25.01.2014

42. Penélope.


`. Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec.


Javi Martínez obdarza mnie owym bladym uśmiechem, za którym chowa całe swoje zawstydzenie, nim zaczyna tłumaczyć swoje ówczesne zachowanie:
– Właściwie nie wiem, jak to tego doszło. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, jakim cudem znaleźliśmy się w tej samej windzie w środku nocy, oboje ze sporą ilością promili krążących we krwi, oboje też całkowicie pozbawieni logicznego myślenia. Nie pamiętam też, kto tak naprawdę zaczął tę grę. Być może to Penélope chciała zrobić mi na złość, być może to Penélope jako pierwsza rzuciła nieme wyzwanie, które ja jedynie podjąłem. Lecz możliwe też, iż wszystkiemu zawiniłem sam, iż to ja ją sprowokowałem do takiego rozwoju wydarzeń. Pamiętam miast tego jej ciepły, drżący oddech. Pamiętam, że pachniała strachem i brzoskwiniami, a jej skóra była miękka. Pamiętam, że ani przez chwilę nie sprawiła mi bólu i że po moim desperackim wystąpieniu zostawiłem ją samą w tej widzie, pozbawioną szans na dalsze wyjaśnienia i chyba mocno skonfundowaną. Wyszedłem, bo nie miałem siły mierzyć się z jej pytaniami. Nie miałem nawet siły mierzyć się z własnym zdziwieniem, więc jak mogłem próbować rozmawiać z nią dłużej?
Ta sytuacja była… chora. Między nią a mną nastąpiły cichsze dni. Ona chyba próbowała zapomnieć o tym, co wykrzyczałem owej nocy w Manchesterze, uciekała spojrzeniami, uciekała nawet gestami i jeszcze mocniej wtulała się w swojego ukochanego chłopaka. A ja próbowałem zrozumieć, jak mogłem pokochać swojego największego wroga. Próbowałem tłumaczyć to sobie najpierw na logikę – byłem upity szczęściem, zagrałem jeden z najlepszych meczy w karierze, a mój klub, spisywany na pożarcie, nagle pokonał swego domniemanego kata. Byłem upity alkoholem, jaki wyżłopaliśmy z chłopakami już w szatni, wnosząc coraz to kolejne toasty za Marcelito. Byłem przez nią kuszony w tej cholernej windzie. Prowokowała mnie, chciała doprowadzić na skraje wytrzymałości, udowodnić, że tak naprawdę to ja jestem hipokrytą, to ja popadam w przesadyzmy i źle ją oceniłem. I wiesz, Fabrizio, to miało swój sens. Nawet na jakiś niedługi czas dało mi odrobinę ulgi.
Lecz logika nie tłumaczyła tego szybszego bicia serca na sam jej widok, nie tłumaczyła tej zazdrości pojawiającej się, kiedy tylko Iker był zbyt blisko niej. A przede wszystkim nie tłumaczyła słów, jakie wyszły w moich ust, a jakie nigdy wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszły. 
Bo ja ją naprawdę kochałem. Nie mam pojęcia, kiedy to się stało. Wydaje mi się, że być może już nawet w grudniu podczas tych kilku dni, kiedy była chora, a ja kontuzjowany. Albo nawet wtedy, w sierpniu, kiedy brutalnie mnie obudziła i zmieszała z błotem, włamawszy się do mojego mieszkania za pomocą głupiej spinki. Może kochałem ją od zawsze, a może dopiero w którejś chwili nienawiść przekształciła się w swój antonim. Ale chyba najbardziej prawdopodobne jest, spojrzawszy na to, jak żyłem wcześniej, iż po prostu pomyliły mi się emocje i miast pokochać, pomyślałem, iż jej nienawidzę. I trwałem w tym przez długi czas, wierzyłem w to przerażająco uparcie. A potem nagle wszystko się posypało, bo zagrała ten kabaret w windzie manchesterskiego hotelu, bo zagraliśmy to razem i nagle świat przestał być taki sam. A ja oszalałem i nie umiałem z tym wygrać, gryzłem się tymi słowami. Lecz to i tak było niczym w porównaniu z tym, co przeżywała Penélope.


„Człowiek, który tak mocno mnie nienawidzi, mój największy wróg, osoba, którą najchętniej bym zamordowała… Nie, on nie miał pieprzonego prawa powiedzieć tych słów” – powtarza uparcie Penélope Amorebieta Aldaya, wtulając się mocno w ramię swojego śpiącego chłopaka, zaś jej myśli nie są w stanie zagłuszyć nawet okropnie głośne samolotowe silniki. A przecież jak na złość – a może na szczęście? – dostali z Ikerem i Nano, który również już na samym początku podróży radośnie oddał się w objęcia Morfeusza, miejsca tuż przy silnikach. I one wybitnie chcą przeszkodzić pannie Amorebiecie w zapadnięciu w ów wspaniały stan sennej nieświadomości. Pewnie dogadały się w tej kwestii z wątpliwościami, jakie Javi w niej obudził. Z tą całą gamą niezidentyfikowanych emocji, z jakimi szatynka nie ma siły walczyć. A one nie chcą odejść. Męczą ją, maltretują samym faktem swego istnienia, przypominają o słowach, jakie przecież paść nie powinny nigdy, nawet w równoległej rzeczywistości.
Ludzie tacy jak on nie potrafią kochać. Szczególnie swych największych wrogów, szczególnie ludzi, do których pałali nienawiścią od pierwszej sekundy znajomości. Javi zaś na pewno Penélope znienawidził po tym, jak brutalnie zmieszała go z błotem o poranku osiemnastego sierpnia, włamawszy się wcześniej do jego mieszkania bez jakichkolwiek skrupułów. Zachowała się jak ostatnia suka, to zaś zdawało się wtedy być tak nowe, pełne adrenaliny, iż nienawidzenie Martíneza po kilku dniach przychodziło jej już naturalnie.
A teraz stało się to coś. Coś, co na pewno nie powinno mieć miejsca, lecz czasu nie da się cofnąć, ona zaś umie jedynie krążyć myślami wokół tej cholernej windy i słów, jakie paść nie powinny. A jednak zostały ubrane w rzeczywistość, w szorstkie dźwięki jego niskiego głosu, kiedy wodziła go za nos w tamtej windzie upita radością i wyzbyta z logiki. Działała instynktownie, zachowywała się jak nie ona, a potem wróciła do pokoju i zaczęła rzewnie płakać w cichej samotności pachnącej piany, gdy Iker już spał snem nieświadomego, naiwnego chłopca. Poczucie winy zagościło w niej nocą, zaraz po usłyszeniu słów, jakie dotychczas wypowiadali zaledwie Iker i Nano. I o jakich ani Iker, ani Nano jeszcze nie wiedzą, być może nawet nigdy się nie dowiedzą.
Choć powinna powiedzieć Nano. Jego nie może oszukać, nie może ukryć przed nim tego cholernie dziwnego wydarzenia, które najchętniej przekształciłaby w senną marę, w najgorszy z możliwych koszmarów. A może to jednak był tylko sen? Może znów nieopatrznie przysnęła podczas kąpieli, a resztę zdziałał wypity wcześniej alkohol i… Na litość Boską, przecież różne dziwne rzeczy mogą się człowiekowi śnić. Jedni są gonieni przez wielkie, zębate kawałki serników, za innymi biegnie taki Bojan Krkić z łopatą, a jeszcze innym śni się, iż Javi Martínez, ów najgorszy z najgorszych skurwieli stąpających po świecie, wyznaje im miłość, klnąc przy tym niemiłosiernie i wybiegając kilka sekund później z windy w wielkim szoku. Tak, zdecydowanie jej się to śniło, zdecydowanie zasnęła w wannie podczas kąpieli, a przecież Iker spał w najlepsze wycieńczony meczem i nie mógł przerwać tego przeklętego koszmaru wcześniej.
Javier Martínez i ona wciąż są śmiertelnymi wrogami. Wciąż nienawidzą się całym sercem, a on, siedząc ze trzy rzędy dalej, po skosie, patrzy nań z mordem w oczach, chęcią dogryzienia jej, która na pewno nie jest tym wyraźnym smutkiem, poczuciem winy i czymś na kształt niepewności, jakie teraz Penélope może widzieć.
„Czyli to jednak nie sen?” – owa pełna zawodu myśl przebiega jej umysł w rekordowym czasie, szybko niszcząc fundamenty, jakie dopiero co zbudowała.
Ta chora sytuacja w windzie naprawdę się wydarzyła. On naprawdę powiedział, że ją kocha, a teraz gryzie się tymi słowami na równi z samą panienką Amorebietą, o ile nawet nie bardziej. I jest przerażony, oboje są przerażeni tym, co może się wydarzyć. Tym czymś, co odmieni bieg wydarzeń, co prostą i piękną historię Penélope i Ikera pokieruje na inne, o wiele bardziej skomplikowane tory.
O ile to już się nie stało.
Brązowowłosa Wenezuelka wzdycha ciężko, wciskając nos w zagłębienie szyi swojego chłopaka. Zapach jego perfum jest cudowne przyjemny, delikatnie kojący i przywołuje te wszystkie dobre wspomnienia – noce w jego ramionach, jego czułe pocałunki i troskliwe słowa, drobne gesty, nieznaczne spojrzenia. To wszystko, dzięki czemu ich związek jest tak udany. Tak jej przy nim dobrze, choć Iker śpi w najlepsze zmęczony meczem, a potem radosną, pijacką nocą w hotelu. Opijali nie tylko zwycięstwo, ale też urodziny Iturraspe, które prawdopodobnie jednak mocniej zmorzyły cały zespół. W końcu dwadzieścia trzy lata ma się tylko raz w życiu, a z Manchesterem United można wygrać i za tydzień na magicznej La Catedral.
„Co ja najlepszego wyprawiam? Do czego się dopuszczam? Przecież go kocham, przecież on jest całym moim światem – nie licząc oczywiście Nano, ale to inna liga – więc dlaczego, do jasnej cholery, wciąż myślę o Kretinezie i tym, jak bardzo był przerażony zaraz po wypowiedzeniu tamtych słów? Dlaczego to wszystko się dzieje, a Los tak usilnie pragnie mi zepsuć wszystko to, na co tak ciężko pracowałam? No, w każdym razie, sporo się nacierpiałam przez te dwadzieścia parę lat życia i już miałam nadzieję, że tutaj, w Bilbao będzie dobrze, spokojnie, tak bardzo szczęśliwie. Głupia jesteś, Penélope” – kwituje samą siebie z niezadowoleniem, przymknąwszy powieki. Jednakże nie dane jest jej zasnąć, nie dane jest jej nawet odciąć się na kilka chwil od targających jej sercem emocji, bowiem zaraz przed oczyma pojawia się tamta winda i jego czekoladowe tęczówki pełne strachu. Dlatego też natychmiast porzuca myśl o zaśnięciu, szturchając przy tym lekko Nano, który jednak się nie budzi. I ten fakt wyjątkowo szybko wybija jej z głowy jakiekolwiek zwierzanie się teraz, w samolocie, kiedy Iker jest tuż obok – co prawda śpi, ale w każdej chwili może się przecież obudzić, a wtedy… cóż, na pewno Javi dobrze by tego lotu nie zapamiętał. Nie żeby Iker był mściwy, czy zazdrosny, jednak chyba nie zniósłby jakoś wybitnie dobrze owego „kocham cię”, jakim została obdarowana jego Penny.
Może w domu, w Bilbao, którejś cichej nocy pełnej wina i filmów Almódovara Penélope zwierzy się jeszcze swojemu ukochanemu Nano z całego balastu spoczywającego na jej ramionach, lecz na pewno nie będzie to teraz, dziewiątego marca około jedenastej rano czasu angielskiego. Jednakże delikatnie wyciąga mu z kieszeni bluzy telefon, po czym uruchamia notatki i zapisuje tam dwa słowa.
Musimy pogadać.”
Nano doskonale będzie wiedział, co powinien uczynić i jak przemóc każdą jej obawę. Ale to już w domu, z butelką francuskiego wina pod ręką i kaczką po pekińsku od Chińczyka z budki dwie przecznice od domu.
 „A potem jakoś to będzie.”


Nano, rozsiadłszy się wygodnie na sofie z ową lampką wina w dłoni, obdarza swoją najdroższą Penélope jednym z najtroskliwszych uśmiechów z całego swojego asortymentu.
– Czyń spowiedź, Penélope.
Penélope śmieje się cicho, wiedząc doskonale, iż kiedy Nano prosi o czynienie spowiedzi, ona ma wyśpiewać mu wszystko z najdrobniejszymi szczegółami dotyczącymi nawet pogody. I zawsze też słowa te padają po sprawdzeniu notatek w telefonie, gdzie Penélope od święta zapisuje mu ważne komunikaty jak owe „Musimy pogadać”.
– Dlaczego nie szampan? – pyta jednak szatynka.
– A mamy co świętować?
– A liczy się Martínez mówiący słowa, o które nie podejrzewałabym go w najgorszych koszmarach?
Nano spogląda na nią zdziwiony, lecz jeszcze nie wygląda na takiego, który domyśla się owych słów.
– Czyń spowiedź, Penélope – powtarza ciepło.
Szatynka wzdycha i ową spowiedź zaczyna czynić, lecz kiedy już kończy mówić, lampka wina już dawno znajduje się na podłodze rozbita w drobny mak, znacząc szkarłatnym napojem drewno, zaś on sam jest w stanie wypowiedzieć tylko:
– Cholera jasna.
– Cholera jasna to za mało powiedziane.
– Tak, masz rację, Penélope. Właściwie to kurwa mać.


– I co było dalej?
Javi uśmiecha się tym bladym, pozbawionym radości grymasem, wzruszywszy ramionami.
– Nic. Ignorowaliśmy się. Udawaliśmy, że do niczego nie doszło. Że wcale jej nie kochałem. Udawałem, kłamałem, grałem najlepszą komedię w swoim życiu. Oszukiwałem wszystkich dookoła z samym sobą na czele. I ona też to robiła, powiedziała tylko Fernando, ale jej życzeniem było udawać, iż nic się nie stało. I wiesz, to były role naszego życia. Penélope i Javier, dwóch kłamców, którzy nie chcieli do siebie dopuścić wszelkich emocji, jakie nimi targały. Moglibyśmy startować w tamtym czasie w jakiś castingach do filmów rodem z Hollywood i na pewno dostalibyśmy role. Aktorzenie przychodziło nam naturalnie, jakbyśmy żyli w ten sposób wiecznie.
Kłóciliśmy się jak nawiedzeni, kiedy nie mieliśmy już siły na omijanie się. Krzyczała, klęła, a potem wybuchała śmiechem dumna z tego, jak celnie uderzała. Bo ja powoli traciłem rezon, siłę i pomysły. O zaciętości nie wspominając.
– Dziwnie ją kochałeś – wzdycham cicho, pocierając dłońmi skronie. Znów obdarza mnie tym charakterystycznym dla siebie grymasem, który w jego zamyśle przecież miał być tylko smutnym uśmiechem.
– Dziwnie oboje się kochaliśmy – poprawia mnie cicho. – Ona już wtedy mnie kochała, kochała mnie od dawna, ale potrzebowaliśmy jeszcze czasu, żeby to do nas dotarło. Ale najpierw musiała wydarzyć się ta okropna tragedia, która podobno wcale mnie nie dotyczyła. A jednak i mnie to nie obeszło, bo pośród ciemności wydarzeń, moja mała latarnia świeciła coraz mocniej.


Lecz ja zatrzymuję się gdzieś na początku jego słów, gdzieś w miejscu, które jednoznacznie mówi mi, iż Javi i Penélope ukryli o wiele więcej niż to małe coś.


Podśpiewując pod nosem którąś z piosenek Arethy, nie może nie uśmiechać się, kiedy Iker krząta się po swojej kuchni, a Kun uparcie krząta mu się pod nogami. Nie może też nie skwitować śmiechem każdego z przekleństw, jakie padają, i każdego z pełnych politowania spojrzeń, jakimi jest obdarzana.
– Śmiej się, śmiej – prycha piłkarzyk, mieszając zawzięcie czymś w jakimś garnku parującym zapachem… czegoś chyba dobrego. W końcu Iker by jej nie otruł, nie? W końcu ją kocha, jaki miałby w tym cel?
„Głupiaś, Penélope” – prycha jedynie w myślach panienka Amorebieta, znów zaczynając się śmiać z Kuna, który usilnie szuka czułości u swego zaabsorbowanego gotowaniem pana.
– Kun, daj mu już spokój – woła na psa, ten zaś natychmiast pojawia się u jej nóg. – Jeszcze się wścieknie i nie zrobi nam kolacji – schyla się, aby pogłaskać zwierzaka, nie spuszczając przy tym z oczu pełnej rozbawienia twarzy ukochanego.
– Zlazłabyś z tego parapetu – prycha. – Pomogłabyś mi.
– Żeby spalić kuchnię? – rzuca retoryczne pytanie z odrobiną kpiny na podorędziu. – Daj spokój, jestem niereformowalna w kwestiach kulinarnych.
– Niestety – przyznaje ten z niezadowoleniem. – Ale nawet warzywek nie pokroisz? – dodaje z błagalnym uśmiechem.
Dziewczę zaczyna się cudownie śmiać, zeskakując przy tym z parapetu i przytulając się do jego pleców.
– Jeszcze nożem się zatnę i co wtedy? – mruczy cicho, powodując tym jego uśmiech.
– Okropna jesteś.
– Kochana.
– Może trochę – przytakuje jej z przekorą.
– Tylko trochę? – Penélope krzywi się niezadowolona, lecz młody Bask jedynie może się tego domyślić.
– No, może troszeczkę bardziej od tylko trochę.
– I kto tu jest okropny.
Iker obraca się w jej stronę, po czym wybucha śmiechem na widok tej jej minki. Wydęte usteczka i foch wymalowany w bursztynowych oczkach to połączenie przeurocze i przezabawne. Ale na przebłaganie łapie ją za policzki i mocno całuje.
– Kocham cię, pamiętasz?
Dziewczyna przytakuje ruchem głowy, przygryzając delikatnie jego wargę. Bask po raz kolejny ją krótko całuje, a potem wyplątuje się z jej objęć i popycha w stronę parapetu i Kuna.
– Penny, pozwól mi skończyć gotować. Kochać się będziemy później – rzuca lekko sarkastycznie, w ciemno wiedząc, że panienka Amorebieta marszy nos, uśmiechając się z politowaniem do Kuna.
Potem jednak czas płynie radośnie, pośród cichych fałszów Penélope i dźwięków wydawanych przez te różne kuchenne gadżety, garnki i całą resztę metalowego złomu. Cudowne szczęście, owe sielankowe chwile rozprzestrzeniają się po jej duszy i sercu, napełniają spokojem i dają złudną nadzieję, iż będzie tak już zawsze. Sprawiają, iż ciemnowłosa Wenezuelka czuje się prawie beztrosko, prawie spokojnie. Prawie. Słowa Javiego wciąż brzmią w jej głowie cichym echem, mącą wszystko dookoła, są jak deszcz, który co jakiś czas rozbija piękną taflę wody, mąci spokój i pewność siebie.
A przecież najbardziej pragnie, ażeby choć przez chwilę uwolnić się od jego czekoladowych tęczówek napełnionych strachem i głosu drżącego z nadmiaru emocji. Gdyby tylko tak łatwo było uciec, gdyby tylko można było zrobić pstryk i już nie pamiętać. Gdyby tylko można było za pomocą tego prostego pstryknięcia wyłączać wszystkie złe emocje, złe myśli i uczucia. Czyż nie żyłoby się wtedy łatwiej?
Niestety, Penélope nie umie nie wspominać słów Javiego Martíneza, które padły i zrobiły zamieszanie w cudownie uporządkowanym światku, jaki udało się jej wybudować. A przecież o wiele lepiej by było, gdyby one nie istniały przez kilka chwil, gdyby wyparowały na kilka sekund i nigdy nie przyczyniłby się w pewien pokrętny sposób, pośród zbiegów dziwnych okoliczności, do śmierci pewnej szatynki, która jest całym światem Athleticu.
– Penny? – Iker uśmiecha się doń z politowaniem, chyba wołając ją nie pierwszy raz. – Zamyśliłaś się?
Dziewczyna natychmiast mimowolnie płonie rumieńcem, choć przecież on nigdy nie dowie się, że spowodowały to myśli o Javim, o tym, o którym na pewno nie powinna myśleć. Nie w taki sposób.
Przytakuje Ikerowi jakimś niewyraźnym mruknięciem.
– Kochanie, odbierz mój telefon, bo ja się nie mogę ruszyć od obiadu – rzuca ciepło, Penélope zaś zeskakuje z parapetu i rusza do salonu, gdzie rzeczywiście rozbrzmiewa wcześniej niesłyszana przezeń melodyjka. Komórka leży sobie spokojnie na sofie, zaś do Muniaina dobija się uparcie Jon.
– Jon, nudzisz się, czy masz ochotę pouprzykrzać nam słodkie popołudnie? – zaczyna beztrosko. – Zresztą, dam ci Ikera.
Słysząc jej słowa, młody Bask parska śmiechem, zabierając jej telefon z dłoni.
– Cześć, Aurtenetxe, co tam? – rzuca radośnie, mieszając wciąż w garnku coś o dziwnym zapachu. Ah, ta baskijska kuchnia. Jednakże kilka sekund później drewniana łyżka bezwiednie wysuwa się mu z dłoni, on sam zaś szepcze przerażony: – Tylko spokojnie, Jon, tylko spokojnie. Oddychaj, tylko spokojnie. Gdzie ją zabrali? – głos mu drży, on sam zaś nienaturalnie blednie w przeciągu tych kilku chwil.
Penélope jednak przez długie sekundy pozostaje trwać w niewiedzy i strachu, w świecie pozbawionym owej tragicznej nowiny, która stanie się katalizatorem przyszłych wydarzeń i przybliży śmierć młodej Wenezuelki o wiele miesięcy szybciej, aniżeli było to zaplanowane pierwotnie.
Nawet nie spostrzega, kiedy Iker, skończywszy rozmowę, zamyka ją w swoich ramionach i w milczeniu gładzi po ciemnych włosach, jakby chciał tym gestem choć odrobinę ją uspokoić.
– Co się stało? – szepcze cicho dziewczyna.
Cisza pachnie palącym się beszamelem i łzami.
– Meme chciała się zabić.
– J-jak to? – udaje się wydusić jeszcze Penélope, nim nie osuwa się bezsilnie w ramiona ukochanego, który jest ostatnią siłą pomagającą jej walczyć z grawitacją.
– Jon był pod drzwiami, kiedy strzeliła do siebie – odpowiada cichutko, musnąwszy nosem jej skroń. – Ale nie płacz, żyje, zabrali ją do szpitala.
Penélope w ułamku sekundy wyrywa się z jego ramion, zaś kolejne, co zauważa, to ona sama stojącą przed domem, jedynie w balerinach i cienkiej sukience oraz Iker czule okrywający ją swoją bluzą. Działa automatycznie, bezmyślnie, całkowicie instynktownie. Pozwala mu powtarzać ciche słowa uspokojenia, pozwala trzymać dłoń na swoim udzie, ale pozwala sobie też panicznie szlochać.
Potem jednak łapie się tylko na tym, jak wstukuje w klawiaturę telefonu adres szpitala i wysyła go dwóm osobom. Całkowicie bezmyślnie, bez żadnych wytłumaczeń. Nano się na pewno domyśli, a co do tego drugiego…
„Nie głupiej, Penélope, tylko nie głupiej. A przynajmniej nie do tego poziomu, nie upadaj tak nisko” – natychmiast karci się w myślach, zaś z powodu swej głupiej naiwności zaczyna płakać jeszcze mocniej.
I, niestety, nie może nie przyznać, że kilka godzin później, zapadłszy się na kilka sekund w ramiona swego największego wroga, czuje się tam tak kurewsko bezpiecznie.


– Nie mogę cię okłamać, Fabrizio. Nie mogę powiedzieć, że wcale nie spanikowałem, odebrawszy smsa od Penélope. Ale nie mogłem nic zrobić, czekałem na telefon Ikera, bo nie umiałem uwierzyć w coś tak… okropnego. Czekałem na cokolwiek, co mogło potwierdzić mi smsa zawierającego jedynie adres szpitala.
A potem mogłem nagle trzymać ją w ramionach. Mogłem usłyszeć to pełne bezsilności „Weź mnie przytul”, a moje serce natychmiast zaczęło skakać z radości. To było takie surrealistyczne, niemożliwe, a jednak w pełni realne;  napełnione naszymi emocjami, a jednak takie… pure – uśmiecha się blado, parskając rozbawieniem pozbawionym radości. – Po prostu ją tuliłem, po prostu zawarliśmy króciutki rozejm, który wydawał się wcześniej czymś o wiele bardziej absurdalnym od wygrania ligi w ciągu najbliższych lat przez kogoś niebędącego Barceloną albo Realem.
Może dlatego mój mały cud trwał zaledwie kilka chwil, kilka sekund ukradzionych Losowi przez tę okrutną okazję. Szpital nie powinien być miejscem, gdzie zdarzają się takie rzeczy, rzeczy ważne w kontekście naszej historii. To miejsce Meme i Amorebiety, nie Javiego i Penélope. Nasze miejsce jest gdzie indziej, naszym miejscem nigdy nie przestanie być to niewielkie mieszkanie, ta cholerna sofa i marmurowy kominek.
Zresztą, między nami była niezrozumiała chemia, którą uparcie ignorowaliśmy. To ona dała o sobie znak już tamtej nocy, której nie było. Kiedy przypierałem ją do ściany, wodziłem ustami po jej szyi, a ona odepchnęła mnie słowami brzmiącymi w moich uszach okrutnie ironicznie, wręcz raniąco. Ale dopiero gdy odsunęła się ode mnie na szpitalnym korytarzu, a następnie się bezpardonowo pokłóciliśmy, zrozumiałem, iż tamtej nocy nie zabolało odrzucenie, lecz to, że powiedziała „Kocham Ikera”, a nie mnie.


***
Pojebane to jak kilo gwoździ bez główek (tekst sponsorowany przez Kar).
I właściwie to nie mam więcej do powiedzenia, ot taka sobie ni to przejściówka, ni to cholera wie co.
Dla Kar.

Do zobaczenia we wtorek. 

22.01.2014

41. Javi.


`. Tak, czasem się cierpi, ale jest to jedyne przyzwoite wyjście.


Zaiste, mieszkanie Javiego Martíneza Aguinagi klitką jest. Javi otwiera drzwi wprawnym ruchem w absolutnym milczeniu, ja zaś mam okazję przez kilka chwil rozkoszować się przyjemnym zimnem bijącym od kamiennej konstrukcji kamienicy, w której mieszka. Uchyla wrota swego miniaturowego świata bez słowa i gestem nakazuje wejść. Więc wchodzę do jego małego, zagraconego królestwa. Nie komentuję jednak tego, iż po podłodze wala się wszystko, jeszcze mocniej optycznie pomniejszając owe kilka miniaturowych pomieszczeń. Ale najbardziej rzuca się w oczy kominek, przy którym staję, kiedy Javi nalewa w kuchni coś do szklanek. Muskam opuszkami palców każdą z ciemnych łez zdobiących marmurową powierzchnię, ciężko wzdychając.
– Jakoś już przestało mnie bawić przypalanie marmuru petami. Oduczyła mnie – rzuca, podając mu szklankę wypełnioną wodą mineralną.
Znów wzdycham, jeszcze raz kreśląc palcami kilka z ogromu poprzypalanych punktów na jasnym marmurze. Javi zaś siada na szarawej sofie obrzuconej kilkoma czekoladowymi poduszkami, wyławiając z jej zagłębienia grubą kopertę od fotografa. Jednak jedynie trzyma ją w dłoniach.
– Fabrizia, siadaj. To tylko kominek, który właściwie jest mi całkowicie niepotrzebny. Podobał się Meme, chyba dlatego kupiłem to mieszkanie.
– Ona to wymyśliła? – wskazuję na około dwumetrową szafę zajmującą miejsce od ściany do środka pokoju, gdzie zawieszony jest jedynie kawałek bordowego, ciężkiego materiału, i oddzielającą od reszty klitki niewielką sypialnię.
– Na początku tu żadnych ścian nie było. Ot, taka sobie wolna przestrzeń o wymiarach cztery na siedem metrów. Sam stawiałem ścianki działowe, sami to malowaliśmy. Wiesz, wtedy jeszcze mieliśmy perspektywy. Łudziliśmy się, że nasze życie będzie kiedyś biegło jedną ścieżką, że nauczymy się kiedyś może nawet kochać. Ale nie czuję żalu, bo z nią nie jestem. Nie, zdecydowanie lepiej, iż związała się z Fernando. On ją kocha, ona jego też.
– A ty kochasz Penélope – wtrącam cicho, powodując cień bladego uśmiechu na jego twarzy. Nie protestuje.
– Od dawna. Trudno, żebym jej nie kochał, Fabrizio.
Biorę głęboki wdech, po czym wyrzucam z siebie coś, co gryzie mnie od bardzo, bardzo dawna:
– Javi, dlaczego coś ukryłeś?
Śmieje się krótko, gardłowo, bez ani grama rozbawienia.
– Coś, Fabrizio? Nie mów, że jeszcze tego nie wiesz.
– Cały czas żyłam w przekonaniu, że to przez ciebie uciekła – przyznaję. – Ale potem doszło do mnie, iż jednak się pomyliłam. Co nie zmienia faktu, że wiesz coś więcej.
– Pomyśl, Fabrizio, czy ty też byś wyjechała tylko po to, by spełniać marzenia, kiedy tutaj, w Bilbao, masz już wszystko? Wątpię. A jesteś do niej bardzo podobna.
– Nie jestem nią – przeczę szybko, przełykając głośno ślinę. Javi mocniej ściska trzymany w dłoniach pakiecik.
– Nigdy nią nie będziesz, ale to dobrze. Ona była wyjątkowa, rozumiesz? Jedyna w swoim rodzaju.
– A jednak was zostawiła samych, bo jakiś brazylijski projekt okazał się ważniejszy.
Ponownie słyszę, jak śmieje się tym suchym, wyzbytym z emocji śmiechem. Kiedyś zapewne zabarwiał go dużą dawką ironii, dziś jednak tego nie potrafi.
– Jest takie małe coś, coś, z czego zdajesz sobie tak naprawdę sprawę. Niespodziewane zakończenie taką śmiercią, jaka przytrafiła się Penélope, być może zamydliło twój obraz całej historii. Ale przez te wszystkie tygodnie, jakie spędziłaś w Lezamie na nieudolnych próbach uratowania nas, widziałem, jak na mnie patrzyłaś. W twoich oczach królowała taka… pogarda wobec mnie. I to przeświadczenie, że Penélope uciekła tylko i jedynie z mojej winy. Może nie do końca jest to prawdą, bo sam nie dałbym rady tego, co zaraz ci opowiem, tak pięknie opakować w kłamstwa i jeszcze sprzedać otoczeniu, jednak miałaś rację przez ten cały czas. Bo ona nie żyje również z mojej winy i właśnie dlatego…
– I właśnie dlatego teraz opowiesz mi, jak było naprawdę – przerywam mu stanowczo. Posyła mi kolejny z arsenału smutnych uśmiechów, po czym niespiesznie zagłębia się w historii, która zmieniła bieg wydarzeń.


– Panie i panowie, witamy na lotnisku w Manchesterze. Jest godzina piętnasta dwadzieścia siedem czasu lokalnego, temperatura wynosi pięć stopni Celsjusza, a przez szyby mogą państwo już zaobserwować klasyczne dla Wysp Brytyjskich zjawisko mżawki. Dziękujemy za wybranie naszych linii lotniczych Iberia i życzymy miłego pobytu w Manchesterze…
Wspomniana brytyjska mżawka wygląda raczej na cholerną ulewę i na pewno nie napawa optymizmem nikogo z całej delegacji Athleticu Bilbao złożonej nie tylko z piłkarzy, sztabu i Penélope, ale też działaczy, dziennikarzy i sporej grupy socios. O dobrym humorze czy jakiejś wybitnej wierze w zgniecenie wielkiego Manchesteru United na murawie ich niesamowitego Teatru Marzen nawet nie wspominając.
– Nie no, jakoś damy radę – stwierdza Carlos, kiedy spostrzega nietęgie miny całego towarzystwa, które pomimo iż część pasażerów znajduje się już poza pokładem samolotu, wciąż nie było łaskawe zebrać się do wyjścia.
– Poza tym, czy wyobrażacie sobie piękniejsze miejsce do ewentualnej porażki? – dodaje Meme, wtuliwszy się w za dużą nań bluzę Jona. Zimno w tej Anglii jak cholera. – Old Trafford jest podobno przepiękne – dodaje rozmarzona, Jon zaś zabiera jej torbę z siedzenia, mrucząc przy tym, żeby powoli się zbierała, bo jemu z powrotem do Bilbao aż tak się nie pali.
– Pierwszy raz na brytyjskiej ziemi i od razu wita nas deszcz, Amaranto – dodaje od siebie Penélope, ze śmiechem nachylając się nad przyjaciółką. Iker stoi pół kroku za nią i asekuracyjnie obejmuje jej talię.
– Spełniamy marzenia, Penélope – wtóruje jej Argentynka, wstawszy wreszcie z całkiem wygodnego fotela. Jon natychmiast splata ich dłonie w jedność, zaś Meme przez kilka chwil błądzi nieobecnym wzrokiem po baskijskim towarzystwie. – Javi, nie śpij!
Javier Martínez Aguinaga natychmiast się otrząsa z jakiegoś dziwnego transu, w który niezauważanie wpadł, również zbierając się ku wyjściu. Nawet sam przed sobą nie chce przyznać się, iż na pewno nie patrzył w stronę swej dawnej kochanki, zaś jej wdzięczenie się do Jona całkowicie go nie rusza. Ot, Meme de Olano, dawniej wielka królowa 69, dziś jest do porzygania szczęśliwa z młodym Aurtenetxe. Dlaczego miałoby go to nie cieszyć, jeśli już dawno, dawno temu Javi i Meme wiedzieli, iż w kontekście emocjonalnym między nimi nigdy nic nie będzie? Imprezowanie było fajne, seks jeszcze lepszy, ale kiedyś wreszcie nawet najlepsze rzeczy się kończą.
Oni się skończyli, tamtej sylwestrowej nocy mieli swoje ostatnie podrygi, po czym zgodnie powrócili do życia bez siebie. Tylko te czekoladowe Black Devile wciąż bezcelowo leżą pod poduszką w jego mieszkaniu, bo nikt inny nie jest skłonny ich wypalić. Jakkolwiek to akurat było do przewidzenia. Czekoladowe fajki Meme są ohydne i chyba tylko ona jedna je lubi.
„Cóż, najwyżej wypieprzę je w cholerę. Bo jakoś nie wierzę, że Meme będzie wpadać do mnie, żeby wypalić parę swoich ulubionych papierosów i pokrzyczeć na mnie, bym tylko nie gasił niczego na kominku. No bez przesady, ona sobie życie już ułożyła i ono zdecydowanie nie zawiera w sobie naszych układów i imprez w 69” – wzdycha Javi, odwzajemniając szczery uśmiech owej jasnowłosej Argentynki, której z demona nie pozostało już nic.
– Hej, uśmiechnij się, Javi – szepcze mu wprost do ucha, kiedy piękna, długonoga stewardessa linii Iberia oblizuje znacząco nabrzmiałe, pomalowane szkarłatną szminką wargi. Więc Javi się uśmiecha, niekoniecznie do niej. Chyba nawet nie ma ochoty myśleć o możliwości zaliczenia owej panny gdzieś na manchesterskim lotnisku. Nie ma ochoty też uparcie wracać do kilka chwil wzrokiem do Penélope i Ikera, co jednak dzieje się wbrew jego woli.
– Dla ciebie, Meme, zawsze mam ten jeden uśmiech w zanadrzu – rzuca beztrosko, czekając tylko, aż Jon wtrąci się w rozmowę.
– Ej, bo jeszcze będę zazdrosny!
Bingo. Meme całuje chłopaka w usta, odpierając ze śmiechem:
– O Javiego? Nie musisz.
– Słowo, że o mnie ostatniego będziesz zazdrosny – dodaje rozbawiony Bask. – Już ją miałem, Jon. A jednak jest twoja.
Może gdyby tematem rozmowy była jakaś normalna dziewczyna, ktoś, kto nigdy nie zasmakował władzy królewskiej i ostatecznego skurwysyństwa, obraziłaby się za te słowa. Jednakże panienka de Olano jedynie wybucha jeszcze głośniejszym śmiechem, a Jon uśmiecha się głupio, wiedząc, iż tak naprawdę to zgrabnie ukryty komplement. Jedna z niewielu wiecznych pozostałości dawnego „związku bez związku” Javiego i Meme, nic ponad to.
– I twoja pozostanie, Jon – dodaje bardzo cicho Meme, aż dziwne, że Javi również słyszy jej słowa. Lecz po nich traci całkowicie zainteresowanie tą przesłodką parką, robiąc kilka większych kroków, ażeby znaleźć się kilka metrów przed nimi. I zarazem kilka metrów bliżej Penélope i Ikera, którzy nieustannie coś do siebie szepczą. Javi na pewno nie chce przysłuchiwać się ich czułostkom, na pewno nie chce też na nich patrzeć. Lecz, o dziwo, owa przemożna irytacja, jaka nad nim panuje, chyba nie ma nic wspólnego z nienawiścią. 
„Na maminy sernik z malinami i stare skrzypce dziadka, Javier, przecież ty jej nienawidzisz całym sercem! Najchętniej sprawiłbym, by zniknęła na zawsze z naszego życia i przestała nareszcie udawać, przestała kłamać i oszukiwać wszystkich dookoła! Dobra, kogo ja chcę zwieść? To już nie jest to samo…”
– Nie myśl za wiele, nie służy ci to.
 Llorente materializuje się chuj wie skąd i swoim pełnym nieustającej ironii tonem może doprowadzić do szału każdego. Szczególnie Javiego, który zaciska mocno pięści. Nie dość, że w samolocie miał obok siebie obu superwkurwiających asystentów Bielsy, to jeszcze za nic w świecie nie mógł choć na kilka chwil zasnąć. A za sobą ma kolejną przespaną średnio na jeża noc. Hmmm, czyżby jednak stres spowodowany meczem, do którego Marcelito przygotowywał swój Athletic już od paru tygodni? Niemożliwe. Niespotykane. Przecież Javi Martínez się nie boi, Javi Martínez podchodzi do wszystkiego na luzie, a z głębszych uczuć znane są mu jedynie nienawiść i pożądanie. Na pewno nie strach.
– Ja przynajmniej potrafię to robić – odgryza się wreszcie całkiem pogodnie, ściągając z taśmy swoją niedużą walizkę. Fernando swój bagaż ma już od kilku chwil przy nodze i wcale nie ruszają go słowa Javiego.
– Niekiedy lepiej wcale nie myśleć, niż myśleć za wiele.
– A ciebie co? Na sentencje wzięło? Nie czytaj aż tak dużo Coelho, i tak nie rozumiesz tej jego pisaniny.
– Coelho jest fajny – protestuje Fernando.
– Ale tobie nie służy. Trzeba mieć choć gram inteligencji, żeby cokolwiek pojąć.
– I nagle wyjaśniło się, czemu tak bardzo go nie znosisz.
– Co nie oznacza, że nie rozumiem – prycha z przemożną irytacją. – To, że jesteś wyższy i starszy, nie znaczy, że i mądrzejszy.
– W jednej kategorii nigdy ci nie dorównam, Martínez – przytakuje Llorente, choć obaj doskonale wiedzą, iż szpilę wbije prędzej czy później w perfekcyjnie wyuczony sposób. – Ironia to zdecydowanie twój najmocniejszy punkt.
– Wiesz, podobno trzeba być całkiem inteligentnym, żeby umieć się odcinać.
– Wiesz, podobno nie trzeba być całkiem inteligentnym, żeby wyrywać wszystko co ma trochę cycek i tyłka.
Javi kwituje to rozbawionym śmiechem, dźgnąwszy przyjaciela pod żebrami. Ten warczy, że bolało, jednakże zostaje już zignorowany.
– Ładny ten Manchester – stwierdza z błogim uśmiechem na twarzy, wybitnie ignorując mokre krople przesiąkające ubrania, Ander Herrera.
– Mokry.
– Ale ładny.
– Jak popada do jutra, będzie dobry mecz – wtrąca Gaizka.
– Fajnie piłka będzie się prowadzić na mokrej murawie – przytakuje Markel.
– Swoją drogą, nie dziwi was, że Marcelito taki dziś… – urywa Mikel, szukając odpowiedniego słowa, jakie miast niego rzuca Gorka:
– Przygaszony? Trochę. Ale wiecie, cytując naszego starego lisa, wszystko jest dozwolone oprócz poddawania się.
– Myślicie, że kombinuje, jak tu starego Fergusona zaskoczyć taktyką? – zastanawia się głośno Llorente, co zostaje skwitowane krótkim śmiechem.
– Za cwany jest, pewnie już zna wynik i wszystkie żółte kartki, jakie dziś polecą – rzuca pogodnie Meme.
– Dwa stare lisy się spotkają – dodaje ze śmiechem Herrera. – Taktykę to on może na mecz za tydzień już wymyślać.
– A skąd wiecie, czy już jej nie mam? – trener Bielsa materializuje się w najmniej spodziewanym momencie, szczerze się śmiejąc i poganiając wszystkich radosnymi oczyma wciąż rzucającymi gromy. Przerażające połączenie, gdyby się tak zastanowił. – No już, dzieciarnia, zasuwać do autobusu. Jeszcze dziś wchodzimy na Old Trafford, żebyście sobie przypomnieli, jak wygląda murawa. Bo założę się o pięćdziesiąt euro, że zapomnieliście od tego latania samolotami i ładnych stewardess.
Widocznie nawet trener Bielsa miewa dni, kiedy wychodzi z założenia, iż rozbawienie większości swojego podstawowego składu i ławki rezerwowych to najlepsze z możliwych wyjść, zaś do samego końca dnia Athletic Bilbao nie przestaje szczerze chichotać.


Penélope uśmiecha się zadziornie do Davida de Gei, kiedy ten przyjaźnie czochra jej chłopaka po włosach. Jak zwykle założył na nią swoją własną koszulkę i załatwił sprawę tak, żeby mogła siedzieć przy nich, na ławce rezerwowych. Koszulki może i nie widać, bo klubowa kurtka dobrze ją zasłania, ale raczej nikt nie wątpi, kim może być szatyneczka wyraźnie przeszkadzająca – bo tak to w sumie może wyglądać – Ikerowi Muniainowi w koncentrowaniu się na meczu.
– I tak mój Athleti wbije twojemu United gola więcej – parska radosnym śmiechem panienka Amorebieta, przyciągając uwagę wszystkich dookoła.
– Chciałabyś – prycha równie radosny bramkarz angielskiej potęgi piłkarskiej. – Ale możesz Ikera trochę rozkojarzyć, ułatwisz mi robotę.
Penélope prycha z lekkim niezadowoleniem, krzyżując ręce na piersiach w buńczucznym geście, Iker zaś wyraźnie się z niej śmieje. A potem obejmuje ramieniem w talii i, schyliwszy się, szepcze wyraźne:
– No, leć już na ławkę, a my wygramy tutaj ładnie mecz.
Jeszcze cmoka go w policzek, po czym każdego z zawodników Athleticu muska opuszkami palców po dłoniach we wspierającym geście i znika za rogiem, udając się już na ławkę rezerwowych. Javi Martínez zaś ciągle czuje mrowienie, jakie spowodował jej dotyk. I wciąż też czuje jej delikatną skórę, widzi ten uśmiech. Jakby na kilka sekund przestała go nienawidzić, jakby postanowiła choć przez chwilę być życzliwa i pełna wiary w możliwość zwyciężenia dziewiętnastokrotnego mistrza Anglii, zaś ową nadzieję zechciała przekazać każdemu, nawet swemu największemu wrogowi. A u niego samego gest ten powoduje blady uśmiech i dziwne, niezrozumiałe szybsze bicie serca, które podpowiada coś, o czym Javi jednak wolałby nie wiedzieć.
Jednakże serce wciąż bije szybciej, kiedy piłka znajduje się w siatce, kiedy wynik meczu zmienia się niczym w kalejdoskopie z niekorzystnego na zwycięski, zaś jej usta rozjaśnia ów pełen zachwytu i niedowierzania uśmiech. Bo choć wierzyła bo choć wszyscy wierzyli, iż możliwe jest zwyciężenie Manchesteru United, nie podejrzewali, iż to jednak stanie się faktem. A jednak. Młodzi Baskowie, na punkcie których świat futbolu ma właśnie oszaleć, schodzą z murawy magicznego Teatru Marzeń wcale nie pokonani, schodzą w świetle chwały i pośród pełnych niedowierzania oklasków. Bo ten mecz właśnie przeszedł do historii, a ów magiczny wynik trzy do dwóch dla baskijskich przybyszy z Półwyspu Iberyjskiego jest niczym piękny sen. Sen na jawie, czysta realność, jakiej nie spodziewali się przeżyć.
Javi jednak jedynie czuje tę radość do chwili, gdy Penélope jeszcze nie znajduje się w objęciach Ikera, płacząc ze szczęścia i powtarzając, że ona wiedziała, że wierzyła i że nie było innej opcji, nie mogli przegrać tego meczu. Piękne słowa, jednakże jaka szkoda, iż kierowane są właśnie do młodego Muniaina, a nie do… Javiego. Bo starszy, obecnie oddający w dobre ręce zawodnika United swoją koszulkę z numerkiem dwadzieścia cztery Bask czuje w sercu nieznośne ukłucie niemające nic wspólnego z nienawiścią.
Uczucie to rośnie z każdą chwilą, nie chce wcale zmaleć, Javi zaś najchętniej spaliłby je wraz z wspomnieniem jej dotyku. I tego strachu, jaki bił z jej przeraźliwie chudej sylwetki tamtego grudniowego wieczora, kiedy nieopatrznie chciał ją pocałować. Dziś jednak najchętniej zakopałby się w pościeli i zasnął na całe dni, na całe tygodnie, a może nawet i miesiące, ażeby tylko zapomnieć i powtrzymać owe zdradzieckie uczucie, jakie powoli rozprzestrzenia się po jego ciele i skutecznie, szybko, bez żadnych skrupułów niszczy każdą cząstkę jego małej, prywatnej nienawiści. Jakby się nią karmiło, jakby właśnie owa nienawiść dawała czemuś innemu energię do istnienia, do rozwoju, do czynienia życia Martíneza tak bardzo irracjonalnym.
„To wszystko nie dzieje się naprawdę, Javier. To wszystko nie może się dziać. Niedługo się obudzić i całe twoje życie wróci do normy, a Meme znów będzie paliła te ohydne czekoladowe fajki i warczała na ciebie, żebyś przypadkiem nie gasił zwykłych papierosów o ten piękny kominek, bo go tym niszczysz. Inaczej być nie może. Zaraz się obudzę i wszystko będzie dokładnie takie, jakie być powinno, prawda?
A jednak nie jest, choć chyba tylko Javier to zauważa.


Bursztynowe tęczówki lśnią zwierzęco, niebezpiecznie, wybitnie nieprzytomnie. Wąskie, blade usta drżą wyzywająco. Ostre rysy twarz emanują pewnością siebie. Podbródek jest wysunięty do przodu, uniesiony. Cienkie, brązowe włosy opadają jej na mocno wystające kości policzkowe, a także na oczy. Odgarnia je nerwowym ruchem szczupłych palców. Dłonie ma niewielkie, delikatne, drżące, jedną z nich nerwowo skubie brzeg Muniainowej koszulki, która leży na niej okropnie. Wydaje się być aż brzydko chuda, zdecydowanie przesadnie odchudzona.
A jednak tak kurewsko go pociąga, kiedy opiera się o jedną ze ścianek windy, znajdując się jak najdalej od niego. I kusi go, samymi nieznacznymi gestami zmusza, ażeby wreszcie przycisnął ją do owej ścianki jeszcze mocniej. A wtedy zaczyna się cicho śmiać, zatrzymawszy windę.
I pozwala sobie wodzić go za nos, pozwala mu sunąć oddechem po jej obojczykach, po szyi. Odchyla głowę odrobinę w tył, chyba wydaje z siebie ciche westchnięcie. A potem wczepia smukłe palce w jego włosy, przyciąga go mocniej do siebie. I kusi, tak okrutnie go mami, sprzedaje złudzenia, ażeby po chwili znów zachować się bezlitośnie. Ażeby zaśmiać się z ironią, wręcz z drwiną i odepchnąć go nieznacznie, naciągając ową koszulkę w dół.
– Co ty wyprawiasz? – sarka pełna opanowania, przejechawszy dłonią po szyi w ten cholernie kuszący sposób.
– Do cholery, to ty się mną bawisz! – warczy on wściekły, pełen pasji, krążąc po niewielkiej powierzchni i usilnie starając się nań nie patrzeć.
– Ja jestem upita, trochę alkoholem, trochę radością z wygranego meczu – rzuca beztrosko, nagle znalazłszy się tuż przy nim. Czuje jej oddech na swojej szyi, nie może też powstrzymać się przed patrzeniem wprost w jej bursztynowe tęczówki. Stanowczym ruchem obejmuje jej talię, jednocześnie powodując, iż ponownie to ona jest przyciskana do ścianki windy. A ona się tylko śmieje z ową drwinką, która doprowadza go do szaleństwa.
I kusi, mami, sprzedaje marzenia. I wabi, nęci, prowokuje, przygryza dolną wargę w ten kurewsko seksowny sposób. A on sam nawet nie zauważa chwili, gdy panuje nad sobą z ogromnym trudem, zdecydowanie jest zbałamucony każdym jej gestem i sam już nie wie, czego się spodziewać.
– Jesteś szurnięta – udaje mu się jedynie warknąć, nim ona nie mruga kilkukrotnie zalotnie, on zaś nie czuje, jak jego samokontrola roztrzaskuje się w drobny mak gdzieś na samym dnie windowego szybu.
– Jesteś naiwny i tak okropnie głupi – odpiera rozbawiona, ponownie go odpychając. Dumnym krokiem podchodzi do panelu sterowania i nakazuje windzie ponownie ruszczyć do góry.
I kusi go, nęci, prowokuje wyzywającym spojrzeniem, oblizaniem warg, czy nawet najmniejszym ruchem bliżej drzwi. Kusi, kusi w sposób tak doskonały, iż kiedy drzwi się rozsuwają na odpowiednim piętrze, wcale nie jest dane jej stamtąd wyjść, bo on znów mocno przyciska ją do ścianki i sunie nosem po linii jej żuchwy, szepcząc pełnym wyrzutów głosem:
– Jak możesz być tak okrutna, kochanie, jak możesz…
A ona odchyla znów głowę do tyłu i, westchnąwszy ciężko, choć chyba i z lekką przyjemnością, odpiera:
– A cóż ty możesz wiedzieć o okrucieństwie?
Zaś ton jej głosu jest sarkastyczny i zdecydowanie boleśnie uderza w jego bardziej emocjonalną część. A przynajmniej na tyle, by mógł krzyknąć, nie do końca nad sobą panując, ową największą głupotę świata, coś, czego sam od bardzo dawna nawet nie chciał do siebie dopuścić:
– Bo cię kocham, ty cholerna egoistko! Kocham cię, idiotko, rozumiesz to, do kurwy nędzy?! Kocham cię, do diabła!  


***
Tego rozdziału MM już nie powinno być. Cała historia miała skończyć się na numerze 40, a tymczasem bum! Loli zawidziało się coś innego. Zresztą, sami zobaczycie. Nie zdradzę, ile zostało do końca, jakkolwiek to już niewielka liczba.
No i wybaczcie, że znów tak późno publikuję i tylko dzięki temu, że Marta mi przypomina. Jakoś nie mam siły żyć i pozdrawiam Was, słuchając „Bosco” Placebo i zastanawiając się, czy mogę przespać resztę życia.
Dla Pau.

Do zobaczenia w sobotę. 

19.01.2014

40. Iker.


`. Znikają tylko ci, którzy mają dokąd wrócić.


– Miałaś kiedyś wrażenie, iż cały twój świat się wali? Iż wszystko nagle, w ułamku sekundy, staje się niczym? Przestaje istnieć, obraca się w proch, tobie zaś pozostaje jedynie niepewność? Traciłaś wtedy absolutnie wszystko, szczególnie zaś racjonalne myślenie. Byłaś w stanie jedynie trząść się ze strachu i błagać Boga, w którego nigdy nie wierzyłaś, o cud?
Przeżyłaś takie piekło, Amayu? Nie, nigdy nie miałaś okazji. Nigdy nie czułaś tych okropnych wątpliwości bezlitośnie szargających twoim sercem, tych szponów bólu wbijających się w twoje ciało. Nigdy też nie żywiłaś się złudzeniami, nie musiałaś uparcie się nimi karmić, ażeby potem zostać zeń brutalnie obdartą. Nie czułaś tego, co przytrafiło się nam. Nie miałaś okazji patrzeć na to, jak wszyscy miotaliśmy się całe tygodnie, modląc się o jeden znak życia, o jedną wiadomość, choćby najkrótszą. Nie czułaś tego cierpienia, bowiem ciebie nigdy, Amayu, nie obdarto tak brutalnie z uczuć. Nie odebrano ci niczego, szczególnie tego, co kochałaś całą sobą.
Widzisz, kochanie, powinnaś się cieszyć. Bo ty wciąż istniejesz i wiesz, że na pewno czujesz. My zaś nie mamy już tej pewności, my tylko egzystujemy gdzieś na granicy marzeń i wspomnień. I podsycamy w sobie nadzieję, choć już dawno ją utraciliśmy. Lecz ty możesz tego nie rozumieć, przecież nigdy nie zaznałaś takiego piekła.
Zaciskam mocno oczy, hamując gromadzące się tam łzy. Zaciskam też palce na jego dłoniach, możliwe, iż wbijam mu paznokcie w skórę. Ale nie protestuje, lub też po prostu go nie słyszę. Raczej to drugie. Ja jednak jestem przesadnie skupiona na powstrzymaniu się przed okazaniem bólu. On nie wie i nie chcę, by kiedykolwiek się dowiedział. To jest jedynie moje, nie powinnam zwalać na niego jeszcze swojego strachu.
A jednak nie umiem trzymać języka za zębami. Nie umiem nie szepnąć słabym, ledwie słyszalnym głosem tego jednego przerażającego słowa, które paraliżuje mnie wewnętrznie od lat.
Toledo.
Nando łapie powietrze jak rybka, chyba ma ochotę coś powiedzieć, ale słowa nie chcą przejść przez jego gardło. Wzdycham ciężko, kiedy wyzwala swoje dłonie z mojego uścisku i dotyka moich policzków. A potem unosi moją brodę w taki sposób, abym nie mogła na niego nie patrzeć. Tak więc tonę w ukochanym błękicie pełnym troski i płaczę w milczeniu, pośród przepięknej pustki, jaka wciąż jest tylko moja. I boję się; boję się tym strachem, jaki dotyczy tylko Toledo.
– Amayu – szepcze niepewnie, chyba chce powiedzieć coś więcej, lecz tylko milczy. Patrzy na mnie i pozwala, by łzy zmieszane z tuszem do rzęs płynęły po moich policzkach, a potem i jego dłoniach.
W najtrudniejszy a zarazem najprostszy sposób dzielę się z nim swoją największą tajemnicą, moim koszmarem sprzed lat będącym owym pięknym miastem, dawną stolicą naszej pięknej Hiszpanii.
A on mimo wszystko mnie nie opuszcza.


Gelsenkirchen pozbawione Penny wydaje się być puste, zimne i całkowicie pozbawione sensu. Jakby ktoś na kilka sekund przed przylotem do tego podobno całkiem uroczego miasteczka ekipy z Kraju Basków obdarł je ze wszelkich barw, wszelkiej radości i wszystkiego tego, co może spowodować choć bladą parodię uśmiechu wstępującą na twarz pewnego Baska. A potem postanowił oddać światu owe cudowności dopiero po wyjeździe Athleticu Bilbao. I zrobił to z dziką satysfakcją, z chęcią dokopania biednym mieszkańcom północnego skrawka Półwyspu Iberyjskiego, którzy byli w stanie jedynie pomścić swe krzywdy na lokalnej drużynie, spisującej się rewelacyjnie jeszcze sezon temu, goszczącej jeszcze sezon temu w półfinale Ligi Mistrzów na swym stadionie ów genialny Manchester United, jaki Athleticowi udało się po raz drugi rozgromić zaledwie dwa tygodnie temu. Schalke 04 Gelsenkirchen jednak z tego starcia wyszło bardziej pokrzywdzone, choć już przed meczem wszyscy wiedzieli, iż tak naprawdę nie wiadomo, czego można spodziewać się po tych niesamowitych Baskach. No i doczekali się melodyjnego cztery dwa.
A jednak Gelsenkirchen wcale nie zapisuje się dla pewnego piłkarza Athleticu jako miejsce szczęśliwe. Brak Penny jest wyraźny, jest wybitnie namacalny i męczy całą ekipę. Ale Ikera najmocniej. Dziwnie jest mu zasypiać bez wykonania telefonu do niej, nie wspominając nawet o trzymaniu w ramionach tej kościstej osóbki o wielkich oczach wypełnionych po brzegi bursztynową czułością. Dziwnie jest też siedzieć u boku Jona robiącego dobrą minę do złej gry i nieustannie naśladować te uśmiechy pełne fałszywej radości i beztroski. Kiedy jednak to wszystko bez Penny nie ma ani grama sensu, bowiem nim jest właśnie ona. Zaś Penny Amorebieta nie dość, że uparcie została w Bilbao, to jeszcze zdążyła przed wyjazdem urządzić – a może to on urządził? – awanturę i strzelić focha podchodzącego pod kategorię „bez kwiatów i wielkiej czekolady nawet się nie zbliżaj”.
Po prostu przekurewsko fajnie.
– Nie rób takiej miny – prycha Jon, po raz pierwszy od paru godzin pozwoliwszy do ciemnych oczu zakraść się cierpieniu, zaś na usta grymasowi smutku i nienawiści wobec świata. – Przecież znasz Penélope. Popiła jednej nocy, popiła też drugiej, a i tak to nie zmienia faktu, że pilnuje… – urywa zdanie, jakby imię jasnowłosej panienki de Olano nie umiało wydostać się z jego gardła.
– Nie umiem wyobrazić sobie Penny imprezującej. Szczególnie samej, co najwyżej w towarzystwie Andary.
– A Javi?
– Prędzej by się pogryźli, niż wspólnie poszli do 69. To nie jej świat – przeczy zdecydowanie Iker.
– Czyli dalej jest wściekła, bo nie odbiera – kwituje Jon. Odpowiada mu cisza, która jest tak bardzo jednoznaczna.
– Nawet nie próbowałem dzwonić.
– Może już jej przeszło? Kup jakieś ładne kwiatki, czekoladki czy coś i wyciągnij ją dziś do Los Leones.
Iker przytakuje mu milczącym skinieniem głowy, zaś cisza, jaka zapada, trwa długo. I Jon Aurtenetxe wyraźnie nie ma ochoty jej przerywać, jakby czuł, iż za jej kurtyną ukrywa się to okropne pytanie o jego stan od odejścia Meme. I że owe pytanie jest jedynie objawem przyjacielskiej troski, o której wolałby zapomnieć. Podobnie jak o dźwięku wystrzału, jaki nieustannie prześladuje go każdej nocy i obrazku jej sylwetki bezwładnie spoczywającej na sosnowych deskach odzianej w przesiąkającą szkarłatnym kolorem koszulę. W ciągu tych dni, które minęły od wypadku Meme – od jej nieudanej próby samobójczej, jaką sam spowodował, tak mocno ją kochając; zdecydowanie powinien nareszcie oswoić się z tą prawdą – zrozumiał już, iż nigdy nie pozbędzie się tego okrutnego wspomnienia. Bo ono już pokochało jego umysł, już znalazło tam ciepły kąt i bardzo mocno się doń przywiązało, zdecydowanie za mocno, ażeby kiedykolwiek zechcieć odejść.
W końcu jednak owa piękna i bezpieczna cisza zostaje przerwana, zaś głos Ikera brzmi ową przyjacielską troską i niczym innym:
– Jak się czujesz, Jon? No wiesz, z tym… wszystkim.
Jon Aurtenetxe uśmiecha się blado, całkowicie bez radości.
– A jak może czuć się ktoś, kto utracił serce?
Zdecydowanie Gelsenkirchen dla pewnego młodego Baska nigdy nie będzie kojarzyło się z radością. Lecz kiedy samolot linii Lufthansa – prezes Urrutia się postarał, zaprzeczyć nie można – ląduje nareszcie na ojczystej ziemi, tudzież płycie Sondiki świat wcale nie staje się piękniejszy, a widok pięknego Bilbao nie napawa optymizmem. Coś niewyobrażalnego, coś, co dzieje się pierwszy raz w całej jego karierze. Spogląda kątem oka na Jona, który idzie tuż obok niego, i w jego spojrzeniu widzi to samo.
Czyżby nad Athleticiem Bilbao zbierały się czarne chmury, jakie po raz pierwszy w historii zahamowały słońce rozjaśniające niebo nad baskijską krainą? Czyżby miało wydarzyć się coś złego?


– Remedios Amaranta de Olano Flores jest takim jego Toledo, Amayu. Czymś, co nigdy go nie opuści, co będzie o sobie przypominać wybitnie często i zawsze, ale to zawsze napawać go strachem i tamtymi obrazami. Nigdy nie zapomni, to na zawsze go zmieniło. A także nauczyło żyć w cierpieniu, żyć pośród świata pełnego niesprawiedliwości i wyrywającego z naszych ramion wszelkie szczęście w chwili, która tylko mu się spodoba. Miał dwadzieścia lat i obdarto go z tych różowych okularów, jakie my mieliśmy stracić co do jednego niedługo później. Patrząc na to przez upływ czasu, a niedługo, dwudziestego dziewiątego minie rok, od kiedy jej z nami nie ma, wydaje mi się, iż tylko Jon nie był tym wszystkim zdziwiony. Jakby przeczuwał, że zawiśnie nad nami klątwa, a Penélope Amorebieta zechce nas porzucić.
Lecz nim do tego miało dojść, musiała pogodzić się z Ikerem. Przyszedł do niej z kwiatami i dużym opakowaniem rafaello, które rzuciła bez słowo Remedios. Fernando ucałowała w policzek i coś szepnęła, pewnie słowa uspokojenia, albo zapewnienie, iż niedługo wróci. Nieważne. Zabrał ją na kolację do Los Leones, miejsca, które gościło ich nader często, lecz nie był to gwóźdź programu. Nade wszystko chciał mieć pewność, iż na pewno nie ma między nimi żadnych niesnasek, zaś w okolicach północy, kiedy siedzieli przed tym cudownym Muzeum Guggenheima, a ona już nawet nie pamiętała, iż się pokłócili kilka dni wcześniej, wcisnął jej do dłoni pęk kluczy. I po raz milionowy szepnął, że kocha i kochać będzie zawsze, nie zważając na wszystko. Znacząca obietnica, nie uważasz? Szczególnie, iż miesiąc później już miało jej z nami nie być, miała uciec do innego życia, do innego świata, a jego porzucić z tą miłością. Z tym „zawsze, nie zważając na wszystko”.
 – Nando, gdzie ona jest? – pytam cicho, błądząc opuszkami palców po jego policzku. Uśmiecha się smutno.
– Nie ma jej, Amayu. Penélope po prostu nie ma, nie dla nas.
– Gdzieś być musi – upieram się przy swoim, choć jego słowa podsuwają mi pewną teorię. Teorię na tyle drastyczną, iż nie chcę nawet o niej myśleć.
Wzdycha ciężko.
– Penélope jest w Brazylii. Ale do nas już nigdy nie wróci.
I po tych słowach już wszystko wiem.


Jej uśmiech wciąż jest najpiękniejszy. Wciąż jest magiczny, pełen niewysłowionej radości i tej miłości, która emanuje z całej jej kościstej sylwetki. Choć porównując ją z Penny Amorebietą, jaką ujrzał pierwszy raz, wydaje się, iż przybrała trochę na wadze. Żebra już nie sterczą tak przerażająco, a i chyba nabrała bioder. Jakkolwiek wciąż ma tę chłopięcą figurę i ratuje się jedynie ubraniami, które modelują sylwetkę na bardziej kobiecą, nadają jej okrąglejszych kształtów. Teraz jednak ciuchów na sobie nie ma, siedzi na podłodze i bawi się z Kunem odziana jedynie w koronkową, kremową bieliznę.
– Blada jesteś – rzuca Iker, przysiadając obok niej i psa z dwoma wysokimi szklankami wypełnionymi jakimś kolorowym drinkiem.
– Przeszkadza ci to? – posyła mu zalotne spojrzenie zza kurtyny rzęs, po czym znów skupia się na biszkoptowym labradorze. – Kun, jaki z ciebie pieszczoch!
– Uwielbia cię.
– Zauważyłam – odgryza się delikatnie. – Co masz dobrego? – odbiera z dłoni swojego chłopaka jedną szklankę, po czym bez zastanowienia degustuje napój. – Strasznie to to słodkie.
– Likier kokosowy doprawiony sokiem pomarańczowym i wódką.
– I lodem.
– I lodem – przytakuje. – Penny?
– Tak, kochanie? – szatynka znów odwraca wzrok w stronę piłkarza Athleticu.
– Byłaś dziś na budowie?
– Jest piękna, taka… magiczna. Mówią, że po następnym sezonie będziecie się przenosić na nowe San Mamés z ochotą i zachwytem.
– Czyli już pewne, że rozwalają staruszkę La Catedral?
– Południowa trybuna jest tego ceną. Mi też szkoda starej La Catedral, to piękny stadion, taki stary. Za rok stuknie mu setka i za rok będą go rozwalać – uśmiecha się smutno szatynka, biorąc kolejny łyk drinka.
– Miała inaugurację dwudziestego pierwszego sierpnia. La Catedral nie dotrwa setki.
– No tak, zaraz po końcu sezonu, w połowie maja będą ją rozwalać, żebyście mogli grać na jak najlepiej przystosowanym dla kibiców stadionie. Szkoda, że musiałam wcisnąć tam trybunę. Stare San Mamés byłoby pięknym muzeum.
– Masz już wybrany kolejny projekt, Penny? – zaciekawia się szczerze. – I jedziesz z nami do Lizbony? Fajnie by było mieć cię obok siebie.
– Jasne, że jadę! Nano chce zabrać Amarantę, już nawet ściągnęli jej szwy i podobno dobrze jej to zrobi, powinna powoli wracać do świata żywych – zapada chwila milczenia, jednak ta jest dobra, bowiem oboje mają pewność, iż następne słowa będą ciepłe i słodkie niczym miód czy miłość między nimi. – Może trochę pobawię się z ogrodem? No i z domem? Parę ścian bym przesunęła, na przykład tę w kuchni. Jest strasznie wkurwiająca. No i powinnam się wziąć za powolną przeprowadzkę, trzeba nasze aniołki zostawić same – uśmiecha się szeroko, całując przelotnie Ikera w usta. Jednak kiedy ten chce ów pocałunek przedłużyć, Penny ze śmiechem odsuwa się, po czym ponownie skupia swoją uwagę na Kunie. – Jest strasznie niedopieszczony!
– A ty dziś strasznie gadatliwa. Wolę skupiać swoją uwagę na tobie, ty i tak się nim zajmiesz, Penny.
– Masz rację, ja kocham was obu – odgryza się po raz kolejny w ten przesłodki sposób. Iker parska rozbawionym śmiechem, po czym bez chwili zastanowienia wyciąga z jej dłoni wypełnioną do połowy szklankę, którą odkłada na stolik w towarzystwie drugiej, pustej, a następnie otula jej drobne ciało ramionami i podnosi.
– Ale mnie kochasz mocniej niż naszego psa – mówi, obserwując jak przy „naszego” na twarz Penny wpełza ten cudowny, jaśniejący uśmiech. Właściwie nagle cały dom wydaje się rozświetlać jakby w jego wnętrzu znajdowała się jakaś bardzo jasna gwiazda. A jednak to tylko Penny Amorebieta i jej pełen szczęścia uśmiech. To tylko prawdziwa i nieznająca miłość.
Bo tylko ona im pozostanie po skończeniu świata.
– No już, puść mnie, Iker! – prosi rozchichotana, irracjonalnie jeszcze mocniej ściskając jego szyję. Muniain nie może nie wtórować jej śmiechem.
– Jeszcze mi upadniesz i co wtedy? – rzuca beztrosko, mocniej przyciskając ją do siebie. – Poza tym już chyba dawno temu, pod Guggenheimem ustaliliśmy, że raczej możesz mi ufać.
– To raczej taki margines bezpieczeństwa? – Wenezuelka unosi brwi z leciutkim sceptycyzmem.
– Raczej nie bądź pewna niczego, skarbie. No, może wyłączając to, że cię kocham.
– Ja ciebie jeszcze mocniej – dodaje rozczulona, po raz kolejny szybko musnąwszy jego usta. – Pamiętasz, że jestem jutro umówiona rano i powinnam wyglądać mniej-więcej normalnie?
– Tak, pamiętam, Javi ciągnie cię do lasu na oglądanie drzew – prycha z subtelną dawką ironii Bask, układając się na łóżku obok swojej ukochanej. – Wciąż jakoś nie mogę przyzwyczaić się do tego, że już się nie gryziecie.
– Przynajmniej macie w Lezamie spokój. Ej, nie rób takiej miny.
– To mnie pocałuj?
– Znów? – śmieje się coraz głośniej szatyneczka, mocno wtulając się w jego ramię. W ramach odpowiedzi dostaje jedynie całusa w czubek głowy. – To jak z tą moją przeprowadzką?
– Zaraz po końcu ligi wszystko zorganizujemy, dobrze? A na razie masz czas, żeby pobawić się w projektach, pogrzebać, zaplanować, które ściany chcesz rozwalić i tak dalej.
– A ty w tym czasie wygrasz dla mnie Ligę Europy, okej?
– Okej – ściska wyciągniętą dłoń, jakby był to pewnego rodzaju zakład. – Ja wygrywam Ligę, ty projektujesz nam dom.
– Fajny ten układ.
– Bo nasz.
– Ah, ta twoja skromność – wzdycha rozbawiona Penny. – Jej poziom jest… właściwie jej nie ma.
– A z twoją złośliwością, jak widzę, wszystko w najlepszym porządku. Ale wiesz, Penny, teraz tak łatwo cię już nie wypuszczę ze swoich macek.


Właściwie nawet nie zdążył zauważyć, kiedy Penny spakowała walizki i cała radosna ekipa z Bilbao pełna optymizmu i wciąż obstawiana jako czarny koń tych rozgrywek, w których tegorocznie niepodzielnie panowała Hiszpania, znalazła się w Lizbonie. Podobno wystarczyło wygrać tutaj, w stolicy Portugalii, ażeby w spokoju móc wybronić przewagę na La Catedral, po czym powitać się z Bukaresztem oraz którąś z drużyn z pary Valencia-Atlético Madryt.
Właściwie nawet nie zdążył zauważyć, kiedy jednak jego ukochany klub postanowił sobie tę drogę skomplikować i po wejściu na ziejący portugalską pasją i zacięciem Estádio José Alvalade pozwolić Gorce Iraizozowi wyciągnąć piłkę z siatki aż dwukrotnie. Sami zaś trafili tylko jednego gola i niespodziewanie mecz przegrali, mając na otarcie zawodu wspierające słowa Penny i mecz w Kraju Basków. No i tego nieszczęsnego gola na wyjeździe, choć obecnie, dziewiętnastego kwietnia, dokładnie w miesiąc po tragedii, jakiej sprawczynią i ofiarą zarazem była Meme, owa bramka wydaje się być jedynie czymś bezwartościowym, czymś, co miało pokazać, iż przynajmniej nie przegrali do zera.
A jednak to boli, bo przecież jeden gol Jona przy dwóch bramkarz piłkarzy Sportingu – niejakich Emilio Insúi i Diego Capela, nie dał wygranej. I jej brak boli najbardziej. Choć nie, największym ciosem była utrata przewagi, coś, do czego przecież nie powinno dojść.
– Błagam was, nie martwcie się tym, przecież mamy jeszcze mecz w domu! – mówi Penny głosem jednak przepełnionym pustką, siedząc na samym środku szatni oczywiście w koszulce z numerkiem dziewiętnastym. Obok niej, w podobnym trykocie, tyle że z piątką na plecach, znajduje się Meme de Olano i jej blady uśmiech, jakim obdarza swojego Nano. Właściwie nie odrywa od niego wzroku, co jest przecudowne. I co powoduje, iż Jon Aurtenetxe zachowuje się, jakby był trochę nieobecny, jakby wcale nie chciał nawet znajdować się w tej szatni.
Ikerowi nie pozostaje nic innego, jak poklepać przyjaciela po ramieniu i w milczeniu przekazać wyrazy wsparcia i słowa spod kategorii „Stary, nie martw się, widocznie tak musiało być, a ona… Ona jest szczęśliwa i żywa”.
– Będzie dobrze – dociera Ikera szept Penny Amorebiety, kiedy mocno ją do siebie przytula, wciskając nos w duży kok na czubku jej głowy. – Jeszcze będzie finał, przecież mi go obiecałeś.
I nagle, tydzień później już na magicznym San Mamés pośród okrzyków wciąż wierzących Basków, Athletic zdobywa ów finał, a właściwie trzy gole zdobywają Markel, Ibai i Fernando Llorente, którzy obdarowują swój ukochany klub szansą na zdobycie pierwszego od dwudziestu ośmiu lat trofeum.
I kiedy w szatni Penny znów siedzi na swoim ulubionym stole, spoglądając na swojego chłopaka, Ikerowi wydaje się, iż lepiej już być nie może. A jednak jest, bowiem kilkanaście sekund później po owej szatni na La Catedral rozlega się radosny krzyk:
Bukareszt czeka!
Nikt jeszcze nie wie, iż tej roześmianej szatynce, która bez skrupułów pozwala się przytulać Martínezowi – wciąż to dziwny obrazek po tylu miesiącach wybitnej nienawiści – Rumunii nigdy nie będzie dane ujrzeć.


Ta noc z dwudziestego szóstego na dwudziestego siódmego na zawsze miała zapaść w pamięci Ikera Muniaina. I nie chodzi tylko o awans do historycznego finału, o niesamowite zwieńczenie magicznego sezonu Athleticu. O coś, co może całkowicie ukoronować Marcelito na króla Kraju Basków, na trenera genialnego, który wyciągnął z tej drużyny wszystko, co tylko jest możliwe. Pokazał światu, iż nie trzeba super drogich piłkarzy, wystarczy doskonała cantera i ta niesamowita miłość do ziemi, do Baskonii, której honoru ci gracze będą bronić do ostatniego tchnienia, do ostatniej kropli krwi i szansy na zwycięstwo.
Tej samej nocy, leżąc w jego ramionach i wciąż drżąc pod każdym jego dotykiem, z ust Penny Amorebiety wypływają słowa, których nie chciałby nigdy usłyszeć. Słowa pełne żalu, pełne niezadowolenia, a mimo tego zabarwione podnieceniem i radością:
– Dostałam zajebiste zlecenie, kochanie. Po prostu wymarzone, nowoczesne, wielkie, takie… będące wyzwaniem.
Iker całuje ją w skroń, po czym rzuca beztroskie:
– Znów szejkowie próbowali cię namówić na krótką wizytę w Dubaju?
Penny jednak nie śmieje się, jak to zwykle miała w zwyczaju.
– Iker, to jeszcze lepsze od Dubaju. Będę o wszystkim decydować, będę mieć całą ekipę projektantów pod sobą. To jest lepsze od… od nowego San Mamés – przyznaje cicho, niechętnie.
Bo jak coś może być lepsze od baskijskiej świątyni futbolu, dzięki której poznała miłość swojego życia? I swoje miejsce na ziemi, swój cudowny dom kilka kilometrów od Bilbao. Właściwie, przez prawie dziewięć miesięcy w Kraju Basków Penny Amorebieta zdobyła prawdziwą rodzinę, nie tylko chłopaka, ale też dom, psa, perspektywę na szczęście nawet za pięćdziesiąt lat właśnie tutaj, pośród malowniczego, górskiego krajobrazu świata, który hiszpański jest jedynie w kilku procentach. Żaden projekt nie może być lepszy, co właśnie oświadcza Iker. Penny wzdycha ciężko, zgadzając się z tym, potwierdzając, iż przedobrzyła z porównaniem.
– Co nie zmienia faktu, iż to projekt dla mnie idealny, wręcz wymarzony.
– A powiesz mi chociaż, gdzie by cię wywiało i mniej więcej na ile?
Kolejne ciężkie westchnięcie. Dziewczyna obraca się na brzuch tak, ażeby móc patrzeć wprost w jego pełne uczucia tęczówki.
– Do Brasilii… na trochę.
Młody baskijski piłkarz jedynie cicho wzdycha, widząc w oczach swojej ukochanej, że ten wyjazd do Brazylii i projekt w jej nowoczesnej, podobno pięknej stolicy to spełnienie jej marzeń. Oczy lśnią jej niewysłowioną radością ukrytą subtelnie za cienką kurtyną niepewności.
„To jej marzenie, ona tego pragnie. Nie mogę jej zatrzymać na siłę w Bilbao, nie na tym polega miłość.”
– Ile zostało nam czasu do twojego wylotu? – uśmiecha się blado Bask, obserwując, jak twarz Penny jaśnieje, ona sama zaś podrywa się na kolana, ażeby sekundę później wylądować praktycznie na nim i mocno doń przywrzeć. Jest taka radosna, cieszy się praktycznie jak dziecko. A wszystko dzięki tej jednej, głupiutkiej Brasilii.
– Dwudziestego dziewiątego mam lot do Lizbony, tam przesiadka i wylot do Rio, a z Rio do Brasilii. Pierwszego albo drugiego powinnam być na miejscu. Mówiłam ci już dziś, że cię kocham?


– Żegnaliśmy ją wszyscy na Sondice dwudziestego dziewiątego kwietnia wieczorem, zaraz po przegranym meczu z Zaragozą. Jeszcze po jego końcu siedziała na stole w samym centrum szatni w koszulce Ikera i mocno się do niego tuliła, a potem nagle cicho łkała na Sondice, odebrawszy już bilet i pozbywszy się niewielkiej walizki. Miała polecieć na razie na jakiś tydzień, ażeby wrócić do nas przed finałem i wraz z nami udać się do Bukaresztu, gdzie mieliśmy rozgromić Atlético. Coś nam to nie wyszło. Muniain nie chciał wypuścić jej z objęć, z trudem dała radę pożegnać się z każdym z osobna i szepnąć choć jedno słowo pełne otuchy. Ostatni raz, nie licząc Gelsenkirchen, rozstaliśmy się z nią na dłuższy okres czasu jeszcze w grudniu, kiedy chorowała na ospę. A jednak dwudziestego dziewiątego kwietnia Penélope Amorebieta Aldaya postanowiła nas opuścić, choć nikt jeszcze nie podejrzewał, że już nigdy więcej jej nie ujrzymy. Nawet Jon, choć przeczuwał od dawna, że nadchodzi jakaś katastrofa. Lecz któż wpadłby na to, by naszą katastrofą stała się nasza najdroższa Penélope?
Na lotnisku nie było tylko Javiego. Wykręcił się jakąś głupotą, już nawet nie pamiętam czym. W każdym razie, nie było go. Ale był wtedy, w Lezamie, kiedy popołudniu trzeciego maja, właściwie cztery dni po wszystkim, ogłoszono, iż zaginął jakiś samolot lecący do Rio de Janeiro. Kilka sekund później obdarto nas ze złudzeń, dotarło do nas, że to właśnie jej samolot. Na początku nie było nic wiadomo, po prostu stracili łączność i nikt nie wie, co się wydarzyło. Airbusa Penélope nie było na radarach, nie było go nigdzie. Jakby wsiąkł w ziemię. Wtedy jeszcze jednak pozostały nam złudzenia, iż samolot lądował gdzieś w brazylijskim buszu i nasza ukochana, mała księżniczka, nasz sens wszystkiego czeka, aż ją uratujemy.
A jednak przez tygodnie nic nie mówili. Stracili samolot, szukają go – tylko tyle podano do mediów oraz rodzin pasażerów. Javi, jakby już podświadomie znał rozwiązanie tej zagadki, sam podjął decyzję o wmówieniu Ikerowi i Fernando, że Penélope nigdy nie znalazła się na pokładzie tego nieszczęsnego Airbusa. Uwierzyli i wciąż żyją w takim przeświadczeniu, choć prawda jest o zgoła inna.
Brak informacji, ta niepewność, to spowodowało, iż przegraliśmy oba finały. Nie mogliśmy nie być skupieni na Penélope, nie mogliśmy myśleć nawet o piłce, choć naprawdę się staraliśmy. Panowała nad nami tylko nadzieja, że lista zaginionych, na której figurowała, być może nie przekształci się w oficjalną listę ofiar śmiertelnych. Dopiero jakoś pod koniec maja natrafiono na szczątki wraku. I wtedy też pojawiła się oficjalna lista zabitych, to, czego obawialiśmy się najbardziej.
Javi ją zdobył i to Javi czytał ją lezamskiej szatni pozycja po pozycji. My zaś czekaliśmy w modlitwie, ażeby jakimś cholernym cudem nigdy się tam nie znalazła. Ażeby przypadkiem tylko nie wymówił jej imienia i nazwiska. A jednak przeczytał to nieszczęsne „Penélope Amorebieta Aldaya, obywatelka wenezuelska” i nasz świat w ułamku sekundy legł w gruzach.
Penélope umarła sama, bez nas. My tylko możemy mieć nadzieję, iż stało się to szybko, iż była to śmierć bezbolesna, a o nas pomyślała w ostatniej chwili. Albo nie myślała o nikim, po prostu umarła pozbawiona tej świadomości, całkowicie nieznająca tego specyficznego strachu.
Javi nie tylko czytał tę listę tamtego pamiętnego dnia, ale też odnalazł w sobie na tyle siły, by pojechać do Brazylii i przyjrzeć się, czy pośród odnalezionych rzeczy jest coś należącego do niej. Była torebka, pełna drobiazgów, po których ją zidentyfikował. Biżuteria Penélope, jej notatnik, książka z dedykacją. Nie było jednak ciała. Nasza Penélope wciąż znajduje się gdzieś na dnie Atlantyku, gdzieś u wybrzeży Przylądka Branco, gdzie odnaleziono kilka ofiar. Chyba z dziesięć ciał ocean wyrzucił na brzeg, nie więcej. I ani jednego ponad to nie znaleziono już nigdy. Nasza Penélope pozostawiła nas, ażeby móc na zawsze spocząć w oceanicznych ciemnościach, my zaś musieliśmy zrobić wszystko, ażeby tylko Iker nie zrobił nic głupiego.
I tutaj po raz kolejny wykazał się Javi. Napędzany tą szaloną miłością, którą zrozumiał dopiero po jej śmierci, uczuciem, jakie narodziło się z nienawiści, jakie ową nienawiścią karmił, już w chwili, kiedy pojawiła się informacja o zaginięciu jej samolotu, miał obmyśloną intrygę. I w jej myśl uparcie oszukujemy Ikera, okłamujemy go ciągle i notorycznie, w pełni tego świadomi, wiedząc też, iż to jedyny sposób, ażeby zachował trzeźwy umysł, żeby wciąż żył, trwał, grał. Martínez wymyślił wszystko, nawet te telefony nagrywające się na automatyczną sekretarkę, którą od roku opłacamy tylko po to, by Iker mógł mieć złudzenia, do których my już nie mamy żadnych praw.
Amorebiecie też nigdy nie oznajmiliśmy prawdy. Tamtego dnia, kiedy Javier odczytywał listę, Remedios zabrała obu na jakiś obiad czy coś w ten deseń. Razem z Javierem zgrali to wszystko idealnie, ażeby przynajmniej ich dwójkę pozostawić w spokoju, pozostawić ze marzeniem, iż Penélope kiedyś do nich wróci. Wydaje mi się, że podświadomie jednak Fernando wie o jej śmierci, intuicja bezustannie mu to podpowiada, jednak on nie pyta o nic. Nigdy.
Pochowaliśmy ją – a właściwie tę skórzaną, przemokniętą torebkę, którą Martínez przywiózł ze sobą z Brazylii jako największą świętość, najwspanialszą relikwię – w deszczowe, zimne popołudnie osiemnastego czerwca. Byliśmy wszyscy, cała drużyna, praktycznie każdy, kto ją miał kiedykolwiek okazję poznać. Oczywiście wyłączając dwóch oszukiwanych i Remedios, która na ochotniczkę zabrała obu do San Sebastián. Martínez zamówił nieduży, skromny nagrobek. Kazał nań wygrawerować „Kiedyś jeszcze powrócisz do wdzięcznych przyjaciół z Bilbao” w języku baskijskim. I my wciąż w to irracjonalnie wierzymy, choć od roku Penélope Amorebieta nie żyje.
Wiesz, Amayu, wciąż zdarza nam się tęsknić. Marzymy o jej powrocie, o tym, by móc ujrzeć Penélope biegnącą po murawie San Mamés wprost w ramiona Ikera, usłyszeć jej śmiech i każdego dnia patrzeć, jak bardzo jest szczęśliwa. A jednak nigdy nie będzie nam to pisane, bowiem Los zechciał odebrać nam sens wszystkiego. Tym zaś była ona, a ona umarła.


Cmentarz Zamudio, gdzie pochowana jest Penélope, znajduje się tak naprawdę w niewielkiej wiosce Elexalde Derio i jest zdecydowanie piękny. Nie bez trudu odnajduję jej nagrobek, po czym w milczeniu zaczynam się modlić. Na płycie zaś leży świeży bukiet kwiatów, czarnych róż przewiązanych czerwoną wstążką.
Podejrzewałam to od dawna. Właściwie doskonale wiedziałam, że Penélope umarła, już z miesiąc temu. Za mocno kochała Ikera, ażeby móc uciec z Bilbao i tutaj już nigdy nie wrócić. A jednak kiedy Nando wymówił te okropne słowa, nie mogłam uwierzyć. Bo przecież nie mogła umrzeć. Nie mogła zostawić ich samych, złamanych, pozbawionych wszystkiego, obdartych ze złudzeń i całkowicie nieumiejących żyć bez niej. A jednak to zrobiła. Właściwie, nic nie zależało od niej. Penélope zginęła, kiedy leciała spełniać kolejne z marzeń.
Przypadek czy może zrządzenie Losu? Właściwie, jedno i to samo. I nie zmienia to faktu, iż Penélope nie żyje.
Ocieram ukradkiem łzy, kiedy czuję, jak czyjaś dłoń zaciska się na moim nadgarstku. Ale nawet nie muszę spoglądać na przybysza, po prostu wiem, kim on jest. To takie banalne, takie naiwnie głupie.
– Czyli już wiesz – szepcze słabo. – Dziś mija rok, powiedział ci?
Skinam głową bez słowa. Rok. Rok temu Penélope Amorebieta przez przypadek zniszczyła tę wspaniałą budowlę Marcelo Bielsy o kruchych fundamentach.
– Często tu przychodzisz? – pytam równie cicho.
– Codziennie. Tęsknię za nią.
– Wszyscy tęsknią.
Parska ironicznym, suchym śmiechem.
– Przecież wiedziałaś od początku.
– Blefowałam – wzruszam ramionami. – Nie miałam pojęcia, póki nie zacząłeś na mnie wtedy krzyczeć.
Jego dłoń zaciska się jeszcze mocniej na moim nadgarstku. Boli. Zmusza mnie tym, ażebym wreszcie na niego spojrzała. Jego ciemne oczy przepełnione są cierpieniem, lecz nie jest jedynie cierpienie spowodowane jej brakiem.
– Byłaś przekonująca.
– Uniosłeś się wtedy za mocno emocjami, nie mogłam nie nabrać podejrzeń.
Jego kąciki ust nieznacznie drgają ku górze. Puszcza mój nadgarstek, po czym podchodzi do płyty i przeciera ją dłonią w czułym geście, poprawiając wszystkie kwiaty i sprawdzając, czy każdy znicz się pali. A potem znów zaciska palce dookoła mojego nadgarstka i rzuca beznamiętne:
– Chodź.


***
Więc przyznawać się, kto zgadł, że nasza mała Penélope jednak nie żyje. Właściwie, powinnam powiedzieć, że to praktycznie koniec MM. No, ale jeszcze coś na pewno zostało, zresztą, sami zobaczycie.
Poza tym przepraszam za kolejne spóźnienie. Jestem całkowicie wyciągnięta z życia, a wczoraj jeszcze byłam zmuszona wlec się na osiemnastkę. Anyway, spróbuję się więcej nie spóźniać, chociaż nie mogę wam niczego zagwarantować na pewno.
Kocham was.
Dla Ptysia.

Do zobaczenia w środę.