`.
Udaję radość, której we mnie nie ma, ukrywam smutek, żeby nie martwić tych,
którzy mnie kochają i troszczą się o mnie.
– Każdy z nas musi wreszcie zaliczyć ten upadek ostateczny. Nie można
od niego uciec, nie można się bez niego obejść czy nawet oszukać Losu w jego
kwestii. To musi się wydarzyć, prędzej czy później upadniemy i zazwyczaj nie
kończy się to dobrze. Może nas wtedy uratować tylko cud.
Kiedyś nie wierzyłem w cuda. Potem pojawiłaś się ty, Amayu, i
zrozumiałem. Cuda są na porządku dziennym, cudem jest każdy poranek u twego
boku, każdy twój uśmiech czy pocałunek. Cudem jest każdy dzień, gdy czynimy
krok do przodu, w kierunku zapomnienia o Penélope, pogrzebania jej w naszych
pamięciach. Może brzmi to banalnie, trochę nawet zalatuje tanim romansem z
kiosku, lecz cudem jest codzienność. Te najprostsze, rutynowe czynności u boku
ukochanej osoby.
– Remedios miała Jona – wtrącam cicho, wiedząc do czego pije.
Wcześniejszych słów nie muszę komentować, robi to za mnie mój ciepły uśmiech.
– Choćby nie wiadomo jak bardzo się starała, nie umiała nigdy go
kochać. Była tyle czasu z Jonem, bo pragnęła coś do niego poczuć, pragnęła choć
w niewielkim stopniu odwzajemnić jego uczucia, lecz nie potrafiła. Remedios
kochała kogoś, kogo nie chciała kochać, ta miłość była w niej już od wielu
miesięcy i ona o tym wiedziała, a jednak za cel postawiła sobie ranienie
ukochanej osoby aż do jej ostatecznego upadku. Chciała widzieć, jak Fernando by
się załamał pod ciężarem uczucia do niej, chciała wciąż mścić się za utratę
dziecka. A w związku z tym, iż tylko on o dziecku wiedział, tylko na nim mogła
się mścić. To były ostatnie podrygi jej złego serca, jej czystej nienawiści,
choć nienawidziła jedynie samej siebie.
Straciła dziecko prawie cztery miesiące wcześniej, lecz w połowie
marca wciąż było jej z tym niesamowicie ciężko. Mieszkała z Jonem, mieli swoją
przyszłą wizję życia, lecz nadal nie umiała czuć. To ją przerażało,
doprowadzało na skraj szału i depresji. Pewnie gdyby w tamtej chwili poszła do
lekarza, ten uznałby, iż nawet psychotropy jej by nie pomogły. Jednak tego nie
zrobiła, nawet przez myśl jej to nie przeszło. Wymyśliła coś innego, coś
typowego dla osoby z jej doświadczeniem osiągającej właśnie samo dno.
Zaś tam niespostrzeżenie i całkowicie bez pomocy swych dawnych, złych
do szpiku kości towarzyszy się znalazła.
Noce mijają
bezsennie, jedynie pośród łez. Dnie mijają smutno, w ciemnościach własnej
sypialni, w objęciach własnego łóżka.
– Nie ma się czym
martwić, to tylko przeziębienie, jestem po prostu osłabiona – powtarza usilnie
Meme de Olano, choć sama już dawno przestała w to wierzyć. Nie ma siły wierzyć,
nie ma siły na nic. Od kilku dni czuje się taka beznadziejna, bezsilna wobec
życia i winna wobec Jona.
Jon tak mocno ją
kocha, pozwala jej płakać każdej nocy w swoich ramionach, ona zaś oszukuje go,
iż to wszystko ze szczęścia, iż to z niewiary w cudowność życia z nim.
Ale Meme de Olano
na pewno nie jest szczęśliwa. Na pewno nie kocha młodego, naiwnego chłopca,
który świata poza nią nie widzi. Kochanie go to ostatnie, do czego byłaby w
stanie się zmusić. A naprawdę niejednokrotnie próbowała, niejednokrotnie
wmawiała sobie, iż czuje.
Szkoda, iż nie
umie tego tak naprawdę zrobić. Iż żal w niej przerasta wszystko, niszczy
cokolwiek tylko uda jej się zbudować. Jakby wciąż nie umiała wybaczyć Losowi –
sobie? Fernando? Całemu światu? – odebrania jej tej małej istotki, swojego
dziecka. A minęło już tyle miesięcy, a tak bardzo próbowała wrócić najpierw do
dawnego życia, zaś gdy to okazało się niemożliwe, związać swoje losy z Jonem.
Nawet odebrała mu szansę na coś na kształt szczęścia bez niej w postaci tej
blondwłosej Yazmin.
Gdyby była w
stanie, zapewne po raz kolejny wróciłaby do Javiego, jednakże ich stosunki
ostatnio bezpiecznie ograniczają się do przyjaźni bez jakichkolwiek podtekstów.
Nareszcie. Javi zaś kocha ten swój ideał, tę kobietę z marzeń, której tak
skutecznie się wypiera. A jednak kocha i Meme jest ostatnią osobą, jakiej w tym
jego obecnie powracającym na dobre tory życiu jeszcze potrzeba.
Po co pamiętać,
po co trwać przy czymś, co już przeminęło na zawsze? Meme de Olano sypiająca z
każdym możliwym facetem jest przeszłością, podobnie jak niedawno stał się nią
Javier Martínez Aguinaga w wydaniu stuprocentowego skurwiela. A także, już
dawno, dawno temu, jakiekolwiek szanse na zbudowanie czegokolwiek z Fernando.
Dlaczego była
wobec niego tak okrutna po utracie dziecka? On również zaczął je kochać, on
również cierpiał, Meme zaś postanowiła zrzucić nań jeszcze większy ciężar,
jakby pragnąc ujrzeć go upadającego. Sama już dawno spadała, Fernando zaś był
po prostu silniejszy, chciał być dla niej o wiele silniejszy niż w rzeczywistości.
Czyżby naprawdę chciała udowodnić mu tym swój ból, swoje cierpienie, będąc
okrutną, z czasem porzucając go w chwili, gdy już miał nadzieję na
przezwyciężenie wszystkiego?
A potem odeszła
do Jona. Tym jeszcze bardziej musiała go zranić. Sama spowodowała, iż przestał
ją kochać. W to nawet nie wątpi. Po tym, co zrobiła, niemożliwe jest, ażeby
Fernando kochał ją dalej. Nawet on – szczególnie on? – nie jest aż tak naiwny i
pełen wiary. Jego nie bawią złudzenia, on woli reżyserować życie tak, ażeby
nadzieja nie była potrzebna. Zbudował perfekcyjny związek Penélope i Ikera,
prawie uratował Meme z czeluści piekieł klubu 69… Fernando Amorebieta ma w
sobie pewne cechy, które po prostu nakazały mu zagranie silnego, jakby to miało
Meme uratować. Wolał cierpieć we własnym sercu, nie pokazywać jej tego, łudząc
się, iż uderzyłoby to weń za mocno.
Kochał ją wtedy.
Czyż to nie jest dobitny dowód jego miłości? Chciał dla niej jak najlepiej,
chciał ją uratować, samemu pogrążając się w milczących odmętach
niewypowiedzianego nigdy bólu. I miłości, która okazała się dlań destrukcyjna,
z sideł której Meme de Olano uciekła w ostatnim momencie.
„Nie za późno na
takie rozważania, Remedios? Zmarnowałam już to wszystko, teraz jestem z Jonem i
ranię go swoją miłością, której nie ma. Ranię go chęcią trwania bez uczuć, bez
nadziei na nie. Co ja najlepszego wyprawiam? I czemu, do cholery, tak
perfekcyjnie ranię? Przecież wcale nie chcę być dawną sobą, przecież nawet
nagle obudziło się we mnie sumienie i umiejętność czucia…”
Szkoda tylko, iż
odczuwane przez Meme de Olano uczucia nie są bynajmniej kierowane w stronę
młodego Aurtenetxe. Ten chłopak zasługuje na coś więcej niż ona, jednak sam z
siebie nigdy odeń nie odejdzie. Naprawdę
ją kocha. Naiwny, wierzący, iż to uczucie Argentynka odwzajemnia.
W istocie, jest
zdolna jedynie tego pragnąć. Chcieć go kochać, co jednak ją przerasta, co jest
całkowicie powyżej jej możliwości. Kochanie Jona to nierealne marzenie; to
marzenie, do spełnienia którego Meme jest tak daleko jak do powrotu w ramiona
Javiego i mrocznej atmosfery 69.
Nigdy go nie pokocha,
a pomimo tego wciąż przy nim trwa. Gdzie tu logika? Gdzie jakikolwiek sens? Czy
będąc z Jonem, czy go porzucając, rani tym młodego Baska i nic nie może na to
poradzić. Jest za słaba, ażeby odejść, a jednocześnie zbyt silna, ażeby pokazać
mu swoje cierpienie.
To Fernando
chciała niszczyć swoim bólem, to jego spychała na dno ucieczkami. Jon nie
powinien przez to przechodzić. Jon nigdy nie będzie gotowy na zagrywki tego
typu. Wobec Fernando mogła sobie na to pozwolić, bowiem kierował nią wtedy
rozdzierający ból po utracie dziecka, jedynej istotki na tym świecie, dla
której był sens się zmieniać; która kochałaby ją dokładnie taką, jaka była.
Nawet kiedy nie chciała czuć, zaś łóżko Javiego było oazą spokoju.
I co teraz
powinna zrobić Remedios Amaranta de Olano Flores, nie mając siły absolutnie na
nic i każdej nocy zalewając się łzami pełnymi poczucia winy wobec tych, którzy
kiedyś ją kochali, i tych kochających ją obecnie?
Delikatny,
troskliwy uśmiech Penélope Amorebiety posyłany znad dużej filiżanki piernikowej
latte wcale nie uśmierza bólu. Tak samo jak jej ciepła dłoń zaciśnięta na dłoni
przyjaciółki spoczywającej na stoliku. Sama obecność Penélope niczego nie
zmienia, Penélope jest przecież tak bardzo szczęśliwa i ciężko jej to
zamaskować. Promienieje miłością, swoim idealnym życiem i całą resztą tej
idylli u boku Ikera.
Czymś, co
Fernando wyreżyserował z przyjemnością i całkowicie bez problemów. Pisał
scenariusz kamerą, tworzył zbiegi okoliczności i przypadki, ażeby w życiu jego
drogiej Penélope wszystko się ułożyło. A po tym, co swego czasu powiedział
Meme, dotychczas owa egzystencja panny Amorebiety nie była szczególnie udana.
– Świetnie
wyglądasz, Penélope, naprawdę – powtarza po raz kolejny blondynka, próbując
zachować entuzjazm. Wychodzi jej to z trudem i Penélope bynajmniej się nie
nabiera.
– Nie słodź.
Przecież wiem, że próbujesz tym odciągnąć moją uwagę od twoich problemów.
– One są moje –
szepcze cicho Argentynka.
– A ja jestem
twoją przyjaciółką, Amaranto. Mów, co się dzieje.
Wzruszenie
ramionami.
Co tak właściwie
dzieje się w życiu Remedios Amaranty de Olano Flores? Usilne próby poczucia
czegokolwiek wobec Jona, które zawsze spełzają na niczym, w ostateczności na
kolejnej przepłakanej nocy? Nieokreślona tęsknota za czymś, za kimś… za tym, o
którym myśleć nie powinna? Żal do samej siebie i do Fernando, o całym świecie
nie wspominając, z powodu utraty dziecka przed świętami?
– Po prostu jest
mi źle. To wszystko nie ma za grosz sensu.
– I to mam powtórzyć
Nano, Amaranto? Że to nie ma za grosz sensu?
Blondynka
przewraca oczyma w geście lekkiej irytacji.
– Przysłał cię na
przeszpiegi – kwituje. Penélope uśmiecha się delikatnie, mocniej ściskając jej
dłoń.
– Nie. Jesteśmy
przyjaciółkami, pamiętasz, Amaranto? Ale Nano… – urywa taktownie, wiedząc, iż
słowa, jakie powinny nastąpić, zdecydowanie byłyby nie na miejscu. Meme ma
świadomość tego wszystkiego, Meme wie i brakuje jej tylko siły, ażeby cokolwiek
z tym zrobić.
– Jak on się
trzyma? – pyta Meme, nie mogąc pohamować zaciekawienia.
Penélope ciężko
wzdycha.
– Udaje, że go
wcale to nie rusza. Oszukuje cały świat. Nawet mnie próbuje, chociaż chyba
tylko w ja to nie wierzę. Kogo jak kogo, ale…
– Ciebie nie
nabierze – wtrąca Meme. – Penélope, ja bym… – chwila ciszy, kiedy panna
Amorebieta jeszcze mocniej ściska jej dłoń. Następnie jednak ją puszcza i
podsuwa jej własne, prawie nietknięte ciasto czekoladowe.
– Dobrze ci zrobi
trochę węglowodanów – komentuje. – Mnie Iker i tak nakarmi jakimś słodyczami,
ostatnio z kuchni nie wyłazi, jak mnie nie ma.
Meme skina słabo
głową, patrząc na to ciasto. A potem wzdycha i kosztuje dwa-trzy kęsy.
– Penélope, ja
bym naprawdę… – zaczyna ponownie, lecz słowa wciąż nie chcą przejść jej przez
gardło. – Ja wiem, że on mnie… Och… Naprawdę chciałabym go… – każdej z prób nie
jest w stanie skończyć, nie potrafi się przełamać i wypowiedzieć tych
pieprzonych słów. Miast tego po bladych policzkach Meme de Olano zaczynają
płynąć dwa strumyki łez bezsilności.
– Nie płacz –
prosi cicho Penélope. – Amaranto, nie płacz, proszę. On to wie, ja to wiem i ty
też to wiesz. Nano rozumie, Nano… On ma czas, może na ciebie czekać.
Meme cichutko
wzdycha, ocierając łzy wierzchem dłoni. A potem tym przerażająco smutnym głosem
szepcze:
– Ty, ja i on…
Cała nasza trójka wie, iż nigdy nie będę już dostatecznie silna, iż sama nie
porzucę tego, co zbudowaliśmy z Jonem przez te miesiące… A on przecież mnie nie
zostawi, nieprawdaż, Penélope?
– Znaleźliśmy nagranie. Remedios usiadła naprzeciw amatorskiej kamery
i mówiła. Właściwie znalazł je Iker i pokazał nam wszystkim. To było niedługo
po tym wszystkim, my zaś cały czas płakaliśmy. Najwięcej Penélope. I Fernando.
Przede wszystkim ze smutku i poczucia winy, iż nic nie zrobiliśmy. Iż ona była
na samym dnie, my zaś to zignorowaliśmy, nie pomogliśmy. Albo ona tej pomocy
nie przyjęła, nie umieliśmy jej do tego przekonać.
Kiedy jej tragedia nabierała rozpędu na ostatniej prostej, my
znajdowaliśmy się w Lezamie na treningu. I tylko to, że Marcelo bolał łeb jak
jasna cholera, a co za tym idzie, praktycznie pogonił nas z Lezamy, uratowało
nas przed klęską ostateczną na linii jej życia.
Bo gdyby nie to, Remedios Amaranty de Olano Flores już by z nami nie
było.
Trzy głębokie
wdechy. Kamera jest włączona, stoi jakie dwa metry od niej na stole. Meme siada
na sofie, lecz po chwili uznaje, iż to zły pomysł. Wstaje, od stołu zabiera
krzesło i stawia je w odległości około metra. Oparciem w stronę kamery, a potem
siada nań okrakiem.
Jeszcze jeden
wdech.
– Boże… Dziwnie
tak siedzieć tutaj…
Przygryza nerwowo
wargę. Kilka chwil ciszy.
– No, ale nie
mogę was tak zostawić bez… wyjaśnień. Jakkolwiek… Zacznijmy od początku, od
tego, co mnie do tej chwili doprowadziło. Wiecie, ja was naprawdę wszystkich
kocham… Starałam się kochać… Tak, to już bardziej. Z tą miłością, to nie jest
tak łatwo, jak się wszystkim wydaje. Ona może sobie być, albo… No, albo jej nie
ma.
Boże, czym ja się
denerwuję? Was tu jeszcze nie ma, jeszcze z godzinę będziecie się męczyć w
Lezamie z wujkiem. Przekażcie mu, że jego też… A zresztą, na to przyjedzie
jeszcze pora. Na razie chyba muszę się wygadać komuś, komukolwiek, bo już nie
wytrzymuję, to wszystko jest takie… trudne. Choć to chyba za delikatne słowo,
zbyt mało ono wyraża. To wszystko jest
takie pojebane. Hmm, niby nic dziwnego, wszak to moje życie, a ono nie jest
normalne szczególnie po… – milknie nagle, po czym ociera policzki z kilku
nieopatrznie płynących łez. – Nie bierzcie tego do siebie, ja naprawdę nie chcę
płakać. Nie mogę sobie teraz pozwolić na łzy i wy… też nie płaczcie. Nade mną
nie warto już płakać. Nie ma już nad czym płakać. Nie żeby kiedykolwiek było
nad czym – uśmiecha się smutno, po czym kontynuuje: – Nie wściekajcie się, nie
warto. Wiecie… To tylko ja, Meme, która nie ma równo pod sufitem. Wszyscy to
wiedzą, w końcu która normalna kobieta tyle czasu się puszcza? Wybaczcie
kolokwializm, ale… inaczej tego nie da się określić.
Niekiedy czuję
się jak dziwka. Zawsze wtedy budzi się we mnie taki głosik szepczący „Hmmmm,
Meme, co ty nie powiesz? Przecież jesteś
dziwką!”. I jak trwać, jeśli coś jest ze mną bynajmniej nie okej?
No, ale odbiegłam
od tematu. Bo to taka moja… spowiedź. Chyba to dobre słowo. Taka życiowa, taka
z tych wszystkich kurewsko wielkich błędów, jakich się przez lata dopuściłam.
Ostatni raz spowiadałam się… Jezu, nie pamiętam. Jeszcze w Argentynie, jeszcze
mała byłam. Z dziesięć, piętnaście lat temu? Chryste, naprawdę nie mam bladego
pojęcia. Choć w gruncie rzeczy chyba wierzę w Boga. Chyba. No bo to, co mi
zrobił, ile mi odebrał… Teoretycznie to tylko moje. I jego, tak w gruncie
rzeczy. Ale dojebał mi nieźle, życie mi dojebało… Nie chcę się wam żalić, nie o
to tu chodzi.
Znów zeszłam z
tematu. No ale dobra, wracając do tego wszystkiego. Urodziłam się te
dwadzieścia siedem lat… Tak, pewnie teraz się zdziwicie. Wow, Meme ma aż tyle lat? Jakoś dobrze udało mi się
to ukryć, bo w porównaniu z wami zawsze czułam się… stara. Dwadzieścia siedem
lat to już sporo, spojrzawszy na fakt, iż wasza średnia wieku to jakieś trzy i
pół, cztery mniej. No, zagadka została rozwiązana. Idąc dalej. Urodziłam się te
dwadzieścia siedem lat temu w San Lorenzo. To taka wiocha – choć czy wiochą
jest coś, co zamieszkuje około czterdziestu czterech tysięcy ludzi? – w
prowincji Santa Fe, dwadzieścia trzy kilometry od Rosario. Niekiedy mówi się,
że to południowe peryferie Rosario. Zresztą, nieważne. Urodziłam się tam w dość
normalnej rodzinie, choć cudów nie było. Niby żadnej patologii, niby pięknie,
cudnie i wspaniale, ale z drugiej strony jednak coś musiało być nie tak. Bo
teraz tutaj jestem, nie?. Podobno miejsce urodzenia nas kształtuje, lecz czy ja
mam w sobie coś wspólnego z San Lorenzo… Szczerze powątpiewam. Nic nie
zapowiadało, że życie mi się tak ułoży. Że stanę się taką… dziwką. Naczelną
suką Kraju Basków, królową tutejszej nocy i mroku 69. Tak, teraz sobie szydzę,
ale to najmniej ważne, nic innego mi nie pozostało.
Wiecie, kiedyś
miałam marzenia. Naiwne, głupiutkie, takie dziecięce.
Łudziłam się, że będę mieć swojego księcia z bajki, że będę mieć… wszystko.
Marzenia są fajne, nadzieja na ich spełnienie to swoistego rodzaju motor
napędowy. Marzenia pozwalają widzieć nas tam, gdzie nigdy się nie dostaniemy.
Pokazują nas jako księżniczki, wielkich sportowców, gwiazdy estrad, aktorki. Zawsze chciałam nią być.
Wiecie, taką jasnowłosą, południowoamerykańską wersją Audrey Hepburn, muzą tych
wielkich reżyserów. Allena. Almodóvara. I kogo tam jeszcze się da. Chciałam
spacerować po czerwonym dywanie w sukniach od projektantów, w wysokich obcasach
i pośród fanów… Zawsze mi mówiono, że jestem piękna, że się nadaję. Wiecie,
takie bzdury, które wciska się każdemu dziecku, ażeby zbyt szybko nie dorosło.
Takie podmuchy tlenu pod iskrę moich marzeń. To było głębokie, aż nie
podejrzewałam, że coś takie powiem. Znów kpię. Nieważne… Zawsze podsycano te
moje marzenia, a jednak gdzie skończyłam? Zostałam zawodowym dietetykiem
sportowym, bo wujek powiedział, iż zawsze będę mieć w tym robotę. Z czasem marzenia
poszły w odstawkę, przestały być żywe, powoli obumierały i… i się skończyło
tak, jak się skończyło. To znaczy, że zaczęłam korzystać z koneksji w zawodzie
Marcelo, ciągał mnie po tych swoich klubach, a ja tylko miałam ustalać diety
zawodnikom.
Ironia losu.
Niespełniona aktorka utknęła na prowincji na łasce wujka jako dietetyk.
Właściwie prowincja była reprezentacją Argentyny. A potem Chile. I w końcu
wysłał mnie do Bilbao, kiedy był już pewny podpisania kontraktu. Miałam tylko
przyjechać i ogarnąć ten zespół, nim pojawiłby się tutaj Marcelo.
Wiecie… Ja nigdy
wcześniej nie przespałam się z nikim. Nigdy wcześniej nie miałam nikogo. Coś
było chyba ze mną nie tak… Jezu, ja tu przecież siedzę i gadam do kamery, to
oczywiste, że wciąż coś jest ze mną nie
tak. Ale to już nawet nie chodzi o to, iż nie ma czego ratować. No dobra,
nie ma, ale wtedy, w tamtej chwili, gdy tylko pojawiłam się w tym przeklętym
Bilbao, pojawił się też ktoś w moim życiu.
I tutaj
wtrącenie. Zastrzeżenie. Jakkolwiek. Nie wierzyłam w miłość. Nigdy. Moi rodzice
to było coś, czego nigdy nie określiłabym miłością. Zresztą, rozeszli się, nie?
I to zaraz po moim wyjeździe do Marcelo. Ojciec prał matkę jak leciało, chociaż
przecież pochodzę z wcale nie patologicznej, takiej normalnej rodziny, a tak na
pewno nie wygląda miłość. Ona dla mnie przez długi czas nie istniała, a na
pewno nie wtedy. Miłość to w sumie gówno. Straszne. Iker, Penélope, macie to
pieprzone szczęście, że jesteście przypadkiem jednym na milion. Bo ja, na
przykład, już się nie załapałam pod szczęśliwą gwiazdę, mnie obdarzono jedynie
cierpieniem.
Dlatego tutaj
jestem i to opowiadam. Jestem ciekawa, czy już wiecie, do czego zmierzam, czy
wciąż trwacie w tej błogiej nieświadomości. Obyście mieli ją jak najdłużej,
bowiem ja zeń zostałam stosunkowo szybko obdarta.
Na czym
skończyłam…? No tak, Bilbao. A może po prostu Javi? Ten skurwysyn, który
pokazał mi 69. Poznał mnie z Andarą, z życiem na krawędzi, z szaleństwem i
alkoholem. Jako pierwszy mnie chciał i to dopiero przy nim – niespodzianka! –
wykreowałam swój wizerunek suki i dziwki. On oczywiście o tym nie wiedział, nie
miał bladego pojęcia, że dopiero dzięki niemu stałam się tą… tym czymś. To
poprawniejsza forma. Wyzbył mnie uczuć, odczuć, emocji. Uzależnił od siebie. I
od władania nocą, seksem, pożądaniem… Wszystkim tym, co składało się na imprezy
w 69. Wprowadził mnie na podium, do sali tronowej, na piedestał, posadził na
tronie, wręczył drinka i czekoladową fajkę. Javiemu zawdzięczam to, kim się
stałam. I to, że mimo wszystko tych dni z nim nie żałuję. Nawet jeśli było
między nami wszystko, absolutnie wszystko poza miłością. Zresztą, ty teraz to
oglądasz i pewnie jest ci trochę smutno – mam taką nadzieję? – bo coś tam dla
ciebie znaczyłam – znów mam taką nadzieję? – ale wiesz, dziękuję ci za te
wszystkie skurwysyństwa. Dziękuję, że wprowadziłeś mnie do innego świata,
pokazałeś, że jestem warta tego wszystkiego. Że nauczyłeś mnie kląć, palić, pić
i się pieprzyć. Cholera, Martínez, teraz to ja bzdury pieprzę. Ty mnie żyć
nauczyłeś! Ale wiesz… Przepraszam też cię za to, iż byłam, jaka byłam. I za to,
że wróciłam, że dawałam się łudzić. Za to coś, co mogło być przyjaźnią przez
ostatnie miesiące, też cię przepraszam. Tak kurewsko.
Cóż… zaczęło się
od Javiego. A potem poszło samo. Był Markel, któremu do ideału niewiele
brakowało. A jednak go nie pokochałam. Miast tego rozwaliłam małżeństwo jego siostry.
Było ich… wielu. Bardzo wielu.
I w końcu pojawił
się też mój naiwny, kochający mnie po uszy i zawsze przyjmujący ponownie w
swoje ramiona Jon. Właśnie… To chyba jest mój największy błąd. Z jego powodu
mam największe wyrzuty sumienia. Też wiem, że to oglądasz, Jon. I wiem, że jest
ci teraz naprawdę ciężko, ale… Jon, musisz zrozumieć. Musicie zrozumieć
wszyscy. Zaraz do tego dojdę.
Jego naiwność
była taka słodka, dziecięca. Obdarłam go z niewinności, ze złudzeń i marzeń.
Pokazałam skurwysyństwo tego świata, pokazałam ból, cierpienie i pożądanie,
które przerasta wszystko. Szczególnie gdy pragnie się miłości, zaś przede
wszystkim jej chciał. Chciał mnie kochać, chciał, abym należała do niego.
Niemożliwe – śmieje się krótko, smutno, trochę ironicznie. – To, że mnie jednak
zdobył… Do tego dojdziemy. Bo jest coś, co ukryłam. Przed wami, przed sobą…
Przed światem. No bo chyba nie miałam lepszego wyboru. Wam się wydaje, że to
moje życie było takie… idealne. Seks z Javim, kochający mnie Jon, imprezy,
miano Reina de Bilbao, albo coś równie absurdalnego… Tak, dla kogoś mojego
pokroju, nieszczególnie inteligentnej blondynki o reputacji naczelnej dziwki
Athleticu Bilbao, to powinno być coś.
A jednak nie do
końca.
Wiesz, Jon, to
życie z tobą jest… piękne. I nierealne. Ja go nie mogę mieć, nie zasłużyłam na
nie. Nie zasłużyłam na twoją miłość. Poza tym… Jezu, nie wierzę, że mam to
odwagę powiedzieć… Ale muszę, teraz to już i tak nic nie zmieni. Jon, ja się
naprawdę starałam. Boże, jak ja bardzo chciałam cię pokochać! Chyba nawet za
bardzo, bo poza wyrzutami sumienia wobec ciebie, wobec Yazmin i tego, iż
odebrałam ci niewinność, nie czuję nic. Nie kocham cię, Jon, ty zaś musisz
kiedyś przestać kochać mnie. Zresztą, jak już mnie nie będzie, jakoś łatwiej ci
to pójdzie. Nie miałeś nawet dziewiętnastu lat, kiedy wkroczyłam w twoje życie.
Byłeś wciąż… dzieckiem. Dużym chłopcem o oczach pełnych naiwnej wiary we mnie i
to, iż kiedyś poczuję, iż będę twoja. Wierzyłeś, a to było najpiękniejsze… Jako
jedyny po prostu we mnie wierzyłeś.
A ja i tak cię rozczarowałam. Dziś masz tych lat dwadzieścia, a to wciąż za
mało, ażeby być dorosłym. Ale wiesz, Jon, o mnie musisz zapomnieć. Przecież na warto pamiętać o umarłych,
nieprawdaż?
Oh. Jeśli
wcześniej nie mieliście pojęcia, dokąd to dąży, teraz już wiecie. Nie martwcie
się, wyłączę kamerę wcześniej, abyście nie musieli patrzeć, jak umieram. Lecz
muszę to zrobić, najwyższa na to pora. Zresztą, niedługo sami zrozumiecie.
Obiecajcie mi tylko nie płakać. Szczególnie ty, Penélope. Jesteś moją
przyjaciółką, pamiętasz? To takie dziwne mieć przyjaciółkę. Dziwne dla osoby z
moją reputacją, z moją opinią i tym, co zrobiłam. Lista moich kochanków jest
dłuższa od tej, którą Marcelo wypisuje, zgłaszając skład do jakiśtam rozgrywek.
Ale może
nareszcie przejdźmy do sedna. Bo do tego dążę, bo dopiero teraz możliwe, iż coś
zrozumiecie. Na przykład moją decyzję. Innej i tak nie było.
Nie pamiętam,
kiedy to się zaczęło. Nie spałam tylko z kilkoma piłkarzami Athleticu i właśnie
dzięki temu chyba wszystko się zaczęło. Ja sama nie wiem, jaką to miało postać,
jak to nazwać. Chyba „to skomplikowane” byłoby odpowiednie.
Hej, teraz tylko
nie płacz. Albo nie miej tej smutnej, pozornie obojętnej miny. Przecież wiesz,
że mówię o tobie. O nas. Jezu, Fernando… W co myśmy popadli? Co to było za
szaleństwo?
Może od początku.
Javi, pamiętasz Bratysławę? Na pewno pamiętasz, byłam przygaszona, smutna…
Wszyscy pamiętacie. W Bratysławie wiedziałam już, że jestem w ciąży. Byłam w
ciąży, miałam mieć dziecko, zaś ojciec… A co ja was będę oszukiwać? I tak umrę,
szczerość mi nie zaszkodzi. Nie mam bladego pojęcia, kto miał być biologicznym
ojcem mojego dziecka. Ale Fernando, osoba, z którą łączyło mnie właśnie to coś
skomplikowanego, na pewno nim nie miała szans zostać. To nie mogło być jego
dziecko, po prostu nie. Zresztą, owijanie w bawełnę nic tu nie da. Nie spałam z
Fernando Amorebietą. Nigdy z nim nie spałam. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy…
To była po prostu zjebana relacja, coś z kształtu przypominającego przyjaźń,
którą na pewno nie było.
Powiedziałam o
ciąży tylko ciotce i wujkowi. I Fernando. A on zadeklarował pomoc, chęć
wychowania tego dziecka, chęć bycia ze
mną. Tak to odebrałam. I wiecie, było jakiś czas idealnie. Powiedziałam im
pod koniec listopada, dwudziestego drugiego dokładnie. Pamiętam, bo to był
pierwszy poranny trening po meczu w Sevilli. A ja byłam już w piętnastym
tygodniu ciąży i znalazłam ojca dla mojego dziecka. Kogoś, kto na pewno z
biologicznego punktu widzenia się nie nadawał.
Fernando chciał
mnie właśnie taką. Nawet z nieswoim dzieckiem, nawet załamaną i niewiedzącą, co
ze sobą począć. I było jakoś mniej więcej idealnie. Pamiętasz, Penélope, jak
bardzo mnie wspierałaś, kiedy miałaś ospę i Fernando zabronił mi ze względu na
dziecko do was przychodzić? Boże, znów ryczę… – ociera łzy rękawem nieswojej
koszuli w kratę, po czym wzdycha. Kilkusekundowe milczenie. – Nie chcę płakać,
ale to jest takie… trudne. To wciąż mnie przerasta. Byłam już w piątym miesiącu
– no dobra, prawie – kiedy cały mój idealnie zbudowany światek posypał się jak
domek z kart. Pamiętacie Paryż? Na pewno pamiętacie. Wieczorem po waszym
powrocie do domów zaczęła się moja tragedia.
A może nasza,
Fernando? W końcu wiem, że ty też kochałeś to dziecko. Też byłeś z nim bardzo
mocno związany, byłeś oswojony z myślą, iż urodzę twojego potomka. Naiwność z twojej strony była urzekająca, lecz nie
miałam siły kpić. Zmieniłam się, wierzyłam w szczęśliwe zakończenie i bycie
dobrą matką.
A potem, jak na
złość, kiedy już udało mi się moją sytuację zaakceptować, pokochać maluszka,
wszystko się posypało. Tamtej nocy straciłam dziecko. Poroniłam. Fernando,
zawsze będę ci wdzięczna za to, co dla mnie, dla nas, zrobiłeś tamtej nocy.
Zachowałeś zimną krew, próbowałeś opanować sytuację, lecz… Tak chyba musiało
być. Potem zabrał mnie do siebie. Słabą, stłumioną proszkami uspokajającymi,
załamaną niedoszłą matkę, która niegdyś była królową tego waszego Bilbao. A
został po niej wrak.
Nie poleciałam na
święta do Rosario, tak samo jak nie było mnie na urodzinach Ikera z tego
właśnie powodu. Straciłam wszystko, tak się czułam. Nic nie miało dla mnie
sensu, dlatego… zalewałam się łzami w ramionach Fernando, próbowałam zrzucać na
niego swój ból. Przepraszam, nie mogę nie płakać. Jednak… to wciąż boli. Zabrał
mnie do rodziców na święta, a nawet pomimo tego pozostałam tylko przerażoną
dziewczynką, która straciła wszystko. On tylko z pozoru był silny i nie
cierpiał szczególnie bardzo, łudząc się, iż tak mi pomoże. Ja zaś usilnie
chciałam go jeszcze bardziej złamać, jeszcze mocniej zadrwić i zranić. Chciałam
widzieć go na dnie, widzieć go cierpiącego na równi ze mną. Fernando, tak
bardzo cię za to… przepraszam. Dopiero teraz zrozumiałam, dopiero teraz to
wszystko do mnie dotarło. Ale jest już za późno. Ranienie cię w ten sposób nie
dawało mi satysfakcji, nie dawało mi ulgi, dlatego też w chwili, kiedy już
wyciągnąłeś mnie z odmętów imprezowego życia, ja znów tam wróciłam. Porzuciłam
cię dla Javiego, myśląc, iż to mi ulży.
Ale nic już nie
było takie samo. W szczególności ja nie umiałam być dawną sobą, wciąż
cierpiałam, wciąż nie mogłam tego wszystkiego znieść. To tak bardzo mnie
przerastało, tak bardzo bolało… Rana po utracie dziecka boli nadal. Nie umiem
nań zobojętnieć, nie umiem… Muszę do niego dołączyć, muszę powiedzieć mu
nareszcie, że mamusia naprawdę kochała, że mamusia chciała dobrze i naprawdę
bardzo ją to wszystko zraniło.
Nie wytrzymałam z
Javierem, odeszłam i pojawił się Jon. Widzicie, jestem chora psychicznie.
Błąkam się po obwodzie jakiegoś chorego koła, porzucam, ranię, wracam… Co się
ze mną stało?
Jon, te miesiące
z tobą miały ukoić mój ból. Lecz przeceniłam swoje możliwości. Przeceniłam to
wszystko, zapomniałam, iż zaczęłam czuć. I czułam coś, czego nie chciałam,
wobec człowieka, którego złamałam swoim odejściem. Fernando… Fernando, kocham cię. Przez tę chorą grę z czasem
się w tobie zakochałam, z czasem zrozumiałam to wszystko. Odchodząc, nie miałam
nadziei na cokolwiek związanego z miłością w moim wykonaniu. Dopiero te usilnie
próby zapomnienia o tobie, o tym, jak bardzo chciałeś mnie uratować, dały mi do
myślenia.
Kocham cię, lecz
co z tego? To wszystko przeminęło. Zmarnowałam swoje szanse i dlatego tam na
stole, poza zasięgiem kamery, uśmiecha się do mnie lśniącym błyskiem zimny
przedmiot mający za cel szybko i skuteczne odebrać mi życie. Myślę… myślę, że
moja spowiedź tutaj powinna się skończyć.
Kocham was
wszystkich, każdego na inny sposób. Marcelo, bo ty pewnie też teraz na to
patrzysz, nie gryź się tym. I do was, piłkarzyków Athleticu, których nie mam
siły wymieniać z imion, kieruję te same słowa. Najważniejsze, ażebyście o mnie
zapomnieli, ażebyście nie gryźli się moją śmiercią. Tak naprawdę ja nie żyję
już od dawna, umarłam wraz z moim dzieckiem, zabiły nas wyrzuty sumienia i ból.
Nie płaczcie po
mnie. Nie mogliście mnie uratować. Nic nie mogło tego zrobić.
Remedios Amaranta
de Olano Flores posyła w stronę kamery ostatni pokrzepiający uśmiech, po czym
wstaje z krzesła, wyłącza sprzęt i sięga po ów lśniący przedmiot.
I tak oto wielka królowa
nocnego Bilbao, władczyni baskijskiej nocy i naczelna dziwka Athleticu Bilbao
kończy swoją historię.
***
Ekhm, no, ten tego… Miałam sobie gdzieś w okolicach 25 rozdziału
piekielnie dość Remedios. Bo mnie wkurwiała jak diabli. No i zachciało mi się
ją zabić. Jakkolwiek kiedy już do zabijającej się Remedios doszłam, miałam z
tym rozdziałem straszny problem. W sumie co się dziwić, jest dziwny i dziki i
taki… pojebany.
No i przepraszam za długość. Niby nie dobiłam do 5 tysięcy, jakkolwiek i tak coś koło 4,8 tysiąca się uzbierało.
Anyway.
(Ostatnio nadużywam „anyway”, zauważyliście?)
Nowy szablon, bo Marta się domagała czegoś w czerni. Chyba
okazjonalnie do numeru 35. Kocham Was, ale dajcie czasami znak, że jeszcze wgl
ten chłam czytacie, co?
Dla Marty. Za
dziwne rozpoczęcie tego kolejnego roku.
Do zobaczenia w niedzielę.
Ja jestem tu zawsze czytam i nawet trochę się boję, że za bardzo przywiązałam się do nich. Bo to przecież kiedyś się skończy, a ja nie wiem jak to wtedy ze mną będzie. Bo to taki sens tych trzech dni, żeby czekać, bo tutaj się coś pojawi. I zawsze płaczę nad Ikerem, bo Iker jest taki podobny do mnie.
OdpowiedzUsuńTo może ja tak i w ramach odpowiedzi do X, i mojego komentarza.
OdpowiedzUsuńMM to jest sens życia. Nie wiem, gdy to opowiadanie urosło w mojej hierarchii do aż takiego miana, ale oszukiwać się nie będę. MM to Biblia. MM to najlepsza "książka", jaką czytałam. Już mówiłam, że MM lepsze od Zafóna jest. Do MM wracam ciągle. Szczególnie do końcówki. Zaś ja jestem Penelope. I ktoś jeszcze jest Javim. I Boże, to tak bardzo pojebane jest, ale daje siłę. O ile łzy dają siłę. (Co ja, do diaska, wypisuję?!) Nieważne.
Dziękuję za (kolejną <3) dedykację <3<3 Miałam postanowienie, że skomentuję każdy odcinek i to raczej mi się nie uda, no ale i tak wiesz już wszystko, co myślę o MM. No i nie chcę spojlerować.
Szablon jest piękny. No i w końcu czarny. No i Happy the Hard Way. Tak bardzo się cieszę. Choć ten pierwszy, zanim jeszcze cokolwiek się tu pojawiło, był najlepszy.
Anyway bardzo nadużywasz, zauważyłam, siostro.
Poza tym, próbuję sobie przypomnieć, kiedy ja nie płakałam i jakoś ciężko mi, ale dziękuję za kolejny raz z Meme. I dlaczego nie możesz dodać nowego rozdziału już dzisiaj, tak bardzo potrzebuję kolejnych odcinków.
Się rozpisałam, ech. / M.