`. Znikają tylko ci, którzy mają dokąd wrócić.
– Miałaś kiedyś wrażenie, iż cały twój świat się wali? Iż wszystko nagle,
w ułamku sekundy, staje się niczym? Przestaje istnieć, obraca się w proch,
tobie zaś pozostaje jedynie niepewność? Traciłaś wtedy absolutnie wszystko,
szczególnie zaś racjonalne myślenie. Byłaś w stanie jedynie trząść się ze
strachu i błagać Boga, w którego nigdy nie wierzyłaś, o cud?
Przeżyłaś takie piekło, Amayu? Nie, nigdy nie miałaś okazji. Nigdy nie
czułaś tych okropnych wątpliwości bezlitośnie szargających twoim sercem, tych
szponów bólu wbijających się w twoje ciało. Nigdy też nie żywiłaś się
złudzeniami, nie musiałaś uparcie się nimi karmić, ażeby potem zostać zeń
brutalnie obdartą. Nie czułaś tego, co przytrafiło się nam. Nie miałaś okazji
patrzeć na to, jak wszyscy miotaliśmy się całe tygodnie, modląc się o jeden
znak życia, o jedną wiadomość, choćby najkrótszą. Nie czułaś tego cierpienia,
bowiem ciebie nigdy, Amayu, nie obdarto tak brutalnie z uczuć. Nie odebrano ci
niczego, szczególnie tego, co kochałaś całą sobą.
Widzisz, kochanie, powinnaś się cieszyć. Bo ty wciąż istniejesz i wiesz,
że na pewno czujesz. My zaś nie mamy już tej pewności, my tylko egzystujemy
gdzieś na granicy marzeń i wspomnień. I podsycamy w sobie nadzieję, choć już
dawno ją utraciliśmy. Lecz ty możesz tego nie rozumieć, przecież nigdy nie
zaznałaś takiego piekła.
Zaciskam mocno oczy, hamując gromadzące się tam łzy. Zaciskam też palce
na jego dłoniach, możliwe, iż wbijam mu paznokcie w skórę. Ale nie protestuje,
lub też po prostu go nie słyszę. Raczej to drugie. Ja jednak jestem przesadnie
skupiona na powstrzymaniu się przed okazaniem bólu. On nie wie i nie chcę, by
kiedykolwiek się dowiedział. To jest jedynie moje, nie powinnam zwalać na niego
jeszcze swojego strachu.
A jednak nie umiem trzymać języka za zębami. Nie umiem nie szepnąć
słabym, ledwie słyszalnym głosem tego jednego przerażającego słowa, które
paraliżuje mnie wewnętrznie od lat.
– Toledo.
Nando łapie powietrze jak rybka, chyba ma ochotę coś powiedzieć, ale
słowa nie chcą przejść przez jego gardło. Wzdycham ciężko, kiedy wyzwala swoje
dłonie z mojego uścisku i dotyka moich policzków. A potem unosi moją brodę w
taki sposób, abym nie mogła na niego nie patrzeć. Tak więc tonę w ukochanym
błękicie pełnym troski i płaczę w milczeniu, pośród przepięknej pustki, jaka
wciąż jest tylko moja. I boję się; boję się tym strachem, jaki dotyczy tylko
Toledo.
– Amayu – szepcze niepewnie, chyba chce powiedzieć coś więcej, lecz tylko
milczy. Patrzy na mnie i pozwala, by łzy zmieszane z tuszem do rzęs płynęły po
moich policzkach, a potem i jego dłoniach.
W najtrudniejszy a zarazem najprostszy sposób dzielę się z nim swoją
największą tajemnicą, moim koszmarem sprzed lat będącym owym pięknym miastem,
dawną stolicą naszej pięknej Hiszpanii.
A on mimo wszystko mnie nie
opuszcza.
