15.01.2014

39. Remedios.


`. Czasami wydaje nam się, że ludzie są loteryjnymi losami: że znajdują się obok nas, by urzeczywistnić nasze absurdalne nadzieje


– Wielu rzeczy nie zdążyła zrobić. Nie była nigdy na baskijskim weselu. Nie gościła na oficjalnym bankiecie w Pałacu Ibaigane z okazji zakończenia sezonu, ani na nieoficjalnej imprezie w 69 z tej samej okazji. Nigdy nie pochwaliła się Ikerem na twitterze, czy innym serwisie społecznościowym. Nie zrobiła sobie z nim masy głupich zdjęć w jakiś tropikach na wakacjach. Nie przeprowadziła się pod Bilbao, nie zamieszkała z miłością swojego życia. Nie była nigdy w Rumunii, w Bukareszcie. Nie dopingowała nas nigdy na meczach finałowych. Nigdy nie nauczyła się gotować. Nie urodziła dzieci. Nie patrzyła też, jak one dorastają, jak grają w piłkę na lezamskich boiskach i są w to równie dobre jak ich ojciec, czy jak ów ojciec, jej najdroższy Iker trzyma ją za dłoń na tych meczach baskijskiej młodzieżówki. Nigdy nie usłyszała z jego ust „Ej, Penny, wyjdź za mnie”, czy czegoś równie banalnego. Zabrakło jej na to czasu, albo Los postanowił nigdy jej tym cudem nie obdarować. Nie widziała, jak jej projekt, jej najlepsze dzieło, przekształca się w rzeczywistość, nabiera realnych wymiarów, staje się pięknym nowym San Mamés. Penélope Amorebieta nie była też nigdy w Niemczech.
Kiedy my walczyliśmy w Gelsenkirchen, kiedy gromiliśmy tam Schalke – bo to brzmi lepiej – jej z nami nie było. Nie widziała żadnego z czterech goli. Żadnej z wielu niesamowitych akcji. Ani jednego podania. Nie słyszała ani jednego, pełnego wściekłości słowa, jakie wyszło z ust Gorki. Nie cieszyła się wraz z wieloma kibicami przybyłymi na zachód Niemiec jedynie dla naszego meczu. Nie było jej z nami i nie widziała też tego smutku, jaki nie chciał opuścić oczu Ikera pomimo wygranej.  
– Jaki wciąż tam trwa – wtrącam cicho. Nando skina głową ze zrezygnowaniem, musnąwszy opuszkami palców wierzch mej dłoni. Uśmiecham się smutno. – Nando, co ona z wami zrobiła? Dlaczego tak bardzo was zniszczyła?
Wzdycha, z trudem hamując się przed nadaniem materialnej postaci wciąż żywemu cierpieniu; bólowi niewiedzy, jaki pali od wewnątrz nieustannie, ma wiecznie muskać swymi piekielnymi płomieniami jego serce, duszę i umysł. Mnie jednak wystarczy jedno spojrzenie w jego jasne tęczówki i już wiem, iż zawsze będzie kochał Penélope w ten dziwny, charakterystyczny dla Athleticu sposób, tak jak kocha się marzenia i iluzję.
Już wiem, iż nigdy jej nie zastąpię. Co gorsze, powielę jej błędy. Dałam im nadzieję, a teraz ucieknę do Turynu.
– Amayu… – wzdycha ciężko. Kolejny raz. – Amayu, kochanie, pomyśl, jak bym się czuł, gdybyś mnie nagle opuściła. Bezpowrotnie. Odbierając wszelką nadzieję. Bez żadnego ostrzeżenia. Pomyśl, co by się stało, gdybyś nagle zniknęła. Ty, która jesteś całym moim światem; dzięki której żyję. Odebrałabyś mi siebie, mój tlen, moją prywatną heroinę. Bez ciebie udusiłbym się codziennością, smutkiem, żalem… Niewiedzą, dlaczego cię zabrakło w moim życiu. Dlaczego postanowiłaś mnie zostawić. Męczyłbym się tym, upadał coraz niżej, bo wszystko nie miałoby dla mnie sensu. Bez ciebie, bez twojego troskliwego uśmiechu i czułego dotyku nie widzę już świata. Twoja obecność wyznacza mi cel, drogę, którą muszę podążać. Ty zaś jesteś na jej końcu, jesteś najwspanialszą z nagród, zarazem towarzysząc mi tu i teraz. Jesteś miłością, a ona to wszystko.
A teraz pomyśl, iż cały klub tak myśli. Wszyscy przywykli do twojej obecności. Przywiązali się do ciebie, widząc w tobie nieustanie lśniącą iskierkę nadziei. I ty nagle znikasz, odbierasz im to. Zabierasz im ten specyficzny rodzaj tlenu. Przez to oni się duszą, upadają, tracą wszystko, począwszy od energii i chęci, skończywszy na swych duszach. A wszystko dlatego, że nas zostawiłaś.
Zapada długa cisza pachnąca ciężkim piżmem, aromatyzowanym pudrem i powagą. Trawię słowa Nando w milczeniu, nie chcąc niszczyć ukojenia, jakie niesie ono dla zbolałego serca mego narzeczonego; serca, które podobno posiadam na własność.
Kiedy ponownie się odzywa, brzmi zrezygnowaniem i niczym ponad to.
– I tak właśnie było z Penélope.


– Meme, gdzie mogłyby być moje korki, te zielonkawe?
Spokój Fernando jest wręcz przerażający. Nie martwi się, nie szaleje z niepokoju, nie robi niczego, co przystałoby komuś tak mocno kochającemu Penélope jak on. Nie, wręcz przeciwnie – ze stoicką postawą, jakby był wyzbyty z wszelkich emocji, jakby nie czuł niczego, pakuje ostatnie rzeczy przed wyprawą do Niemiec. Wcześniej usadził Meme na sofie w towarzystwie ogromu poduszek i koców oraz całego arsenału książek jakiegoś Carlosa Ruiz Zafóna. Jakby przewidywał, iż pochłonie „Cień wiatru” w przeciągu zaledwie kilku godzin.
– Meme? – powtarza niepewnie, oparłszy się o ścianę mniej więcej w miejscu, gdzie salon przechodzi w hol. Choć to otwarta przestrzeń, pozbawiona granic, podobno taka, jaką Penélope uwielbia najbardziej.
– Sprawdź w szafie u Penélope. A jak nie tam, to powinny być w którejś z twoich toreb – odpiera blondynka z czułym uśmiechem zdobiącym wiśniowe wargi. Fernando szybko pojawia się tuż obok niej, a jego usta muskają jej czoło.
– Jak się czujesz, kochanie?
– Psychicznie czy fizycznie?
Amorebieta wzdycha, kucając przy sofie i zaciskając drobne, blade dłonie we własnych.
– Meme, przecież już o tym rozmawialiśmy. Penélope nie jest głupia, więc na pewno nie uwierzyła w twoje słowa. Zaskoczyłaś ją, nic więcej. Nie pozwalam ci się tym zamartwiać. I ruszać z sofy, musisz na siebie uważać, nie przemęczać się i dużo odpoczywać. Penélope się wszystkim zajmie, zaopiekuje się tobą. Ale masz nie popadać w skrajności, okej? Nie powinnaś, to jest bardzo złe również dla twojego zdrowia.
„Fernando panikuje. Niepotrzebnie. Przecież go kocham, nie zrobię niczego głupiego. Wszystko złe już za nami, upadłam, ale już wstaję.”
Wenezuelczyk produkuje się dalej, błaga o rozwagę i obietnicę, iż będzie na siebie uważać, powodując tym wszystkim uśmiech na ślicznej twarzyczce Meme. Czuły, miły, pełen ciepłych uczuć żywionych do niego.
– Dobrze, Nano – zgadza się miękko Meme, skinając przy tym głową. Oczy lśnią jej tą uległością, jaka objawia się jedynie w towarzystwie bezwarunkowej miłości. – Będę dzwonić, tęsknić, pozwalać Penélope się wyręczać i uważać na siebie aż do przesady. Tylko gdzie ona jest?
– Śpi – odpiera pewnie Amorebieta, na co jego dziewczyna prycha z ironią.
– A nieoficjalnie?
– To nieistotne. Ty masz wierzyć, że ona jest w domu, że śpi od kilku godzin w najlepsze. Jak ty uwierzysz, Iker się nie domyśli, iż wcisnąłem mu kit w najczystszej postaci.
Panienka de Olano schyla się ostrożnie, po czym całuje Fernando słodko i niespiesznie. A następnie z uśmiechem szepcze wprost w jego usta:
– Bądź ze mną szczery, kochanie, jak z własną żoną. Proszę. Gdzie jest Penélope?
Chwila ciszy. Amorebieta odsuwa się od blondynki, znów ściskając jej dłonie w swoich. Zbliża je do ust, po czym niespiesznie muska każdą kostkę, nie odrywając ciemnych oczu od twarzy jasnowłosej.
– Nie wiem, Meme. Ale ona nie jest głupia, nie zrobiła niczego złego. I ty również. Penélope wróci, zobaczysz.
Uderza ją jego wiara, to zaufanie pokładane w drobnej, kościstej sylwetce dziewczęcia rodem z Barcelony. Jest ono w Fernando niewzruszone, ma betonowe fundamenty, których nic nie podważy. I jest też wieczne, bo Amorebieta nigdy nie zwątpi w swoją małą Penélope, nigdy nie oskarży jej o coś złego, nie uwierzy w żadne oszczerstwo. I ona zrobi to samo, zawsze będzie weń wierzyć trochę na ślepo, zdecydowanie bardzo naiwnie i nieustannie, podobnie jak nigdy nie wymsknie jej się choć jedno złe słowo, czy najbłahsze kłamstwo. To wszystko jest układem dwóch bratnich dusz, dwojga ludzi kochających się najmocniej na świecie miłością bezgraniczną, bezkrytyczną i absolutnie wyjątkową, niepowtarzalną. Czymś, co zdarza się raz na miliardy lat, a może i raz na wieczność. Druga taka Penélope Amorebieta nigdy nie będzie już stąpać po świętej ziemi Basków, podobnie jak nigdy nie pojawi się drugi Fernando Amorebieta. O specyficznej więzi między obojgiem nie wspominając.
Penélope i Fernando mają w sobie magię. Pachną nią na odległość, lecz nikomu nie chcą się doń nawet przyznać. To zaś jest w ich relacji najbardziej wyjątkowe. Niepowtarzalna magia i niepowtarzalne zaufanie. I właśnie przez to Penélope nie mogła uwierzyć w słowa Remedios Amaranty de Olano Flores, podobno swej najlepszej przyjaciółki. Nie mogła tego zrobić, bowiem jej relacja z wenezuelskim piłkarzykiem Athleticu jest zbyt czysta, zbyt niewinna i w pełni odwzajemniana. A Fernando nigdy by jej nie okłamał. Nigdy nie robiłby czegoś, co mogłoby jej zaszkodzić, co byłoby dlań złe. Ona doskonale o tym wie, równie mocno go kocha i ma pełną, niepodważalną świadomość, iż wyznaczone granice nigdy nie zostaną przekroczone.
Przecież nigdy nie ośmieliłby się nawet pomyśleć o ewentualnej próbie oszukania swojej kochanej Penélope.
– Meme, kocham cię, trzymaj się! – woła z holu Wenezuelczyk, wybudzając dietetyczkę ze swoistego transu, medytacji nad problemem wciąż ją męczącym.
– Ja ciebie też, wygrajcie mecz! – odkrzykuje ona, ale w odpowiedzi otrzymuje tylko trzaśnięcie drzwiami.
No i poszedł. Została sama, wciąż osłabiona po operacji, ze szwami pod prawą piersią, chorobliwie bladą skórą i bezbrzeżnym szczęściem, jakie zawsze wzbudza w niej wypowiadane przez Amorebietę, banalne „Kocham cię, Meme”.
Szkoda tylko, iż wciąż nie ma Penélope. Wtedy byłoby idealnie.


Trzaśnięcie drzwiami przerywa piękną cieszę i odrywa Meme de Olano od opasłego tomiska, jakiego nawet nie podejrzewała o bycie tak doskonałym. Traci chyba poczucie czasu, bowiem gdy Penélope wraca do domu, Argentynka nie ma bladego pojęcia, ile czasu minęło od wyjścia Fernando. Jednakże wie, iż Julián Carax to najbardziej fascynujący bohater literacki, zaś młody Daniel Sempere swoją wiarą w świat powoduje cień bladego uśmiechu na jej twarzy.
Penélope Amorebieta przechodzi przez salon szybko, praktycznie miga przed oczami Meme. A potem trzaska drzwiami własnej sypialni. Wcale nie wygląda źle; z tego, co udaje się Meme spostrzec, wydaje się być całkiem wyspana, może trochę obolała i w dziwny sposób zdenerwowana.
Ale nie mówi ani słowa. Jedynie zamyka się w pokoju i na cały regulator puszcza „What a diffrence a day made” i całą resztę ukochanych piosenek Arethy Franklin ze starych winyli. Fernando wspominał – a może była to Penélope? – że podarował jej kiedyś całą ich kolekcję. Chyba na urodziny, choć tego Meme nie jest pewna.
Nie jest już pewna niczego, co dotyczy Penélope Amorebiety. Nie wie, czy ta dziewczyna uwierzyła w jej słowa, czy tylko te zaburzyły na kilka chwil jej mały światek. A może jedynie na ułamek sekundy utraciła wiarę lub nie zrobiła tego wcale? Na pewno jednak jedno miało miejsce – na tę pełną wątpliwości noc uciekła i nikt, nawet Fernando, nie ma pojęcia dokąd.
Jakby była tylko pyłkiem, jaki niezauważalnie znikł. Niczym wielkim, niczym istotnym. Przepadła na jedną noc, zaginęła i zachciała zachować to tylko dla siebie. Może nawet ma ku temu jakiś głębszy powód, może nawet spędziła tę noc w samotności, pijąc wino pod swoim ukochanym Guggenheimem albo na plaży kilkanaście kilometrów od Bilbao, myśląc nad sensem wszystkiego i wpatrując się przy okazji w ciemną Zatokę Biskajską połyskującą jedynie księżycowym światłem.
Meme wzdycha ciężko, sięgając ostrożnie po telefon spoczywający na stoliku przed nią. Syczy cicho z bólu, jaki przeszywa jej ciało. Chyba zrobiła to zbyt gwałtownie. Smukłymi palcami wklepuje szybko trzy słowa, które wysyła Fernando. A potem przywykła powieki, osuwając się nieznacznie na poduszkach, ażeby przywołać w pamięci jego zatroskane, pełne miłości oczy.
„Wróciła bez słowa.”
Kilka oddechów później powraca do książki, lecz nie umie już skupić się na losach Daniela, Juliána i – o ironio! – Penélope.
Ta Penélope z Bilbao, z dzisiejszych czasów, należąca w stu procentach do Athleticu, nie zamierza jednak zniknąć, jak zrobiła to owa książkowa bohaterka. Może jej zły humor wcale nie jest efektem nieudanej próby wyładowania resztki bólu zasiedlającego argentyńskie serce od połowy grudnia zeszłego roku. Może Meme wcale nie powinna czuć się tak bardzo winna?
„Tak, idiotko, szukaj usprawiedliwień. Na pewno ci to pomoże, na pewno będziesz czuła się lepiej, a Penélope zaraz pojawi się w salonie i uda, że nic się nie wydarzyło. Jaka ty durna jesteś, Remedios” – kwituje się w myślach, zamknąwszy książkę, na której i tak nie może się skupić. Wykonanie kolejnej serii głębokich, powolnych oddechów też nie pomaga, a łzy niespodziewanie zaczynają się szybko gromadzić pod powiekami.
Podobno już wstała, podobno miała teraz już nigdy nie płakać, jedynie cieszyć się ze szczęścia, które miał zagwarantować jej Fernando. Miała nie cierpieć, zaś te łzy – o ile już by się pojawiłby – symbolizowałyby jedynie radość. Łączyłby się z uśmiechem, z delikatnym muśnięciem jego dłoni i szeptanym czule „Kocham cię”. A tymczasem Remedios Amaranta de Olano Flores ma ochotę wylać z siebie cały żal, pozwolić mu przybrać formę materialną, a następnie wsiąknąć we flanelową koszulę Fernando. I te łzy, jakie chcą właśnie w tym momencie ujrzeć słońce górujące nad Bilbao pośród trochę zachmurzonego nieba, nie mają nic wspólnego z radością. Są objawem bezsilności, słabości i bólu.
Rozpłakałby się z ogromną ochotą. Najlepiej w ramionach Fernando, który szeptałby uspokajające banały i mocniej ją do siebie tulił.
– Wzięłaś leki? – Penélope mówi tonem beznamiętnym, pozbawionym emocji, opierając się o tę samą ścianę co Fernando jakiś czas temu. W ręce ma szklankę wody i kilka kolorowych pastylek.
Meme jedynie przeczy ruchem głowy.
– Tak myślałam – wzdycha szatynka, zbliżając się do niej powoli. Ostrożnie przysiada na drugim końcu sofy, podając trzymane rzeczy.
– Dziękuję.
Zapada dziwne, pełne napięcia milczenie. Pachnie strachem, wanilią i żalem, jaki znajduje wyraźne odbicie w oczach Wenezuelki, podobno jej przyjaciółki. Choć to Meme zdecydowanie nie zasłużyła na owe miano i to Meme wciąż targają bolesne wyrzuty sumienia.
Cierpienie to jej naturalny stan od utraty dziecka. Bezustannie miota jej sercem, niszczy ciało i strzępi kruche emocje. Lubuje się w rozbijaniu w proch mozolnie budowanej rzeczywistości. Chce niszczyć, jakby tworzenie nicości z realności było jego jedynym powołaniem. I jest pamiętliwie, podobnie jak uparte. Nie daje o sobie zapomnieć, nie odpuszcza, ciągle przypomina o swym istnieniu, przywołuje przed oczy najstraszniejsze obrazy. To emocjonalny terrorysta, klasyczny przykład niezrównoważonego mordercy rozkoszującego się każdym jęknięciem bólu swej ofiary. Z tą różnicą, iż jego celem są uczucia. Budzi do życia najmakabryczniejsze wspomnienia, otwiera na nowo najboleśniejsze rany, ciągle przypomina o najgorszych wspomnieniach, jakie chcielibyśmy spalić na zawsze w naszej świadomości, wymazać je i udać, iż nigdy się nie zdarzyły. Smakuje powolnej destrukcji. Jest jej mistrzem, absolutnym najwyższym kapłanem swego niszczycielskiego zakonu. Delektuje się upadkiem, obserwuje, jak powoli ten nas zabija.
I umieramy. Bezsilni, pozbawieni wszystkiego i dręczeni bólem, na jaki nie działają żadne medykamenty. Ogniem palącym naszą psychikę, niszczącym nas centymetr po centymetrze, zatapiającym w miksturze strachu i zawodu każdą naszą pojedynczą komórkę jedna po drugiej, niespiesznie, niczym w najgorszych horrorach, niczym podczas najgorszych tortur.
A oni, ci, którzy nas kochają, podążają naszym śladem. I cierpią, bo nie umieją nas uratować, nie umieją nas wyszarpnąć ze szponów nienawiści do samych siebie. Owego okrutnego siewcy śmierci, jaki pojawia się też w nich. Bo nie potrafią nas uratować.
Cierpienie kocha ciało Meme de Olano, traktuje je jako swój dom, kwaterę główną ataku na resztę jej osoby, na pozostałości psychiki kobiety zranionej, pozbawionej wszystkiego, absolutnie fatalnej.
Cierpienie jest nią, jest w niej i nigdy, przenigdy jej nie opuści. Tak jak Fernando nie zostawi swej malutkiej Penélope. Jakkolwiek jego mała Penélope ma dwadzieścia kilka lat, dyplom architekta i kilka świetnych, światowej sławy projektów na koncie. Na przykład takie nowe San Mamés. No i jego mała Penélope ma też swojego księcia z bajki, teraz zaś wydaje się być przestraszoną. Nawet się nie uśmiecha, choćby nieznacznie, z owym strachem w bursztynowych oczach i żalem za wypowiedziane dzień wcześniej słowa. Jest pozbawiona emocji, zimna, o spojrzeniu pełnym pustki.
Taka beznamiętna, odległa podsyca przerażenie Meme do granic wytrzymałości. Te łzy, jakie udało jej się jakimś cudem niedawno zdławić, znów zaczynają gryźć, upominać się o szansę ujrzenia baskijskiego blasku dnia.
– Penélope… – głos Meme jest słaby, drży bardzo wyraźnie. I to drżenie przez długi okres czasu wibruje pośród ścian apartamentowca Amorebietów, kiedy szatynka nakazuje jej zamilknąć gestem dłoni. Sama jednak nie decyduje się na powiedzenie czegokolwiek.
Jakby cisza była wszystkim, co kiedykolwiek się liczyło.
– Daj spokój, Amaranta.
– Ale…
I znów przerywa jej zimno i stanowczo:
– Nie wierzę. Nano by się tak nie zachował.
– Tak, masz rację – przytakuje jej słabo. – To moja wina, te słowa były moim irracjonalnym, absurdalnym wymysłem.  Nie chciałam ich wypowiedzieć, ale… stało się. Wcale tak nie myślę; wiem, że to bezsensu. Jesteś całym jego światkiem, ostatnią osobą, którą by skrzywdził, do której cierpienia by dopuścił. Penélope, Fernando dla twojego dobra zrobi wszystko. I tylko o to będzie zabiegał.
Wenezuelka ciężko wzdycha, przymknąwszy powieki. Opada na poduszki za sobą, nie odzywając się przez długi czas.
– Wiem, Amaranto. Rozumiem, musiałaś wylać to z siebie. Nie powinnam była odebrać tego tak osobiście. Nano nigdy by mnie nie okłamał.
Meme uśmiecha się z wyraźną ulgą w tęczówkach. Następnie sięga po odłożony na bok tom, w lekturze którego znów się zatapia zaledwie w ułamku sekundy. Między Argentynką a jej przyjaciółką znów panuje harmonia i zgoda, nieporozumienie zaś zostało wyjaśnione, kryzys zażegnany. Nawet pojawiło się coś na kształt uczucia nieznacznej ulgi, odrobinę pomniejszającej nieznośny ból. Lecz to nie trwa długo, jakby rany w sercu Meme wcale nie chciały się zasklepić, jakby jątrzenie się i wylewanie z siebie kolejnych pokładów szkarłatnej posoki dawało im satysfakcję. Bolesną, pełną krwi, łez i żalu. Taką masochistyczną przyjemność, trudną do zrozumienia, niemożliwą do zaakceptowania i nieustannie trwającą, raniącą Meme i jej bliskich.
Penélope muska dłonią zaplecione w niedbały, zdecydowanie nieidealny – cóż, Fernando mistrzem fryzjerstwa nigdy nie zostanie – mocno roztrzepany warkocz jasne włosy.
– Jesteś głodna, Amaranto?
– Penélope, nie umiesz gotować, choćby nie wiadomo, jak bardzo Iker chciał gotować cię nauczyć – uśmiecha się lekko panna de Olano.
Dziewczyna zamiera w pół ruchu gdzieś pomiędzy siedzeniem na sofie a staniem przed nią.
„Oh, nie chciałam jej tego zrobić” – reflektuje się przerażona dietetyczka. Znów między Penélope a Meme pojawia się widmo zadawania sobie coraz boleśniejszych ciosów opakowanych w papier ozdobiony niedopowiedzeniami i obwiązanych kokardą złośliwości.
Penélope po kilku sekundach jednak wstaje, ale wyraźnie zbladła. Zawsze należała do osób o niezdrowym odcieniu cery, jednakże ten był bardziej ziemisty aniżeli blady. A jednak dziś przebija nawet biel papieru.
Głos też ma słaby, pozbawiony radości i brzmiący czymś dziwnym, czymś na kształt… poczucia winy?
– Dzwonił?
– Tak, Fernando z nim rozmawiał. Spałaś.
Penélope wybitnie ignoruje ostatnie słowo, kontynuując:
– Pokłóciliśmy się, wiesz? Pokrzyczeliśmy na siebie, nawet nie mogę sobie przypomnieć, co było powodem.  A potem już trzasnęłam drzwiami, wyłączyłam telefon i byłam u… – urywa nagle, a jej bursztynowe tęczówki rozszerzają się ze strachu.
– Penélope?
– Zapomnij. Nie jesteś głodna? Gotować nie umiem, ale mogę zamówić?
– Penélope, u kogo spędziłaś noc? – przerywa stanowczo, sącząc każde słowo powoli i bardzo wyraźnie, głoska po głosce.
Dziewczyna zamyka oczy, ciężko wzdycha kilka razy, po czym znika w kuchni. Meme poszłaby za nią, wstałabym z sofy i wcale by nie odpuściła, jednak kolejna kłótnia z Penélope zdecydowanie jej się nie uśmiecha. Poza tym pooperacyjne rany bolą, szczególnie to nacięcie pod piersią, gdzie nie tak dawno znajdowała się jeszcze kula. Bezpieczniej zostać w salonie i czekać, aż Penélope wróci. Prędzej czy później będzie musiała to zrobić.
No i wraca jakieś dziesięć minut później, odbywszy poważną rozmowę telefoniczną, o czym świadczy coś nowego wymalowanego w jej oczach. Meme nie umie tego nazwać, jednakże w pełni wie, co owe coś symbolizuje.
– Zamówiłam dla ciebie stek, Amaranto. Iker uwierzył?
– A nie była to prawda? – szydzi subtelnie panna de Olano. Szatynka nieznacznie się rumieni. – Gdzie byłaś, Penélope?
Wenezuelka po raz kolejny ciężko wzdycha, pociera dłońmi skronie, po czym szepcze:
– U Javiego.


– Amayu, nie miej takiej miny  – śmieje się cicho Nando, całując mnie w czubek nosa. Krzywię się, chyba zabawnie, bo śmieje się jeszcze głośniej. – To mógł być szok dla wszystkich, ale tak naprawdę wszyscy mieli dość ich nienawiści. Spędzili noc na zawieraniu przyjaźni i zapijaniu się wodą mineralną z domieszką wódki albo na odwrót. Siedzieli na podłodze w czymś, co u niego w mieszkaniu jedynie w teorii nazywa się salonem, rozmawiali, śmiali się… Penélope i Javi zawarli pokój.
– Niemożliwe – prycham.
– No widzisz, a jednak. I my też to widzieliśmy. Któregoś dnia na treningu stali na samym środku murawy numer pięć i w spokoju rozmawiali. Potem rzucił jakąś kąśliwą uwagę, a ona uderzyła go w ramię i się roześmiała. Normalnie by go zamordowała, wściekłaby się jak cholera. A jednak tego nie zrobiła.
Jasne, wciąż się żarli, wciąż dopiekali sobie prawie na każdym kroku, ale było… inaczej. To chyba nic dziwnego, że Javi się ostatecznie zakochał.


***
Tak jakoś dalej jestem wyciągnięta z życia, a publikowanie w terminie to czysty przypadek.
Ale bardzo Was kocham. I może tak jakieś komentarze? Lubię czytać Wasze opinie o MM.
Dla Marty. W sumie nikogo już to nie powinno dziwić.


Do zobaczenia w sobotę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz