`.
Najciemniej jest tuż przed wschodem słońca.
Ramiona Nando mocno mnie oplatają. Jego dłonie doprowadzają do
temperatury wrzenia moje ciało. Błądzą po plecach, znaczą ścieżki naszej
miłości. Usta Nando rozpalają moją skórę, są niczym niewidzialne znamiona,
jakimi znaczy moją podległość sobie. Każde ich muśnięcie przyprawia mnie o
dreszcz rozkoszy, o cichy jęk radości, który on tłumi kolejnym namiętnym
pocałunkiem.
Unoszę się w kilka centymetrów nad światem, utrzymują mnie tylko jego
ramiona. I usta, których pragnę. Które są dla mnie cenniejsze od całego świata.
W tej właśnie chwili to Nando jest moim światem. Moim wszystkim, co
się liczy. Wplatam palce w jego włosy, ciągnę go za nie aż do granic bólu.
Przyciskam go bliżej siebie, chcę go czuć bardziej. Mocniej. Silniej.
Wyraźniej. Dłużej. Intensywniej.
Chcę go mieć na zawsze. Chcę jeszcze więcej jego pocałunków, jeszcze
więcej jego samego, kiedy doprowadza mnie do granic, sprawia, że latam. Pragnę
go jeszcze mocniej, jeszcze mniej racjonalnie wraz z każdą mijającą w jego
ramionach sekundą.
Ciągnę go za włosy, ażeby na mnie spojrzał, choć widzę już jak przez
mgłę. Wariuję i to wszystko jest jego winą. To wszystko dzieje się przez niego,
to przez niego szaleję. Przez niego, ale też dzięki niemu. Bez Nando teraz bym
nie istniała, zagubiłabym się gdzieś w drodze do celu mojego życia i nigdy już
bym go nie osiągnęła.
A jednak teraz patrzy na mnie z odrobinę drwiącym uśmiechem, mrucząc
coś na kształt „Hmmmm?” i wpijając się przy tym w moje wargi tysiąckroć
namiętniej niż wcześniej. Nie mogę powstrzymać jęknięcia wprost w jego usta, co
niezmiernie go bawi.
– Dojdziemy wreszcie do sedna? – pytam słabo, lecz odpowiedź, jaką
dostaję, nie ma nic wspólnego ze słowami. To tylko kilkaset kolejnych
pocałunków, którymi próbuje mnie zdenerwować, wynieść na jeszcze wyższy szczyt.
Na sam dach świata, tam, gdzie nie będzie już nic nad nami. Będziemy tylko my,
ja i Nando te kilka metrów nad niebem, nad całym światem, duchami i
przeszłością. Będziemy pośród siebie, naszych emocji i marzeń, jakie powoli
spełniamy. Tylko ja i on.
Niczym rasowy malarz dopiero gruntuje płótno, szykuje farby, choć już
od dawna czuję się odpowiednio rozpalona, odpowiednio przygotowana na kolejny
krok. Lecz moje drżenie na każdy jego dotyk, dreszcze, jakimi obdarowują mnie
jego pocałunki, widocznie sprawiają mu aż nadto przyjemności.
Ja zaś nie widzę już niczego poza nim. Cały pokój to niewyraźne tło,
fantasmagorystyczna przestrzeń zlanych kolorów, feeria rozmytych barw. Spectrum
świata to my dwoje splątani w nagości, namiętności i miłości. I tylko my dwoje
się liczymy, tylko my dwoje istniejemy dziś naprawdę, unosząc się metry nad
niebem.
Tylko ja i on, który włada każdym moim zmysłem, który igra sobie z
nimi, choć boleśnie wbijam mu paznokcie w ramiona. A kiedy nagle sprawia, iż
tracę dech i niewiele brakuje, ażebym też utraciła przytomność, na pewno ma na
plecach widoczne zadrapania. Lecz już nawet to się nie liczy, bowiem o mało nie
wariuję. Chcę krzyczeć, może nawet to robię. Może sąsiadka z dołu wali miotłą w
sufit. Nieważne.
Tylko on i ja. Tylko my dwoje. Razem. Gdzieś wysoko nad
rzeczywistością, daleko od Bilbao. Potrzebujący tylko siebie. Jego ruchy,
dotyk, pocałunki to kolejne muśnięcia pędzlem zamoczonym w barwie szczęścia na
płótnie mego życia. Dopełnia niespiesznie, uważnie i czule moją historię,
udoskonala ją światłocieniami, blaskiem, perfekcją konturów. Tworzy dzieło
sztuki, najcenniejszy i najbardziej niezwykły obraz we wszechświecie. Poza nim
samym. Poza cudem swojego własnego istnienia i tym, jak doprowadza mnie owym
faktem do istnej obsesji na swoim punkcie. Kocham go ponad granice rozsądku.
Kocham, kiedy mnie dotyka, kiedy czuję go najmocniej, najintensywniej, kiedy
szepcze coś, co nie końca nie rozumiem.
Kocham go, bo sprawia, że krzyczę. Głośno, wyraźnie, z radością i
zmęczeniem. Krzyczę na całe Bilbao jego imię. Wykrzykuję je na cały Kraj
Basków, na cały ten cholerny świat, który bez niego nie miałby za grosz sensu.
I to wszystko tylko z jego powodu, tylko dlatego, że jest tutaj, jest
przy mnie i mnie kocha. Tylko dlatego, że znów doprowadził mnie na sam szczyt
naszych uczuć, namalował kolejne doskonałe dzieło naszej miłości właśnie teraz,
trzymając mnie w swoich ramionach.
Ale najbardziej cieszy mnie ten czuły buziak w kącik ust i ciepłe:
– Kocham cię, Amayu. Kocham cię jak szalony. Co ty ze mną robisz,
dziewczyno?
Wzruszam bezwiednie ramionami, głośno oddychając. Jestem wyczerpana,
absolutnie pozbawiona energii i strasznie szczęśliwa. Nawet fakt, iż oczy same
mi się kleją, nie powstrzymuje mnie od mruknięcia:
– Już dawno oszalałam na twoim punkcie o wiele bardziej, skarbie.
I to z uśmiechem go zamyka. Cholera, dziś nie wyobrażam już sobie
życia bez Nando i wcale mnie to nie smuci.
A przecież powinno. Przecież nie powinnam tak bardzo zapadać się w
swoich uczuciach, w emocjach, jakie doń żywię. To jest nasze, tylko nasze, ale
powinnam zachowywać choć odrobinę zdrowego rozsądku.
Niewielką ociupinkę, żeby nie utonąć. Nie mogę sobie na to pozwolić,
tak samo jak nie mogę pozwolić, aby spotkało to jego.
A jednak moje obawy powoli przekształcają się w rzeczywistość, ja zaś
czuję się z tym przecholernie szczęśliwa.
To nie tak, że nie umiem gotować... Albo w gruncie rzeczy właśnie tak:
nie umiem gotować. Wybitnie nie umiem tego robić, więc dlaczego, do jasnej
cholery, znajduję się teraz w kuchni i czytam przepis na jakieś podobno
niesuche ciastka, jakie zamarzyło mi się upiec na wieczór, tego nawet ja nie
wiem. Bez znaczenia na to, co oznacza pojęcie „masła klarowanego”, które z
niczym mi się nie kojarzy. No, może z wyklarowanymi sytuacjami, jasnymi
wydarzeniami, ale przecież masło… Masło raczej nie może być wyklarowane w
sensie pozbawione niedopowiedzeń i kłamstw?
Chyba że ja jednak o czymś nie wiem. Albo najprościej na świecie nie
nadaję się na poprawną przyszłą żonę i powinnam siedzenie w kuchni pozostawić
swemu przyszłemu mężowi, w ostateczności zamawiając kolację na wynos z dowozem
pod drzwi mieszkania. Już miałam nadzieję, że choć raz na ruski rok, kiedy
Nando uda się do Lezamy na popołudniowy trening – witaj, poryty pomyśle dziwnej
organizacji treningów według pozycji na boisku Bielsy! Jakżeśmy za tobą
baaaaardzo tęsknili… –przywitam go uśmiechem i obiadem.
Ja sama od paru dni na oczy nie widziałam Muniaina, ani żadnego innego
pomocnika, napastnika lub kogo tam jeszcze Bielsa wyekspediował z obrony. Ale
na Martíneza muszę wleźć co rano i nosić w pamięci jego pogardliwe, a jednak
smutne spojrzenie do samego wieczora. Uczucie to jest szczególnie irytujące
teraz, gdy staram się nie myśleć tak dużo o Penélope, nie analizować jak
szalona powodów jej ucieczki, zniknięcia… Jakkolwiek by tego nie nazwać.
Odegrała cudowną farsę i nie mogę
zabrać jej zaszczytu zadziwienia widowni zakończeniem.
Najlepiej niech zdechnie tam, gdzie wylądowała. Choćby za zniszczenie
mojego Nando, którego z takim trudem podźwignęłam z dna.
Przesadzam. Znów zatapiam się w odczuwanej doń nienawiści, miast
skupiać się na przepisie na jakieś puszyste ciastka, które nie są ani puszyste,
ani ciastkami. Mają formę mąki wymieszanej z jajkiem i szklanką wódki.
Najwyżej znów zamówię tacos dla siebie i burrito dla Nando. Gotować
nigdy się nie nauczę, nie ma bata. Jestem w te klocki jeszcze gorsza niż w
futbol, a moja nieumiejętność gry w nogę przekracza granice ignorancji. Nando
musi przestać się łudzić, iż będzie miał żonę, która będzie umiała gotować i do
tego grać jeszcze w piłkę. Złudzenia i mój facet będą musiały się pożegnać, bo
ja na pewno nie mam zamiaru uczyć się gotować, o czym upewniam się podczas
robienia tych „ciastek”.
Niepewnie topię masło w garnku, co jest oznaką poddania się potędze
klarowania. Cokolwiek by to nie było. Dolewam je z mlekiem do
mączno-jajeczno-wódkowej pseudomasy. Potem przelewam to w jakieś silikonowe
foremki i wstawiam do rozgrzanego piekarnika. W przepisie pisali coś na temat
pieczenia w stu siedemdziesięciu stopniach z termoobiegiem, ale ze względu na
moją jawną ignorancję – czym, do diabła, jest termoobieg? – nastawiam na
dwieście trzydzieści stopni. Tak na wszelki wielki, lepsze suche niż
niedopieczone ciastka. Puszyste nie będą na pewno, to wyższa szkoła jazdy jak
na moje umiejętności, ale może też uda się im nie być kamieniami.
Najwyżej się wywali, a i tak najważniejsze są chęci. Tych miałam w
nadmiarze, a że w kuchni… Powinnam znajdować się jak najdalej od kuchni. I od
Bilbao, ale to już jedynie ze dwa ostatnie miesiące i po wszystkim. Właściwie
za chwilę, w maju, kupujemy dom i powoli go meblujemy, przeprowadzamy się do
połowy czerwca, a potem jedziemy na wakacje. Pierwszego lipca Nando zaczyna
obowiązywać kontrakt z Juventusem i szykuje mu się pierwszy presezon w nowych
warunkach. Daleko od naćpanego marzeniami Kraju Basków, od Athleticu
pozbawionego nadziei i od tych szurniętych Basków, dla których powinieneś być
niewolniczo oddany klubowi.
Athleticu nie da się nie kochać, kiedy już pozna się jego filozofię,
zrozumie jego charakter i wyjątkowość. I to wcale nie wina klubu, te obecne
wydarzenia, atmosfera dookoła Nando. Ciężkie powietrze było tutaj już od dawna,
on zaś pomimo miłości do klubu postanowił zaryzykować.
To nie tak, że Nando Llorente nie kocha Athletic Club de Bilbao. Nie,
on jest bardzo emocjonalnie związany z tym klubem, lecz dla mojego i swojego
dobra musimy razem uciec. Musimy się
uratować przed powoli pochłaniającym ich na wieki widmem Penélope Amorebiety.
Spoglądam na zegarek wskazujący osiemnastą pięćdziesiąt trzy. Mój
narzeczony pojawi się w domu dopiero gdzieś wpół do dziewiątej. Włączam
minutnik w piekarniku, po czym parzę sobie białą herbatę. Ma zapach granatu. Kolejny
wynalazek Nando z cudownego sklepu wciąż pachnącego kolonialnym charakterem.
Siadam na sofie w salonie i podkulam nogi pod siebie, uruchamiając telewizor.
Jednakże bardzo szybko go wyłączam. Na Telecinco znów pokazują premiera Rajoya
i jego pomysły na zmniejszenie pułapu hiszpańskiego kryzysu. To zdecydowanie
nie na moją głowę.
Wstaję i ruszam na niewielki balkon. Uchowany przez Nando szezlong
straszy właśnie tam w towarzystwie jakiegoś wpół wyschniętego bukszpanu w
marmurowej donicy praktycznie nie do ruszenia. Kwietniowy wieczór jest jasny, a
Nervión szumi pod moimi stopami w blasku niespiesznie chowającego się za
nieboskłonem słońca.
Wieje wiatr, rozwiewa mi włosy z byle jak upiętego kucyka. Kubek z
herbatą jest przyjemnie ciepły, nieznacznie ogrzewa me dłonie.
Lubię Bilbao. Polubiłam je dopiero teraz, w chwili zamieszkania z
mężczyzną mojego życia kilkanaście metrów nad lśniącą taflą Nerviónu. Albo już
wcześniej, pierwszego dnia po powrocie do rodzimego regionu w przystadionowym
Los Leones, gdy Nando uśmiechał się do mnie ciepło i dopiero zaczął odsłaniać
tajemnice Athleticu Bilbao. Zaledwie dowiedziałam się wtedy o istnieniu czegoś,
co wyparowało – tej magii Penélope Amorebiety.
Moje Bilbao, na które obecnie patrzę, jest piękne. Ma barwy miłości i
szczęścia. Przepełniamy je razem, ono nami pachnie. I futbolem jak żadne inne
miasto w Hiszpanii. Uwielbiam ten specyficzny aromat piłki nożnej, baskijskiej
tożsamości tak pięknie demonstrowanej na udekorowanym ikurriną niczym piękną
serpentyną o barwach nieznacznie naiwnego, upartego patriotyzmu La Catedral
wymieszane w idealnych proporcjach z wonią wód Nerviónu.
Nie wyobrażam sobie na dzień dzisiejszy chwili, w której nie będzie
już odwrotu, porzucimy to piękne miasto. Nie umiem tego ujrzeć, podobnie jak
nie umiem pomyśleć o przyszłości wyzbytej wieczorów na tarasie nad wodami
pięknej rzeki przecinającej Bilbao. Tak samo jak dawniej nie potrafiłam
dopuścić do siebie myśli na temat odczuwania do tego miasta jakiejkolwiek
sympatii, o kochaniu nawet nie wspominając.
A tymczasem jestem narzeczoną Nando Llorente i kocham Bilbao
nieznacznie mniej od niego samego. Jeszcze jakiś czas temu samo zagoszczenie w
tych stronach było dla mnie jawną kpiną, abstrakcją, jakiej nigdy bym się nie
dopuściła. Toledo mocno się we mnie zakorzeniło, a wraz z tym i nienawiść do
wszystkiego, co separatyczne i baskijskie. Albo reprezentujące oba te pojęcia w
jedności jako Euskadi Ta Askatasuna. Okrutna ETA, której nazwę tłumaczy się
ironicznie na Baskijska Ojczyzna i Wolność.
Uśmiecham się smutno, biorąc łyk herbaty. Choć minęło tyle lat, a ja
na powrót kocham Kraj Basków i magiczne, pogrążone w widmie Penélope Bilbao, wciąż pamiętam. I nigdy nie zapomnę,
podobnie jak o Penélope, choć w tych chwilach samotności ona dla mnie nie
istnieje. Nie ma problemów przez nią spowodowanych. Nie męczy mnie wspomnienie
pustego bólu z oczu Javiego i naiwnej nadziei emanującej z całej postaci Ikera.
Teraz czuję się naprawdę spokojna, niczego się nie obawiam.
Poza ETĄ i tym,
czy nie zechce w najmniej odpowiednim momencie zepsuć mi znów życia. To
zawsze będzie we mnie tkwić, ten strach przed separatyzmem Basków nigdy mnie
nie opuści. Zaś Penélope Amorebieta nigdy nie opuści Athleticu Bilbao, będzie w
nich żyła i rujnowała po kolei każdego z nich. Niespiesznie, komórka po
komórce, myśl po myśli. Chwila po chwili, dzień po dniu, ona nie odejdzie. Jest
ich prywatną ETĄ, terrorystą, jaki zadowala się jedynie dręczeniem swej ofiary.
A jednak powoli poprzez tylko te działania doprowadza do jego śmierci, niszczy
wszystko.
A pomimo wszystko chcę dziękować całemu światu za te rzadkie chwile
wewnętrznej harmonii, kiedy nie rozrywa mnie od środka jakiś dziwny ból i
rozgoryczenie. Bo ja nie mogę już nic zrobić, bo nie mogę ich uratować, wyrwać
w ostatniej chwili z rąk tej piekielnej terrorystki. Tak samo jak nie mogłam
wtedy, w Toledo, wydrzeć ofiar tamtego ataku spod gruzu.
Zaczynam nagle cicho płakać, nie wierząc, iż moją wewnętrzną harmonię
znów cholera wzięła. Tak samo jak wymarzone życie w sielance, radości,
pozbawione obaw i zmartwień. Tamten świat pojawia się tylko na kilka chwil, a
przecież chciałabym zatrzymać go na zawsze. I pokazać go Nando.
Wiedzieliśmy oboje, że nie będzie łatwo, lecz chyba nie spostrzegliśmy
chwili, kiedy tak bardzo zapadłam się w swoich emocjach. Ta miłość mnie
opętała, uczyniła szczęśliwą, oduczyła uciekania od stałości, ale także
obudziła nowe pokłady strachu przed jego utratą. Przed czymś, co odebrało mi
już o włos matkę i życie.
Jestem Fabrizią Amayą Fernández Montero, mam dwadzieścia osiem lat na
karku i wizję cudownego życia przed sobą z najważniejszą osobą u boku, a jednak
ja wciąż się boję.
Nie powinnam nigdy brać się za gotowanie, pieczenie, czy każdą inną
czynność z kuchnią związaną. Ten dzień po raz kolejny uświadcza mnie w tym
przekonaniu w sposób dobitny i w pełni przewidywalny.
Palę ciastka. Może nie dochodzi do pożaru, ale są one w strasznym
stanie. Twarde, ciemnobrązowe i całkowicie niejadalne. Orientuję się, gdy na
balkon zaczyna przedostawać się woń spalenizny, lecz nim dane jest mi je
dopaść, zdążam jeszcze zahaczyć o tej pieprzony szezlong i się wywrócić.
Wywaliłabym złoma do rzeki, ale po pierwsze nie można zanieczyszczać
środowiska, a po drugie Nando jest emocjonalnie z czerwonym czymś związany.
Niech szezlongiem nacieszy do dnia wyprowadzki, bo ja go do Turynu zamiaru
zabierać nie mam. Tak przynajmniej będę miała prawo umeblować dom od początku
do końca i nic ani nikt mi w tym nie przeszkodzi. Nando i tak nie będzie miał
nic do powiedzenia, amen.
Palę ciastka, bo za długo siedzę nad Nerviónem i staram się opanować
histeryczny płacz. Spazmy targają mną przez długi czas, zapominam zamówić
kolację, a wszystko z winy wspomnień. I tego bólu, jaki mnie prześladuje od
wielu, wielu lat.
Kiedy Nando wraca do domu, „puszyste ciastka” leżą na talerzu w kuchni,
ja zaś kulę się w naszym wspólnym łóżku i usilnie próbuję dłużej nie płakać.
Przytula mnie bez słowa. A dopiero długo, długo później rzuca
niemrawe:
– Nie płacz, Amayu. Już niedługo stąd uciekniemy do innego, lepszego
świata, gdzie nie będziesz czuła bólu.
Obyś miał rację, bo nic innego już mi nie pomoże. Albowiem upadłam,
jestem na samym dnie wraz z całym Athleticiem i tylko błagam, ażeby Penélope
zechciała wrócić.
Głupia jestem, naiwna. Po prostu upadłam.
A potem on na powrót zaczyna mówić. I ciągnie opowieść o Penélope
smutnym, przepełnionym żalem głosem, co jest jasną deklaracją nieuchronnie
zbliżającego się końca.
– Remedios wypuścili ze szpitala cztery dni przed ćwierćfinałem w
Gelsenkirchen. Oczywistością było, iż Penélope zostanie z nią w domu, nie
pojedzie z nami do Niemiec. Choć ona się przed tym zapierała, jak tylko było to
możliwe, musiała zostać. Fernando wybłagał wręcz nań obietnicę zaopiekowania
się Remedios.
Nasza droga dietetyczka po nieudanej próbie samobójczej nawet się nie
opierała, gdy Fernando po wypisaniu ze szpitala zabrał ją do siebie. I Marcelo
też nie miał nic do gadania. Zresztą, jemu tak w sumie było bez różnicy, gdzie
panienka de Olano mieszkała, bo i tak częściej w domu jej nie było, niż była. Fernando
też było to na rękę, mógł się nią opiekować.
Wiesz, Amayu, wtedy wszystko było już dobrze, już łudziliśmy się, że
wyczerpaliśmy limit nieszczęść na samej Remedios. Ale kiedy ona układała swoje
życie od nowa z Fernando, coś dla nas niejasnego zaczęło dziać się z Penélope i
Ikerem.
Bo przecież nie uciekłaby od nas bez żadnego konkretnego powodu,
prawda?
***
Z mojej strony bez komentarza. Za to pozdrowienia od ideologii
politycznych.
Dla Marty. Bo
przypomina mi o mojej sklerozie i każe dodawać MM.
Do zobaczenia w sobotę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz