`. Czasami wydaje nam się, że ludzie są loteryjnymi
losami: że znajdują się obok nas, by urzeczywistnić nasze absurdalne nadzieje
– Wielu
rzeczy nie zdążyła zrobić. Nie była nigdy na baskijskim weselu. Nie gościła na
oficjalnym bankiecie w Pałacu Ibaigane z okazji zakończenia sezonu, ani na
nieoficjalnej imprezie w 69 z tej samej okazji. Nigdy nie pochwaliła się Ikerem
na twitterze, czy innym serwisie społecznościowym. Nie zrobiła sobie z nim masy
głupich zdjęć w jakiś tropikach na wakacjach. Nie przeprowadziła się pod
Bilbao, nie zamieszkała z miłością swojego życia. Nie była nigdy w Rumunii, w
Bukareszcie. Nie dopingowała nas nigdy na meczach finałowych. Nigdy nie
nauczyła się gotować. Nie urodziła dzieci. Nie patrzyła też, jak one dorastają,
jak grają w piłkę na lezamskich boiskach i są w to równie dobre jak ich ojciec,
czy jak ów ojciec, jej najdroższy Iker trzyma ją za dłoń na tych meczach
baskijskiej młodzieżówki. Nigdy nie usłyszała z jego ust „Ej, Penny, wyjdź za
mnie”, czy czegoś równie banalnego. Zabrakło jej na to czasu, albo Los
postanowił nigdy jej tym cudem nie obdarować. Nie widziała, jak jej projekt,
jej najlepsze dzieło, przekształca się w rzeczywistość, nabiera realnych
wymiarów, staje się pięknym nowym San Mamés. Penélope Amorebieta nie była też
nigdy w Niemczech.
Kiedy my
walczyliśmy w Gelsenkirchen, kiedy gromiliśmy tam Schalke – bo to brzmi lepiej
– jej z nami nie było. Nie widziała żadnego z czterech goli. Żadnej z wielu
niesamowitych akcji. Ani jednego podania. Nie słyszała ani jednego, pełnego
wściekłości słowa, jakie wyszło z ust Gorki. Nie cieszyła się wraz z wieloma
kibicami przybyłymi na zachód Niemiec jedynie dla naszego meczu. Nie było jej z
nami i nie widziała też tego smutku, jaki nie chciał opuścić oczu Ikera pomimo
wygranej.
– Jaki
wciąż tam trwa – wtrącam cicho. Nando skina głową ze zrezygnowaniem, musnąwszy
opuszkami palców wierzch mej dłoni. Uśmiecham się smutno. – Nando, co ona z wami
zrobiła? Dlaczego tak bardzo was zniszczyła?
Wzdycha, z
trudem hamując się przed nadaniem materialnej postaci wciąż żywemu cierpieniu;
bólowi niewiedzy, jaki pali od wewnątrz nieustannie, ma wiecznie muskać swymi
piekielnymi płomieniami jego serce, duszę i umysł. Mnie jednak wystarczy jedno
spojrzenie w jego jasne tęczówki i już wiem, iż zawsze będzie kochał Penélope w
ten dziwny, charakterystyczny dla Athleticu sposób, tak jak kocha się marzenia
i iluzję.
Już wiem,
iż nigdy jej nie zastąpię. Co gorsze, powielę
jej błędy. Dałam im nadzieję, a teraz ucieknę do Turynu.
– Amayu… –
wzdycha ciężko. Kolejny raz. – Amayu, kochanie, pomyśl, jak bym się czuł,
gdybyś mnie nagle opuściła. Bezpowrotnie. Odbierając wszelką nadzieję. Bez
żadnego ostrzeżenia. Pomyśl, co by się stało, gdybyś nagle zniknęła. Ty, która
jesteś całym moim światem; dzięki której żyję. Odebrałabyś mi siebie, mój tlen,
moją prywatną heroinę. Bez ciebie udusiłbym się codziennością, smutkiem, żalem…
Niewiedzą, dlaczego cię zabrakło w moim życiu. Dlaczego postanowiłaś mnie
zostawić. Męczyłbym się tym, upadał coraz niżej, bo wszystko nie miałoby dla
mnie sensu. Bez ciebie, bez twojego troskliwego uśmiechu i czułego dotyku nie
widzę już świata. Twoja obecność wyznacza mi cel, drogę, którą muszę podążać.
Ty zaś jesteś na jej końcu, jesteś najwspanialszą z nagród, zarazem towarzysząc
mi tu i teraz. Jesteś miłością, a ona to wszystko.
A teraz
pomyśl, iż cały klub tak myśli. Wszyscy przywykli do twojej obecności.
Przywiązali się do ciebie, widząc w tobie nieustanie lśniącą iskierkę nadziei.
I ty nagle znikasz, odbierasz im to. Zabierasz im ten specyficzny rodzaj tlenu.
Przez to oni się duszą, upadają, tracą wszystko, począwszy od energii i chęci,
skończywszy na swych duszach. A wszystko dlatego, że nas zostawiłaś.
Zapada
długa cisza pachnąca ciężkim piżmem, aromatyzowanym pudrem i powagą. Trawię
słowa Nando w milczeniu, nie chcąc niszczyć ukojenia, jakie niesie ono dla
zbolałego serca mego narzeczonego; serca, które podobno posiadam na własność.
Kiedy
ponownie się odzywa, brzmi zrezygnowaniem i niczym ponad to.
– I tak właśnie
było z Penélope.
– Meme, gdzie mogłyby być moje korki, te zielonkawe?
Spokój Fernando jest wręcz przerażający. Nie martwi
się, nie szaleje z niepokoju, nie robi niczego, co przystałoby komuś tak mocno
kochającemu Penélope jak on. Nie, wręcz przeciwnie – ze stoicką postawą, jakby
był wyzbyty z wszelkich emocji, jakby nie czuł niczego, pakuje ostatnie rzeczy
przed wyprawą do Niemiec. Wcześniej usadził Meme na sofie w towarzystwie ogromu
poduszek i koców oraz całego arsenału książek jakiegoś Carlosa Ruiz Zafóna.
Jakby przewidywał, iż pochłonie „Cień wiatru” w przeciągu zaledwie kilku
godzin.
– Meme? – powtarza niepewnie, oparłszy się o ścianę
mniej więcej w miejscu, gdzie salon przechodzi w hol. Choć to otwarta
przestrzeń, pozbawiona granic, podobno taka, jaką Penélope uwielbia
najbardziej.
– Sprawdź w szafie u Penélope. A jak nie tam, to
powinny być w którejś z twoich toreb – odpiera blondynka z czułym uśmiechem
zdobiącym wiśniowe wargi. Fernando szybko pojawia się tuż obok niej, a jego
usta muskają jej czoło.
– Jak się czujesz, kochanie?
– Psychicznie czy fizycznie?
Amorebieta wzdycha, kucając przy sofie i zaciskając
drobne, blade dłonie we własnych.
– Meme, przecież już o tym rozmawialiśmy. Penélope nie
jest głupia, więc na pewno nie uwierzyła w twoje słowa. Zaskoczyłaś ją, nic
więcej. Nie pozwalam ci się tym zamartwiać. I ruszać z sofy, musisz na siebie
uważać, nie przemęczać się i dużo odpoczywać. Penélope się wszystkim zajmie,
zaopiekuje się tobą. Ale masz nie popadać w skrajności, okej? Nie powinnaś, to
jest bardzo złe również dla twojego zdrowia.
„Fernando panikuje. Niepotrzebnie. Przecież go kocham,
nie zrobię niczego głupiego. Wszystko złe już za nami, upadłam, ale już
wstaję.”
Wenezuelczyk produkuje się dalej, błaga o rozwagę i
obietnicę, iż będzie na siebie uważać, powodując tym wszystkim uśmiech na
ślicznej twarzyczce Meme. Czuły, miły, pełen ciepłych uczuć żywionych do niego.
– Dobrze, Nano – zgadza się miękko Meme, skinając przy
tym głową. Oczy lśnią jej tą uległością, jaka objawia się jedynie w
towarzystwie bezwarunkowej miłości. – Będę dzwonić, tęsknić, pozwalać Penélope
się wyręczać i uważać na siebie aż do przesady. Tylko gdzie ona jest?
– Śpi – odpiera pewnie Amorebieta, na co jego
dziewczyna prycha z ironią.
– A nieoficjalnie?
– To nieistotne. Ty masz wierzyć, że ona jest w domu,
że śpi od kilku godzin w najlepsze. Jak ty uwierzysz, Iker się nie domyśli, iż
wcisnąłem mu kit w najczystszej postaci.
Panienka de Olano schyla się ostrożnie, po czym całuje
Fernando słodko i niespiesznie. A następnie z uśmiechem szepcze wprost w jego
usta:
– Bądź ze mną szczery, kochanie, jak z własną żoną.
Proszę. Gdzie jest Penélope?
Chwila ciszy. Amorebieta odsuwa się od blondynki, znów
ściskając jej dłonie w swoich. Zbliża je do ust, po czym niespiesznie muska
każdą kostkę, nie odrywając ciemnych oczu od twarzy jasnowłosej.
– Nie wiem, Meme. Ale ona nie jest głupia, nie zrobiła
niczego złego. I ty również. Penélope
wróci, zobaczysz.
Uderza ją jego wiara, to zaufanie pokładane w drobnej,
kościstej sylwetce dziewczęcia rodem z Barcelony. Jest ono w Fernando
niewzruszone, ma betonowe fundamenty, których nic nie podważy. I jest też
wieczne, bo Amorebieta nigdy nie zwątpi w swoją małą Penélope, nigdy nie
oskarży jej o coś złego, nie uwierzy w żadne oszczerstwo. I ona zrobi to samo,
zawsze będzie weń wierzyć trochę na ślepo, zdecydowanie bardzo naiwnie i
nieustannie, podobnie jak nigdy nie wymsknie jej się choć jedno złe słowo, czy
najbłahsze kłamstwo. To wszystko jest układem dwóch bratnich dusz, dwojga ludzi
kochających się najmocniej na świecie miłością bezgraniczną, bezkrytyczną i
absolutnie wyjątkową, niepowtarzalną. Czymś, co zdarza się raz na miliardy lat,
a może i raz na wieczność. Druga taka Penélope Amorebieta nigdy nie będzie już
stąpać po świętej ziemi Basków, podobnie jak nigdy nie pojawi się drugi
Fernando Amorebieta. O specyficznej więzi między obojgiem nie wspominając.
Penélope i Fernando mają w sobie magię. Pachną nią na
odległość, lecz nikomu nie chcą się doń nawet przyznać. To zaś jest w ich
relacji najbardziej wyjątkowe. Niepowtarzalna magia i niepowtarzalne zaufanie.
I właśnie przez to Penélope nie mogła uwierzyć w słowa Remedios Amaranty de
Olano Flores, podobno swej najlepszej przyjaciółki. Nie mogła tego zrobić,
bowiem jej relacja z wenezuelskim piłkarzykiem Athleticu jest zbyt czysta, zbyt
niewinna i w pełni odwzajemniana. A
Fernando nigdy by jej nie okłamał. Nigdy nie robiłby czegoś, co mogłoby jej
zaszkodzić, co byłoby dlań złe. Ona doskonale o tym wie, równie mocno go kocha
i ma pełną, niepodważalną świadomość, iż wyznaczone granice nigdy nie zostaną
przekroczone.
Przecież nigdy nie ośmieliłby się nawet pomyśleć o
ewentualnej próbie oszukania swojej kochanej Penélope.
– Meme, kocham cię, trzymaj się! – woła z holu
Wenezuelczyk, wybudzając dietetyczkę ze swoistego transu, medytacji nad
problemem wciąż ją męczącym.
– Ja ciebie też, wygrajcie mecz! – odkrzykuje ona, ale
w odpowiedzi otrzymuje tylko trzaśnięcie drzwiami.
No i poszedł. Została sama, wciąż osłabiona po
operacji, ze szwami pod prawą piersią, chorobliwie bladą skórą i bezbrzeżnym
szczęściem, jakie zawsze wzbudza w niej wypowiadane przez Amorebietę, banalne
„Kocham cię, Meme”.
Szkoda tylko, iż wciąż nie ma Penélope. Wtedy byłoby
idealnie.
Trzaśnięcie drzwiami przerywa piękną cieszę i odrywa
Meme de Olano od opasłego tomiska, jakiego nawet nie podejrzewała o bycie tak
doskonałym. Traci chyba poczucie czasu, bowiem gdy Penélope wraca do domu,
Argentynka nie ma bladego pojęcia, ile czasu minęło od wyjścia Fernando.
Jednakże wie, iż Julián Carax to najbardziej fascynujący bohater literacki, zaś
młody Daniel Sempere swoją wiarą w świat powoduje cień bladego uśmiechu na jej
twarzy.
Penélope Amorebieta przechodzi przez salon szybko,
praktycznie miga przed oczami Meme. A potem trzaska drzwiami własnej sypialni.
Wcale nie wygląda źle; z tego, co udaje się Meme spostrzec, wydaje się być
całkiem wyspana, może trochę obolała i w dziwny sposób zdenerwowana.
Ale nie mówi ani słowa. Jedynie zamyka się w pokoju i
na cały regulator puszcza „What a diffrence a day made” i całą resztę
ukochanych piosenek Arethy Franklin ze starych winyli. Fernando wspominał – a
może była to Penélope? – że podarował jej kiedyś całą ich kolekcję. Chyba na
urodziny, choć tego Meme nie jest pewna.
Nie jest już pewna niczego, co dotyczy Penélope
Amorebiety. Nie wie, czy ta dziewczyna uwierzyła w jej słowa, czy tylko te
zaburzyły na kilka chwil jej mały światek. A może jedynie na ułamek sekundy
utraciła wiarę lub nie zrobiła tego wcale? Na pewno jednak jedno miało miejsce
– na tę pełną wątpliwości noc uciekła i nikt, nawet Fernando, nie ma pojęcia
dokąd.
Jakby była tylko pyłkiem, jaki niezauważalnie znikł.
Niczym wielkim, niczym istotnym. Przepadła na jedną noc, zaginęła i zachciała
zachować to tylko dla siebie. Może nawet ma ku temu jakiś głębszy powód, może
nawet spędziła tę noc w samotności, pijąc wino pod swoim ukochanym Guggenheimem
albo na plaży kilkanaście kilometrów od Bilbao, myśląc nad sensem wszystkiego i
wpatrując się przy okazji w ciemną Zatokę Biskajską połyskującą jedynie
księżycowym światłem.
Meme wzdycha ciężko, sięgając ostrożnie po telefon
spoczywający na stoliku przed nią. Syczy cicho z bólu, jaki przeszywa jej
ciało. Chyba zrobiła to zbyt gwałtownie. Smukłymi palcami wklepuje szybko trzy
słowa, które wysyła Fernando. A potem przywykła powieki, osuwając się
nieznacznie na poduszkach, ażeby przywołać w pamięci jego zatroskane, pełne
miłości oczy.
„Wróciła
bez słowa.”
Kilka oddechów później powraca do książki, lecz nie
umie już skupić się na losach Daniela, Juliána i – o ironio! – Penélope.
Ta Penélope z Bilbao, z dzisiejszych czasów, należąca
w stu procentach do Athleticu, nie zamierza jednak zniknąć, jak zrobiła to owa
książkowa bohaterka. Może jej zły humor wcale nie jest efektem nieudanej próby
wyładowania resztki bólu zasiedlającego argentyńskie serce od połowy grudnia
zeszłego roku. Może Meme wcale nie powinna czuć się tak bardzo winna?
„Tak, idiotko, szukaj usprawiedliwień. Na pewno ci to
pomoże, na pewno będziesz czuła się lepiej, a Penélope zaraz pojawi się w
salonie i uda, że nic się nie wydarzyło. Jaka ty durna jesteś, Remedios” –
kwituje się w myślach, zamknąwszy książkę, na której i tak nie może się skupić.
Wykonanie kolejnej serii głębokich, powolnych oddechów też nie pomaga, a łzy
niespodziewanie zaczynają się szybko gromadzić pod powiekami.
Podobno już wstała, podobno miała teraz już nigdy nie
płakać, jedynie cieszyć się ze szczęścia, które miał zagwarantować jej
Fernando. Miała nie cierpieć, zaś te łzy – o ile już by się pojawiłby –
symbolizowałyby jedynie radość. Łączyłby się z uśmiechem, z delikatnym
muśnięciem jego dłoni i szeptanym czule „Kocham cię”. A tymczasem Remedios Amaranta
de Olano Flores ma ochotę wylać z siebie cały żal, pozwolić mu przybrać formę
materialną, a następnie wsiąknąć we flanelową koszulę Fernando. I te łzy, jakie
chcą właśnie w tym momencie ujrzeć słońce górujące nad Bilbao pośród trochę
zachmurzonego nieba, nie mają nic wspólnego z radością. Są objawem bezsilności,
słabości i bólu.
Rozpłakałby się z ogromną ochotą. Najlepiej w
ramionach Fernando, który szeptałby uspokajające banały i mocniej ją do siebie
tulił.
– Wzięłaś leki? – Penélope mówi tonem beznamiętnym,
pozbawionym emocji, opierając się o tę samą ścianę co Fernando jakiś czas temu.
W ręce ma szklankę wody i kilka kolorowych pastylek.
Meme jedynie przeczy ruchem głowy.
– Tak myślałam – wzdycha szatynka, zbliżając się do
niej powoli. Ostrożnie przysiada na drugim końcu sofy, podając trzymane rzeczy.
– Dziękuję.
Zapada dziwne, pełne napięcia milczenie. Pachnie
strachem, wanilią i żalem, jaki znajduje wyraźne odbicie w oczach Wenezuelki,
podobno jej przyjaciółki. Choć to Meme zdecydowanie nie zasłużyła na owe miano
i to Meme wciąż targają bolesne wyrzuty sumienia.
Cierpienie to jej naturalny stan od utraty dziecka.
Bezustannie miota jej sercem, niszczy ciało i strzępi kruche emocje. Lubuje się
w rozbijaniu w proch mozolnie budowanej rzeczywistości. Chce niszczyć, jakby
tworzenie nicości z realności było jego jedynym powołaniem. I jest pamiętliwie,
podobnie jak uparte. Nie daje o sobie zapomnieć, nie odpuszcza, ciągle
przypomina o swym istnieniu, przywołuje przed oczy najstraszniejsze obrazy. To emocjonalny
terrorysta, klasyczny przykład niezrównoważonego mordercy rozkoszującego się
każdym jęknięciem bólu swej ofiary. Z tą różnicą, iż jego celem są uczucia.
Budzi do życia najmakabryczniejsze wspomnienia, otwiera na nowo najboleśniejsze
rany, ciągle przypomina o najgorszych wspomnieniach, jakie chcielibyśmy spalić
na zawsze w naszej świadomości, wymazać je i udać, iż nigdy się nie zdarzyły.
Smakuje powolnej destrukcji. Jest jej mistrzem, absolutnym najwyższym kapłanem
swego niszczycielskiego zakonu. Delektuje się upadkiem, obserwuje, jak powoli
ten nas zabija.
I umieramy. Bezsilni, pozbawieni wszystkiego i dręczeni bólem, na
jaki nie działają żadne medykamenty. Ogniem palącym naszą psychikę, niszczącym
nas centymetr po centymetrze, zatapiającym w miksturze strachu i zawodu każdą
naszą pojedynczą komórkę jedna po drugiej, niespiesznie, niczym w najgorszych
horrorach, niczym podczas najgorszych tortur.
A oni, ci, którzy nas kochają, podążają naszym śladem.
I cierpią, bo nie umieją nas uratować, nie umieją nas wyszarpnąć ze szponów
nienawiści do samych siebie. Owego okrutnego siewcy śmierci, jaki pojawia się
też w nich. Bo nie potrafią nas
uratować.
Cierpienie kocha ciało Meme de Olano, traktuje je jako
swój dom, kwaterę główną ataku na resztę jej osoby, na pozostałości psychiki
kobiety zranionej, pozbawionej wszystkiego, absolutnie fatalnej.
Cierpienie jest nią, jest w niej i nigdy, przenigdy
jej nie opuści. Tak jak Fernando nie zostawi swej malutkiej Penélope. Jakkolwiek
jego mała Penélope ma dwadzieścia kilka lat, dyplom architekta i kilka
świetnych, światowej sławy projektów na koncie. Na przykład takie nowe San
Mamés. No i jego mała Penélope ma też swojego księcia z bajki, teraz zaś wydaje
się być przestraszoną. Nawet się nie uśmiecha, choćby nieznacznie, z owym
strachem w bursztynowych oczach i żalem za wypowiedziane dzień wcześniej słowa.
Jest pozbawiona emocji, zimna, o spojrzeniu pełnym pustki.
Taka beznamiętna, odległa podsyca przerażenie Meme do
granic wytrzymałości. Te łzy, jakie udało jej się jakimś cudem niedawno
zdławić, znów zaczynają gryźć, upominać się o szansę ujrzenia baskijskiego
blasku dnia.
– Penélope… – głos Meme jest słaby, drży bardzo
wyraźnie. I to drżenie przez długi okres czasu wibruje pośród ścian
apartamentowca Amorebietów, kiedy szatynka nakazuje jej zamilknąć gestem dłoni.
Sama jednak nie decyduje się na powiedzenie czegokolwiek.
Jakby cisza była wszystkim, co kiedykolwiek się
liczyło.
– Daj spokój, Amaranta.
– Ale…
I znów przerywa jej zimno i stanowczo:
– Nie wierzę. Nano by się tak nie zachował.
– Tak, masz rację – przytakuje jej słabo. – To moja
wina, te słowa były moim irracjonalnym, absurdalnym wymysłem. Nie chciałam ich wypowiedzieć, ale… stało
się. Wcale tak nie myślę; wiem, że to bezsensu. Jesteś całym jego światkiem,
ostatnią osobą, którą by skrzywdził, do której cierpienia by dopuścił.
Penélope, Fernando dla twojego dobra zrobi wszystko. I tylko o to będzie
zabiegał.
Wenezuelka ciężko wzdycha, przymknąwszy powieki. Opada
na poduszki za sobą, nie odzywając się przez długi czas.
– Wiem, Amaranto. Rozumiem, musiałaś wylać to z
siebie. Nie powinnam była odebrać tego tak osobiście. Nano nigdy by mnie nie okłamał.
Meme uśmiecha się z wyraźną ulgą w tęczówkach.
Następnie sięga po odłożony na bok tom, w lekturze którego znów się zatapia
zaledwie w ułamku sekundy. Między Argentynką a jej przyjaciółką znów panuje
harmonia i zgoda, nieporozumienie zaś zostało wyjaśnione, kryzys zażegnany.
Nawet pojawiło się coś na kształt uczucia nieznacznej ulgi, odrobinę
pomniejszającej nieznośny ból. Lecz to nie trwa długo, jakby rany w sercu Meme
wcale nie chciały się zasklepić, jakby jątrzenie się i wylewanie z siebie
kolejnych pokładów szkarłatnej posoki dawało im satysfakcję. Bolesną, pełną
krwi, łez i żalu. Taką masochistyczną przyjemność, trudną do zrozumienia,
niemożliwą do zaakceptowania i nieustannie trwającą, raniącą Meme i jej
bliskich.
Penélope muska dłonią zaplecione w niedbały,
zdecydowanie nieidealny – cóż, Fernando mistrzem fryzjerstwa nigdy nie zostanie
– mocno roztrzepany warkocz jasne włosy.
– Jesteś głodna, Amaranto?
– Penélope, nie umiesz gotować, choćby nie wiadomo,
jak bardzo Iker chciał gotować cię nauczyć – uśmiecha się lekko panna de Olano.
Dziewczyna zamiera w pół ruchu gdzieś pomiędzy
siedzeniem na sofie a staniem przed nią.
„Oh, nie chciałam jej tego zrobić” – reflektuje się
przerażona dietetyczka. Znów między Penélope a Meme pojawia się widmo zadawania
sobie coraz boleśniejszych ciosów opakowanych w papier ozdobiony
niedopowiedzeniami i obwiązanych kokardą złośliwości.
Penélope po kilku sekundach jednak wstaje, ale
wyraźnie zbladła. Zawsze należała do osób o niezdrowym odcieniu cery, jednakże
ten był bardziej ziemisty aniżeli blady. A jednak dziś przebija nawet biel
papieru.
Głos też ma słaby, pozbawiony radości i brzmiący czymś
dziwnym, czymś na kształt… poczucia winy?
– Dzwonił?
– Tak, Fernando z nim rozmawiał. Spałaś.
Penélope wybitnie ignoruje ostatnie słowo,
kontynuując:
– Pokłóciliśmy się, wiesz? Pokrzyczeliśmy na siebie,
nawet nie mogę sobie przypomnieć, co było powodem. A potem już trzasnęłam drzwiami, wyłączyłam
telefon i byłam u… – urywa nagle, a jej bursztynowe tęczówki rozszerzają się ze
strachu.
– Penélope?
– Zapomnij. Nie jesteś głodna? Gotować nie umiem, ale
mogę zamówić?
– Penélope, u kogo spędziłaś noc? – przerywa
stanowczo, sącząc każde słowo powoli i bardzo wyraźnie, głoska po głosce.
Dziewczyna zamyka oczy, ciężko wzdycha kilka razy, po
czym znika w kuchni. Meme poszłaby za nią, wstałabym z sofy i wcale by nie
odpuściła, jednak kolejna kłótnia z Penélope zdecydowanie jej się nie uśmiecha.
Poza tym pooperacyjne rany bolą, szczególnie to nacięcie pod piersią, gdzie nie
tak dawno znajdowała się jeszcze kula. Bezpieczniej zostać w salonie i czekać,
aż Penélope wróci. Prędzej czy później będzie musiała to zrobić.
No i wraca jakieś dziesięć minut później, odbywszy
poważną rozmowę telefoniczną, o czym świadczy coś nowego wymalowanego w jej
oczach. Meme nie umie tego nazwać, jednakże w pełni wie, co owe coś
symbolizuje.
– Zamówiłam dla ciebie stek, Amaranto. Iker uwierzył?
– A nie była to prawda? – szydzi subtelnie panna de
Olano. Szatynka nieznacznie się rumieni. – Gdzie byłaś, Penélope?
Wenezuelka po raz kolejny ciężko wzdycha, pociera
dłońmi skronie, po czym szepcze:
– U Javiego.
– Amayu,
nie miej takiej miny – śmieje się cicho
Nando, całując mnie w czubek nosa. Krzywię się, chyba zabawnie, bo śmieje się
jeszcze głośniej. – To mógł być szok dla wszystkich, ale tak naprawdę wszyscy
mieli dość ich nienawiści. Spędzili noc na zawieraniu przyjaźni i zapijaniu się
wodą mineralną z domieszką wódki albo na odwrót. Siedzieli na podłodze w czymś,
co u niego w mieszkaniu jedynie w teorii nazywa się salonem, rozmawiali, śmiali
się… Penélope i Javi zawarli pokój.
–
Niemożliwe – prycham.
– No widzisz,
a jednak. I my też to widzieliśmy. Któregoś dnia na treningu stali na samym
środku murawy numer pięć i w spokoju rozmawiali. Potem rzucił jakąś kąśliwą
uwagę, a ona uderzyła go w ramię i się roześmiała. Normalnie by go zamordowała,
wściekłaby się jak cholera. A jednak tego nie zrobiła.
Jasne,
wciąż się żarli, wciąż dopiekali sobie prawie na każdym kroku, ale było… inaczej. To chyba nic dziwnego, że Javi
się ostatecznie zakochał.
***
Tak jakoś
dalej jestem wyciągnięta z życia, a publikowanie w terminie to czysty przypadek.
Ale bardzo
Was kocham. I może tak jakieś komentarze? Lubię czytać Wasze opinie o MM.
Dla Marty. W sumie nikogo już to nie powinno
dziwić.
Do
zobaczenia w sobotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz