Penélope po miesiącu tęsknienia?
– Penny – poprawia go automatycznie. – Ehm… nie. Nawet nie wiem, co u niej od kilku dni. Mało rozmawiamy. Po prostu nie mam siły na te wszystkie tutejsze zwyczaje urodzinowe, zacząwszy od podrzucania, skończywszy na subtelnych drwinkach i bardzo, ehm, wysmakowanym prezencie – wzdycha ciężko, opierając się o zimne okno. I tak dobrze, że za oknami nie ma ani śladu śniegu, zaś termometr wciąż wskazuje dwucyfrowe liczby. Na plusie oczywiście.
– Rondle były genialne – ironizuje. – Jasne, siedź w domu. Coś się wymyśli.
– A dokładniej?
– Hm… Bardzo ostra migrena uniemożliwiająca koncentrację?


– Nie miej złudzenia, Amayu, iż Paco robił to z dobroci serca. Często wykonywaliśmy takie telefony do jednego z naszych lekarzy i zawsze przez wzgląd na nasz stan psychiczny – w końcu nic nie dzieje się bez przyczyny, w co Paco Angulo wierzył, wierzy i zawsze wierzyć będzie – wymyślali oni subtelne kłamstewka. Jakkolwiek bardziej na uwadze nasz drogi lekarz miał zdrowie i nerwy Marcelo Bielsy, który, niby będąc uznawanym za najspokojniejszego trenera wszechczasów, wkurwiwszy się w sposób mistrzowski, urządzał w Lezamie prawdziwy armagedon. Nigdy nie chciałabyś tego ujrzeć, Amayu. Właściwie… Piekła trenera Bielsy nie da się opisać słowami. To coś o sile rażenie porównywalnej do słynnej suszarki sir Alexa Fergusona. Absolutna legenda, lecz ta z cichych, przytłoczonych, jakby zapomnianych. O armagedonie trenera Bielsy nigdy się nie mówiło, to, co działo się za ogrodzeniem ośrodka w Lezamie, tylko tutaj zostawało. A i trener starał się nie robić niczego w tym typie na otwartych treningach, jedynie podczas zajęć, na które nie miał dostępu nikt inny, urządzał nam istną mordęgę, jakby był najgorszym demonem z piekła rodem.
– Żałujesz, że to się skończyło? – pytam cicho, pozwalając się prowadzić po ulicach niknącego w mroku Bilbao otoczona jedynie ramieniem mojego mężczyzny. Nando i tak gwarantuje mi całkowite bezpieczeństwo, mieszka zaś podobno niedaleko San Mamés, a dzień wydaje się być wyjątkowo ciepły.
Za trzy dni urodziny impreza urodzinowa z okazji urodzin Amorebiety i Castillo. W milczeniu odliczam chwile do ujrzenia go w innej niż lezamska scenerii. I do ujrzenia Remedios, której spotkanie w ośrodku treningowym graniczy z cudem. Zaś Remedios Amaranta de Olano Flores w obecnej chwili wydaje mi się jedną z nici prowadzących do kłębka, czy – jak w tym wypadku – rozwiązania, do osoby wiedzącej, dlaczego Penélope tak naprawdę nie ma już w Bilbao. Nie łudzę się, że Nando zna tę trudną prawdę. Jego spojrzenie powiedziało mi już wszystko, on by nie ukrywał powodu jej nieobecności, gdyby ten był mu wiadomy.
– Armagedon? Energia na treningach? Chęć do życia? – pyta cicho, retorycznie. Chwila milczenia. – Tak – wydobywa się zeń ciężkie westchnięcie. – Ale gdyby nie to, nie byłoby teraz ciebie w Bilbao, Amayu.
Tym razem to ja wzdycham.
– Błędem jest szukać blizn losu tam, gdzie ich nie ma. Wszystko dzieje się przez przypadek, jednak ten jest zaplanowany przez kogoś tam, z góry – szepczę wreszcie.
– Nie szukam blizn. Szukam szczęścia.
– Szczęście to ani dobrobyt, ani przyjemność, ani żądza, ani zadowolenie, ani radość, ale trochę tego wszystkiego naraz.
– Chanel.
– Któżby inny.
– Szczęściem jesteś ty. Ty mi to gwarantujesz, Amayu.
Chciałabym nigdy nie wypowiedzieć słów, które wypływają z moich ust:
– A ona?


Dlaczego tak łatwo jest tęsknić za kimś o wiele za mocno i o mało nie roznieść przez to domu? Dlaczego w jego sercu budzi się niepokój, ale taki paraliżujący wręcz niepokój po dniu ciszy z jej strony? Dlaczego, do cholery, już od kilku dobrych godzin cudem tłumi w sobie chęć wybiegnięcia z domu, udania się do Bilbao i zamknięcia jej na wieki w swych ramionach?
„No właśnie… Dlaczego?” – powtarza w myślach to męczące pytanie, wyraz wymagający odeń nieosiągalnej wiedzy. Na pewno ją kocha. Na pewno powinna dziś zadzwonić, dać choćby jeden, króciutki znak życia. Napisać smsa z banalnym „Wszystkiego najlepszego. Penélope”. Choćby na złość użyć swojego pełnego imienia.
Byleby tylko się odezwać. Zrobić cokolwiek, ażeby Ikera Muniaina nie trafiał szlag na samą myśl o tym, iż nie ma pojęcia, gdzie ta się znajduje. Co robi. Z kim. Dlaczego milczy.
Najbardziej denerwuje go to ostatnie. Przez ostatnie tygodnie nawet podczas kilku dni w Paryżu praktycznie nie mogli oderwać się od telefonu, zaś teraz nagle zaległa cisza, jaką ubiegło zaledwie kilka dni większego skupienia się na Meme. Jakby było to jakieś za późno odczytane ostrzeżenie, jakby Penny miała już serdecznie dość tego wszystkiego.
A przecież i ona go kocha. Tyle razy słyszał gdzieś między wierszami jej wypowiedzi milczące deklaracje. Tyle razy widział specyficzne spojrzenie, jakim obdarzała go, kiedy wydawało jej się, iż nie patrzy. Na pewno go kocha. Do czego jak do czego, ale na pewno Penny Amorebieta nie jest zdolna do udawania uczuć, do idealnej, godnej Martíneza gry aktorskiej. Nie wobec Ikera.
Jakkolwiek ta cisza go przeraża. A to właśnie w niej spędza cały dzień, martwiąc się brakiem Penny i katując się wspomnieniami z nią w roli głównej.


69 jak zwykle rozbrzmiewa słabego gatunku muzyką i śmiechem pijanych gości. Albo – jak dziewiętnastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku w okolicach dwudziestej dziesięć – piłkarzy lokalnego Athleticu świętujących już urodziny Muniaina. Jakkolwiek ten dopiero stoi przed wejściem do klubu Andary Pérez i z lekkim zniesmaczeniem rozważa cofnięcie się w stronę samochodu. O wiele bardziej wolałby pojechać teraz choćby na San Mamés, albo pod Muzeum Guggenheima, gdzie patrzyłby w ciemną otchłań Nerviónu. Z Penny byłoby to o wiele bardziej przyjemne niż w milczącej samotności, jednak jego kobieta spędza kolejny wieczór z projektem nowego San Mamés na kolanach i Meme de Olano przy boku.
„Chyba jednak nie wypada się nie pojawić na własnej imprezie…” – przechodzi przez myśl młodemu Baskowi. Dlatego też po tych kilku chwilach stania przed 69 zmusza się do przekroczenia progu lokalu. Nawet nie dziwi go całkowity brak uwagi wobec jego osoby. Główni organizatorzy imprezy i tak bawią się we własnym gronie – innymi słowy: Andara Pérez już zagrzała sobie miejsce na kolanach Llorente – zaś reszta albo pije drinki, albo konsumuje cateringowe przekąski.
Tylko Aurtenetxe zwraca uwagę na nowoprzybyłego.
– Jak głowa? – pyta, poklepawszy przyjaciela po ramieniu. – Wszystkiego najlepszego i witaj na targowisku próżności.
– Dzięki, już nie boli. Targowisko próżności? – unosi rozbawiony brwi. – Jon, brzmisz mocno jak z jakiegoś taniego pisadła.
– Odbija mi grudzień, tyle.
Szczere i dobitne, a jak cholernie prawdziwe.
– A nie milczenie ze strony Meme?
To wcale nie miało być docinką, a co najwyżej subtelnym, pełnym troski zapytaniem. Jon na pewno o tym wie, lecz i tak nieznacznie krzywi się z psychicznego bólu, jaki finansuje mu samo wspomnienie o jasnowłosej Argentynce.
– Nie mam pojęcia, co się z nią dzieje. Od powrotu z Paryża jest wielka cisza.
Iker wzdycha ciężko. Tym razem to on klepie przyjaciela po ramieniu, na co Jon uśmiecha się smutnym grymasem.
– Spędza dużo czasu z Penny, tyle wiem. Sam mam wrażenie, że ona ucieka.
– Penélope czy Meme? – zauważa bystrze Jon.
– Obie, we dwie uciekają w tym samym kierunku.
Długa chwila ciszy.
– To nie jest dzień, kiedy powinniśmy się tym przejmować. To twoje święto i nie możemy myśleć o kobietach. Kobiety są okrutne i próżne, potrafią ranić jak nigdy, daje im to nierzadko przyjemność, zaś my, zakochani faceci, pod ich urokiem tracimy wzrok. Za bardzo się przejmujemy, nie widząc tak naprawdę oczywistości.
– Nie służy ci picie alkoholu.
– Nie służy mi grudzień – powtarza z lekkim, wciąż smutnym uśmiechem Aurtenetxe.
– A oczywistości?
– Są banalne. Pokazują, że już dawno straciłem Meme na jego rzecz.
– Javiego? – dziwi się Iker.
– Amorebiety. Nie ma ani jego, ani Meme. Zostali w domu, bez precyzowania w czyim.
„Więc dlatego Meme spędzała tyle czasu z Penny… Meme coś ukryła, ukryli to z Nano, jakby wcale nie chcieli ranić tym wszystkich jej zabawek. A tymczasem najbardziej niewinna z zabaweczek, Jon, został zraniony najbardziej, samotnie odgadując prawdę.”
I wcale nie chce wyszeptać tego jednego pytania, które wychodzi z jego ust:
– A co z Penny?


Jon Aurtenetxe w styczniu ma skończyć dwadzieścia lat. Te prawie dwie dekady swojego życia spędził pośród złudzeń w dziecięcej niewinności, w naiwności i wierze w niemożliwe.
Jon Aurtenetxe przez te niespełna dwadzieścia lat swego życia posiada uśmiech dziecka, które nie zbiło jeszcze talerza, które może trwać w otoczce nieprawdy i kłamstw dorosłych. Jego życie ogranicza się do milczącego żebrania miłości panienki de Olano i kopania piłki w Athleticu.
Dziewiętnastego grudnia dwa tysiące jedenastego roku Jonowi Aurtenetxe nagle odebrana została owa naiwność, owa dziecięca czystość. Jakby ów talerz został zbity w przenośni poprzez odkrycie i zrozumienie braku szans na uzyskanie uczuć Meme.
A przecież on tak bardzo ją kocha. Kochał od wielu lat, kocha nadal i nawet z tym faktem, ze świadomością jej utraty, nie potrafi przestać.
Właśnie o umiejętność nienawidzenia Meme de Olano błagają oczy Jona, kiedy Iker w milczeniu przetrawia brak odpowiedzi na swoje pytanie. To wystarczająco jednoznaczne.
Penny nie ma. Nie odezwała się przez cały dzień i nie ma jej teraz w 69 pośród świętujących dziewiętnastkę Ikera piłkarzy. Nie usłyszał od niej nawet słowa deklaracji, takiej pewnej, nieukrytej odpowiednio pod domysłami. On również nie obiecał jej niczego, co mogłoby obrazować ich dalszą przyszłość we dwoje. Zdążył już nauczyć się cierpliwości, spokojnego czekania na odpowiedni moment, jednak ostatnie dni nie obfitują w pozytywy.
Penny nie ma i to jest fakt. Smutny, lecz prawdziwy. Trzeba to zaakceptować. Rozumieć – niekoniecznie. Wystarczy przyswoić, pożegnać się ze złudzeniami.
W teorii nic prostszego, w praktyce – nic trudniejszego.
Iker wzdycha ciężko, po czym ramię w ramię z Jonem ruszają w głąb klubu. Andara Pérez pojawia się z sympatycznym uśmiechem i dwoma drinkami w ręku.
– Wszystkiego najlepszego, Iker – szepcze mu wprost do ucha, podając szklankę. – Na razie bawcie się dobrze, już pytał o was Aitor i Mikel wraz z nim.
– Dziękuję, Andaro – obdarza ją najpiękniejszym z uśmiechów. – Tam, gdzie zawsze?
Jej skinięcie głowy wystarcza, ażeby ruszyć w stronę ulubionego boksu. Szkoda tylko, iż Penny już nie ma, nie u jego boku.


– Ehm… słychać mnie? – zaczyna nieśmiało odrobinę już spity Carlos Gurpegui, ściskając w dłoni mikrofon i stojąc na barze. Żeby tylko wszyscy go widzieli.
– Ano – dociera kapitana grupowy pomruk kadry Athleticu. Na to ten skina głową.
– Wiecie, okazja jest okazją, a dziś nasz drogi Iker ma już dziewiętnastkę. Chłopie, starzejesz się, wiesz o tym?
Wybuch pijackiego chichotu na te słowa. Prawie cały skład – nie licząc Ikera i, o dziwo, Llorente – wszak zdążył się już zdrowo upić. Ostatni mecz w tym roku, rewanż jednej szesnastej finału Copa del Rey z Realem Oviedo, za dwa dni, ale okazja jest okazją, co zdążył już oznajmić kapitan.
– Zresztą, po dwudziestce będzie już tylko gorzej. Zaczną narzekać, że lata już nie te, że młodszy nie będziesz, że najlepsze już za tobą… – wylicza. Doprawdy wspierające. – Więc, Iker, korzystaj z tego ostatniego roku. Podobno po dwudziestce kończy się prawdziwe życie, a zaczyna powolne starzenie.
I kolejne parsknięcie śmiechem. Grupowe i niezbyt sensowne.
– Chcieliśmy kupić ci prezent…
„Tylko nie garnki, błagam, tylko nie garnki” – natychmiast zaczyna zaklinać w myślach.
– Padł nawet pomysł dokupienia czegoś do zeszłorocznych rondli. Już nawet Aitor chciał jechać do Tesco i zainwestować w komplet patelni. Albo zastawę stołową. W ostateczności konia, chociaż nie powiem ci, Iker, skąd się to wzięło. A tym bardziej, kto to wymyślił. Potem usiedliśmy zgodnie na ukochanym boisku numer trzy w towarzystwie Pabla Quirogi i jego dużego notesu. On zapisywał pomysły, więc teraz mogę je odczytać – po czym odchrząknięcie.
– Mam się czego bać? – szepcze w stronę Jona. Ten jedynie parska cichym śmieszkiem.
– Nic nowego, będzie klasycznie.
„Czyli mam się czego bać.”
– Pozycja pierwsza: zestaw kluczy rowerowych wymyślony przez Herrerę. Na twoje szczęście lub nieszczęście, pomysł odrzucony natychmiast. Potem wpadliśmy – Mikel wpadł – na pomysł podarowania ci szybkoschnących ręczników z mikrofibry.
Wybuch śmiechu chyba nikogo już nie dziwi. A na pewno nie Ikera.
– Osobiście byłem za ręcznie haftowanymi przez babcię Raúla poduszkami, jakkolwiek większość nas wyśmiała.
Wybuch śmiechu.
– Potem chcieli ci kupić antyczną maszynę do szycia na eBayu.
I kolejna salwa.
– Albo zestaw czyścików do tapicerki…
Chichot.
–…Lornetkę…
Głośny chichot.
–…Mikser, nie żeby to był podtekst czy coś…
Następna salwa pijackiego śmiechu.
–… Dużą, zieloną konewkę i krasnale ogrodowe. Autor propozycji zamaszyście podpisany jako Xabi Castillo. W sumie nic dziwnego, że miał ochotę na krasnale ogrodowe. Sam trochę je przypomina.
To akurat było zabawne, jakkolwiek Xabiemu do krasnala daleko.
–…Wyciskarka do czosnku, bo podobno nie masz. A przynajmniej Javi tak uznał, nie żebyśmy wnikali, co Javi robi u ciebie w domu…
Kolejna salwa śmiechu.
– Ostatecznie miało stanąć na rocznym zapasie proszku do pranie, worku kartofli i żywej kurze. Już nawet wyprawiliśmy Gómeza na wieś po tę kurę, a Iturraspe do warzywniaka po ziemniaki, kiedy ktoś podsunął nam pomysł o wiele lepszy od kury w ziemniakach pośród proszku do prania Persil… – budująca napięcie chwila ciszy jest przerwana wyraźnym:
– Gadaj, kurwa, a nie! – w wykonaniu nikogo innego jak Markela Susaety z dużym kuflem piwa w ręce.
– Już nawet napięcia nie dadzą zbudować – żali się do mikrofonu kapitan, w nieskończoność próbując przedłużyć ostateczność.
– Carlito, ty to nawet akcji nie umiesz zbudować, o napięciu nie zapominając! – odgryza się ktoś z głębi sali.
Salwa śmiechu jest oczywistością.
– Ehm… Tak czy owak, nieobecny dziś z niejasnych dla wszystkich przyczyn Amorebieta zaproponował nam prezent idealny. I, o dziwno, całkiem niezły jak na nasze standardy. Bynajmniej nie przewidywalny i oczywisty…
Kolejna chwila ciszy.
– No gadaj, no! – wywarczane gdzieś z głębi sali.
– No gadam, no! – odpiera kapitan. – W każdym razie, prezent zapraszamy do nas… do mnie na sce… Kurwa, to nawet nie scena. Na bar, chciałem powiedzieć.
Prezent wdzięcznym krokiem wkracza na barową ladę odziany w kobaltową sukienkę przed kolano i czarne szpilki. Postać prezentu zdecydowanie wyprawia Iker w osłupienie.
Prezentem jest Penny po miesiącu rozłąki z najpiękniejszym uśmiechem zdobiących jej twarz.


– Po tych rondlach mógł naprawdę spodziewać się wszystkiego. Nie zdziwiłaby go wyciskarka do czosnku, sokowirówka, teflonowe patelnie, tasak do mięsa, czy mikser. Asortyment kuchenny traktowaliśmy jako dobry żart. Poza tradycyjną skrzynką wódki obdarowywaliśmy chyba każdego czymś z ekwipunku kuchennego. Wyłączywszy śpiwór pewnego razu na urodziny trenera Caparrósa.
Wyobraź sobie, Amayu, nasze zdziwienie, kiedy Amorebieta podszedł do nas po treningu – a wcześniej wykręcał się, iż musi czym prędzej wrócić do domu – i rzucił „Określmy Penélope mianem prezentu, niech się spotkają po raz pierwszy od miesiąca na tej imprezie i będzie po kłopocie”, po czym zostawił nas samych z tą propozycją. Patrząc na fakt, iż naprawdę Ibai Gómez był już powoli wyprawiany po te kurę, a Ander Iturraspe miał kupić worek ziemniaków w rodzinnym warzywniaku, uznaliśmy dość szybko niebanalną prostotę podarowania mu spotkania z Penélope za najlepszą opcję. Nie widział jej od miesiąca, tęsknił za nią cholernie mocno, więc termin jej oficjalnego wyzdrowienia, który idealnie zgrał się z tą imprezą, był nam naprawdę na rękę. Zamiast kupować bezsensowny prezent, daliśmy mu ją. A ona, kiedy przedstawiliśmy już jej nasz plan, przytaknęła z uśmiechem, po czym dodała „Ja też mam dla niego wyjątkowy prezent”.
Ów prezent był niesamowity, lecz dowiedzieliśmy się o tym już po fakcie. Penélope ukryła to nawet przez swoim Nano, bowiem chciała mieć coś tylko jej i Ikera. I wyszło jej to doprawdy perfekcyjnie.


Zdążył już zapomnieć, jak piękny jest jej uśmiech. Wspomnienie jej malinowych ust wygiętych w uroczy łuk, jej ogromnych oczu i tej wybitnie chłopięcej figury rysującej się pod sukienką, zdążyły przez miesiąc wyblaknąć. A teraz ona jest tuż przed nim, prawie na wyciągnięcie ręki, stoi na tym barze u boku Carlosa i uśmiecha się tak ciepło, a zarazem kusząco. Obdarza go uśmiechem, jakim nie obdarzyłaby nikogo innego na tym świecie. Tym specjalnym, tym tylko ich wspólnym. To wystarcza za wszystko inne, to jest cudowniejsze od każdej innej chwili z nią, choć przecież podświadomość podpowiada, iż jeszcze wszystko przed nimi, iż jeszcze najpiękniejsze chwile nadejdą.
Nie mówi ani słowa, lecz spojrzenie wyraża wszystko. Bursztynowe oczy nakazują mu podejść do baru i wyciągnąć doń dłoń. Ona szybko ją łapie, po czym wsparta właśnie na nim i przy nieznacznej pomocy Carlosa znajduje się na podłodze te kilkanaście centymetrów od niego. Patrzy wprost w oczy Ikera. A potem w przeciągu ułamka sekundy, w chwili niedostrzegalnej dla nikogo, chwili, której nikt nie potrafi tak naprawdę spostrzec, znajduje się w jego ramionach, wtula się w niego z całym asortymentem tęsknoty, a teraźniejszość ginie gdzieś w objęciach uczuć tej dwójki. Wszystko ginie, co znajdowało się dookoła, bowiem dwie zagubione i stęsknione dusze odnalazły się na powrót. Są razem i już nic i nikt nie może ich rozdzielić, nie pozwolą na to, albowiem tak mocno się kochają. Tak bardzo są do siebie przywiązani i nie widzą życia bez siebie, w świecie, gdzie nie ma drugiej osoby.
– Penny… – szepcze jej do ucha, gładząc dłońmi jej plecy. Wyraźnie czuje, jak na dźwięk zdrobnienia drży, mocniej zaciska pięści, mnąc ściskany w nich materiał jego koszuli. – Jesteś taka piękna…
– Cii… – odszeptuje, puściwszy koszulę. Jej dłonie prześlizgują się po jego plecach, a potem wplątują się w jego włosy. Po chwili Iker Muniain z całym swoim uczuciem doń składa na jej ustach pocałunek. Zapierający dech w piersiach, pełen miłości i zaangażowania. Szczery i całkowicie wzruszający po miesiącu rozłąki. W oczach Penny pojawiają się słone kropelki radości, których nawet nie zdąża otrzeć. Robi to on, śmiejąc się cichutko wprost w jej usta. – Iker… – szepcze dopiero po kilku długich chwilach, które mogłyby trwać wiecznie.
– Tak?
– Kocham cię, wiesz?
I wtedy po raz pierwszy w życiu słyszy te magiczne słowa z jej ust. Wielokrotnie zastanawiał się, jak pięknie by to brzmiało, jednak rzeczywistość bez mała przyćmiła marzenia, pobiła je, znokautowała i położyła na deskach złudzeń. Zaś Penny Amorebieta wypowiedziała magiczną formułkę, na którą jego serce wykonuje kilka radosnych akrobacji. I wtedy po raz pierwszy w życiu Iker Muniain czuje się na tyle pewny własnych uczuć, ażeby móc zareagować podobnie. Ażeby móc rozczulić ją do łez banalnym:
– Wiem, kochanie. I ja kocham ciebie.
A świat nie może być piękniejszy, chociaż dookoła jest mnóstwo upitych piłkarzy Athleticu, a dziewiętnasty grudnia wcale nie wydaje się być dniem wyjątkowym.
Lecz dla tej dwójki, dla Ikera i jego Penny jest i będzie wyjątkowy na zawsze. Nic tego nie zmieni, nic nie zepsuje magicznej atmosfery dookoła dwóch zakochanych, młodych dusz, jakie odnalazły się w baskijskim zamieszaniu pośród kurzu, oparów lezamskiego powietrza oraz kartek zgniecionego papieru zarysowanych możliwymi opcjami dotyczącymi nowego San Mamés.
– Nigdy w to nie wątpiłam – szepcze wreszcie Penny, kiedy już przestaje płakać ze wzruszenia. Podobno wodoodporny tusz jednak się rozpuścił, lecz on nigdy nie widział jej piękniejszej. Nawet z tymi czarnymi smugami pod bursztynowymi oczami, nawet jeszcze chudszej, niż zapamiętał, i do tego niezdrowo jak na nią zarumienionej łzami.
– Od dziś oficjalnie jesteś moja, tylko moja – odszeptuje równie cicho, oplatając jej talię ramieniem.
– Widzisz, co ty ze mną robisz? Płaczę przez ciebie, bo…
– …Bo jesteś niewyobrażalnie szczęśliwa i to są dobre łzy, to dobra przepowiednia dla nas – wchodzi jej w słowo, prowadząc w stronę damskiej łazienki w 69, ażeby mogła doprowadzić się do porządku.
Penny energicznie potwierdza ruchem głowy.
– Tak, to dobre łzy – zgadza się spokojnie. – Ale to nie zmienia faktu, że się rozmazuję. Gdyby zobaczyła mnie teraz Amaranta…
– …Pogratulowałaby ci i powiedziałaby, że ze szczęścia możesz płakać częściej – znów wchodzi jej w słowo. Penny uśmiecha się zapłakana, wtulona w swojego mężczyznę, który otwiera przed nią drzwi niedużej, czerwono-czarnej łazienki w 69. Szatynka unosi z dezaprobatą brwi na widok swojego rozmazanego makijażu, zaś Iker siada na blacie obok umywalek i beztrosko macha nogami.
– Chyba powiedziałaby raczej, że ten tusz jest całkowicie do dupy, a nie wodoodporny.
A na te słowa Iker po prostu nie może się nie roześmiać.
„Cholera, jak właśnie jej lekkich złośliwostek najbardziej mi brakowało… Ale ważne, że jest już moja, że nigdy nie odejdzie. Nie dam jej odejść, nie z własnej, nieprzymuszonej woli.”


– I wiesz, Amayu, miał cholerną rację. Nie pozwolił jej odejść sam z siebie, bo ona decydowała po cichu. Jednego dnia była jeszcze z nami, a kolejnego żegnaliśmy ją na lotnisku.
A dopiero potem się okazało, że na zawsze, że ona już nigdy do nas nie wróci. On nigdy nie dopuścił do siebie nawet myśli o pozwoleniu jej odejść z własnej woli – powtarza Nando smutnym głosem. – To Penélope Amorebieta podjęła decyzję i to Penélope Amorebieta wybrała, zaś Iker nie mógł z tym polemizować. Zaś nam, Athleticowi Bilbao, pozostało jedynie cierpieć z tego powodu do dziś.


***
Na początku pisania MM sobie powiedziałam, że zrobię wszystko, by rozdziały nie przekraczały 4000 słów. A teraz przed wami – za wami? – jeden z tych jednak dłuższych, bo prawie 4,5 tysiąca słów XD Jakkolwiek to chyba przypadek, tak myślę. I jeszcze co do rozdziału – kolejny chyba przełomowy w relacji Iker-Penélope. Tak czasami myślę, że oni są strasznie dziwni, nie?
Znów ogłoszenia parafialne. Położyli mi parkiet, pamiętacie? No więc w przyszłym tygodniu parkiet będą lakierować, a biedna Lola nie dość, że będzie odcięta od świata, to jeszcze musi się wyprowadzić. Więc w gruncie rzeczy kolejny rozdział być może dopiero w kolejny weekend, jeśli dobrze pójdzie.
Dla Marty.

Do zobaczenia w grudniu. 

2 komentarze:

  1. Rozbijają mnie te twoje dedykacje, są tak cholernie słodkie. Ale się cieszę muy muy muy i czekam, aż w końcu dostanę coś javierovego.
    Tqm. <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Najdłuższy, ale za to najpiękniejszy rozdział! Kocham Ikera, kocham go tutaj tak bardzo i serce łamię mi się w pół, bo przecież tak okropnie tęskni i cierpi po stracie Penny. Nie zasłużył na taki los.
    I moje serce łamię się w pół po raz drugi, bo będę musiała tyyyle czekam na nowy rozdział. Twojej magii nigdy mało.

    OdpowiedzUsuń