Gelsenkirchen pozbawione Penny
wydaje się być puste, zimne i całkowicie pozbawione sensu. Jakby ktoś na kilka
sekund przed przylotem do tego podobno całkiem uroczego miasteczka ekipy z
Kraju Basków obdarł je ze wszelkich barw, wszelkiej radości i wszystkiego tego,
co może spowodować choć bladą parodię uśmiechu wstępującą na twarz pewnego
Baska. A potem postanowił oddać światu owe cudowności dopiero po wyjeździe
Athleticu Bilbao. I zrobił to z dziką satysfakcją, z chęcią dokopania biednym mieszkańcom
północnego skrawka Półwyspu Iberyjskiego, którzy byli w stanie jedynie pomścić
swe krzywdy na lokalnej drużynie, spisującej się rewelacyjnie jeszcze sezon
temu, goszczącej jeszcze sezon temu w półfinale Ligi Mistrzów na swym stadionie
ów genialny Manchester United, jaki Athleticowi udało się po raz drugi
rozgromić zaledwie dwa tygodnie temu. Schalke 04 Gelsenkirchen jednak z tego
starcia wyszło bardziej pokrzywdzone, choć już przed meczem wszyscy wiedzieli,
iż tak naprawdę nie wiadomo, czego można spodziewać się po tych niesamowitych
Baskach. No i doczekali się melodyjnego cztery dwa.
A jednak Gelsenkirchen wcale nie
zapisuje się dla pewnego piłkarza Athleticu jako miejsce szczęśliwe. Brak Penny
jest wyraźny, jest wybitnie namacalny i męczy całą ekipę. Ale Ikera najmocniej.
Dziwnie jest mu zasypiać bez wykonania telefonu do niej, nie wspominając nawet
o trzymaniu w ramionach tej kościstej osóbki o wielkich oczach wypełnionych po
brzegi bursztynową czułością. Dziwnie jest też siedzieć u boku Jona robiącego
dobrą minę do złej gry i nieustannie naśladować te uśmiechy pełne fałszywej
radości i beztroski. Kiedy jednak to wszystko bez Penny nie ma ani grama sensu,
bowiem nim jest właśnie ona. Zaś Penny Amorebieta nie dość, że uparcie została
w Bilbao, to jeszcze zdążyła przed wyjazdem urządzić – a może to on urządził? –
awanturę i strzelić focha podchodzącego pod kategorię „bez kwiatów i wielkiej
czekolady nawet się nie zbliżaj”.
Po prostu przekurewsko fajnie.
– Nie rób takiej miny – prycha Jon,
po raz pierwszy od paru godzin pozwoliwszy do ciemnych oczu zakraść się
cierpieniu, zaś na usta grymasowi smutku i nienawiści wobec świata. – Przecież
znasz Penélope. Popiła jednej nocy, popiła też drugiej, a i tak to nie zmienia
faktu, że pilnuje… – urywa zdanie, jakby imię jasnowłosej panienki de Olano nie
umiało wydostać się z jego gardła.
– Nie umiem wyobrazić sobie Penny imprezującej.
Szczególnie samej, co najwyżej w towarzystwie Andary.
– A Javi?
– Prędzej by się pogryźli, niż
wspólnie poszli do 69. To nie jej świat – przeczy zdecydowanie Iker.
– Czyli dalej jest wściekła, bo nie
odbiera – kwituje Jon. Odpowiada mu cisza, która jest tak bardzo jednoznaczna.
– Nawet nie próbowałem dzwonić.
– Może już jej przeszło? Kup jakieś
ładne kwiatki, czekoladki czy coś i wyciągnij ją dziś do Los Leones.
Iker przytakuje mu milczącym
skinieniem głowy, zaś cisza, jaka zapada, trwa długo. I Jon Aurtenetxe wyraźnie
nie ma ochoty jej przerywać, jakby czuł, iż za jej kurtyną ukrywa się to
okropne pytanie o jego stan od odejścia Meme. I że owe pytanie jest jedynie
objawem przyjacielskiej troski, o której wolałby zapomnieć. Podobnie jak o
dźwięku wystrzału, jaki nieustannie prześladuje go każdej nocy i obrazku jej
sylwetki bezwładnie spoczywającej na sosnowych deskach odzianej w przesiąkającą
szkarłatnym kolorem koszulę. W ciągu tych dni, które minęły od wypadku Meme –
od jej nieudanej próby samobójczej, jaką sam spowodował, tak mocno ją kochając;
zdecydowanie powinien nareszcie oswoić się z tą prawdą – zrozumiał już, iż
nigdy nie pozbędzie się tego okrutnego wspomnienia. Bo ono już pokochało jego
umysł, już znalazło tam ciepły kąt i bardzo mocno się doń przywiązało,
zdecydowanie za mocno, ażeby kiedykolwiek zechcieć odejść.
W końcu jednak owa piękna i
bezpieczna cisza zostaje przerwana, zaś głos Ikera brzmi ową przyjacielską
troską i niczym innym:
– Jak się czujesz, Jon? No wiesz, z
tym… wszystkim.
Jon Aurtenetxe uśmiecha się blado,
całkowicie bez radości.
– A jak może czuć się ktoś, kto
utracił serce?
Zdecydowanie Gelsenkirchen dla
pewnego młodego Baska nigdy nie będzie kojarzyło się z radością. Lecz kiedy
samolot linii Lufthansa – prezes Urrutia się postarał, zaprzeczyć nie można –
ląduje nareszcie na ojczystej ziemi, tudzież płycie Sondiki świat wcale nie
staje się piękniejszy, a widok pięknego Bilbao nie napawa optymizmem. Coś
niewyobrażalnego, coś, co dzieje się pierwszy raz w całej jego karierze.
Spogląda kątem oka na Jona, który idzie tuż obok niego, i w jego spojrzeniu
widzi to samo.
Czyżby nad Athleticiem Bilbao
zbierały się czarne chmury, jakie po raz pierwszy w historii zahamowały słońce
rozjaśniające niebo nad baskijską krainą? Czyżby miało wydarzyć się coś złego?
– Remedios Amaranta de Olano Flores jest takim jego Toledo, Amayu. Czymś,
co nigdy go nie opuści, co będzie o sobie przypominać wybitnie często i zawsze,
ale to zawsze napawać go strachem i tamtymi obrazami. Nigdy nie zapomni, to na
zawsze go zmieniło. A także nauczyło żyć w cierpieniu, żyć pośród świata
pełnego niesprawiedliwości i wyrywającego z naszych ramion wszelkie szczęście w
chwili, która tylko mu się spodoba. Miał dwadzieścia lat i obdarto go z tych
różowych okularów, jakie my mieliśmy stracić co do jednego niedługo później.
Patrząc na to przez upływ czasu, a niedługo, dwudziestego dziewiątego minie
rok, od kiedy jej z nami nie ma, wydaje mi się, iż tylko Jon nie był tym
wszystkim zdziwiony. Jakby przeczuwał, że zawiśnie nad nami klątwa, a Penélope
Amorebieta zechce nas porzucić.
Lecz nim do tego miało dojść, musiała pogodzić się z Ikerem. Przyszedł do
niej z kwiatami i dużym opakowaniem rafaello, które rzuciła bez słowo Remedios.
Fernando ucałowała w policzek i coś szepnęła, pewnie słowa uspokojenia, albo
zapewnienie, iż niedługo wróci. Nieważne. Zabrał ją na kolację do Los Leones,
miejsca, które gościło ich nader często, lecz nie był to gwóźdź programu. Nade
wszystko chciał mieć pewność, iż na pewno nie ma między nimi żadnych niesnasek,
zaś w okolicach północy, kiedy siedzieli przed tym cudownym Muzeum Guggenheima,
a ona już nawet nie pamiętała, iż się pokłócili kilka dni wcześniej, wcisnął
jej do dłoni pęk kluczy. I po raz milionowy szepnął, że kocha i kochać będzie
zawsze, nie zważając na wszystko. Znacząca obietnica, nie uważasz? Szczególnie,
iż miesiąc później już miało jej z nami nie być, miała uciec do innego życia,
do innego świata, a jego porzucić z tą miłością. Z tym „zawsze, nie zważając na wszystko”.
– Nando, gdzie ona jest? – pytam
cicho, błądząc opuszkami palców po jego policzku. Uśmiecha się smutno.
– Nie ma jej, Amayu. Penélope po prostu nie ma, nie dla nas.
– Gdzieś być musi – upieram się przy swoim, choć jego słowa podsuwają mi
pewną teorię. Teorię na tyle drastyczną, iż nie chcę nawet o niej myśleć.
Wzdycha ciężko.
– Penélope jest w Brazylii. Ale do nas już nigdy nie wróci.
I po tych słowach już wszystko
wiem.
Jej uśmiech wciąż jest
najpiękniejszy. Wciąż jest magiczny, pełen niewysłowionej radości i tej
miłości, która emanuje z całej jej kościstej sylwetki. Choć porównując ją z
Penny Amorebietą, jaką ujrzał pierwszy raz, wydaje się, iż przybrała trochę na
wadze. Żebra już nie sterczą tak przerażająco, a i chyba nabrała bioder.
Jakkolwiek wciąż ma tę chłopięcą figurę i ratuje się jedynie ubraniami, które
modelują sylwetkę na bardziej kobiecą, nadają jej okrąglejszych kształtów.
Teraz jednak ciuchów na sobie nie ma, siedzi na podłodze i bawi się z Kunem
odziana jedynie w koronkową, kremową bieliznę.
– Blada jesteś – rzuca Iker,
przysiadając obok niej i psa z dwoma wysokimi szklankami wypełnionymi jakimś
kolorowym drinkiem.
– Przeszkadza ci to? – posyła mu
zalotne spojrzenie zza kurtyny rzęs, po czym znów skupia się na biszkoptowym
labradorze. – Kun, jaki z ciebie pieszczoch!
– Uwielbia cię.
– Zauważyłam – odgryza się
delikatnie. – Co masz dobrego? – odbiera z dłoni swojego chłopaka jedną
szklankę, po czym bez zastanowienia degustuje napój. – Strasznie to to słodkie.
– Likier kokosowy doprawiony sokiem
pomarańczowym i wódką.
– I lodem.
– I lodem – przytakuje. – Penny?
– Tak, kochanie? – szatynka znów
odwraca wzrok w stronę piłkarza Athleticu.
– Byłaś dziś na budowie?
– Jest piękna, taka… magiczna.
Mówią, że po następnym sezonie będziecie się przenosić na nowe San Mamés z
ochotą i zachwytem.
– Czyli już pewne, że rozwalają
staruszkę La Catedral?
– Południowa trybuna jest tego
ceną. Mi też szkoda starej La Catedral, to piękny stadion, taki stary. Za rok
stuknie mu setka i za rok będą go rozwalać – uśmiecha się smutno szatynka,
biorąc kolejny łyk drinka.
– Miała inaugurację dwudziestego
pierwszego sierpnia. La Catedral nie dotrwa setki.
– No tak, zaraz po końcu sezonu, w
połowie maja będą ją rozwalać, żebyście mogli grać na jak najlepiej
przystosowanym dla kibiców stadionie. Szkoda, że musiałam wcisnąć tam trybunę.
Stare San Mamés byłoby pięknym muzeum.
– Masz już wybrany kolejny projekt,
Penny? – zaciekawia się szczerze. – I jedziesz z nami do Lizbony? Fajnie by
było mieć cię obok siebie.
– Jasne, że jadę! Nano chce zabrać
Amarantę, już nawet ściągnęli jej szwy i podobno dobrze jej to zrobi, powinna
powoli wracać do świata żywych – zapada chwila milczenia, jednak ta jest dobra,
bowiem oboje mają pewność, iż następne słowa będą ciepłe i słodkie niczym miód
czy miłość między nimi. – Może trochę pobawię się z ogrodem? No i z domem? Parę
ścian bym przesunęła, na przykład tę w kuchni. Jest strasznie wkurwiająca. No i
powinnam się wziąć za powolną przeprowadzkę, trzeba nasze aniołki zostawić same
– uśmiecha się szeroko, całując przelotnie Ikera w usta. Jednak kiedy ten chce
ów pocałunek przedłużyć, Penny ze śmiechem odsuwa się, po czym ponownie skupia
swoją uwagę na Kunie. – Jest strasznie niedopieszczony!
– A ty dziś strasznie gadatliwa.
Wolę skupiać swoją uwagę na tobie, ty i tak się nim zajmiesz, Penny.
– Masz rację, ja kocham was obu –
odgryza się po raz kolejny w ten przesłodki sposób. Iker parska rozbawionym
śmiechem, po czym bez chwili zastanowienia wyciąga z jej dłoni wypełnioną do
połowy szklankę, którą odkłada na stolik w towarzystwie drugiej, pustej, a
następnie otula jej drobne ciało ramionami i podnosi.
– Ale mnie kochasz mocniej niż
naszego psa – mówi, obserwując jak przy „naszego” na twarz Penny wpełza ten
cudowny, jaśniejący uśmiech. Właściwie nagle cały dom wydaje się rozświetlać
jakby w jego wnętrzu znajdowała się jakaś bardzo jasna gwiazda. A jednak to
tylko Penny Amorebieta i jej pełen szczęścia uśmiech. To tylko prawdziwa i
nieznająca miłość.
Bo tylko ona im pozostanie po skończeniu świata.
– No już, puść mnie, Iker! – prosi
rozchichotana, irracjonalnie jeszcze mocniej ściskając jego szyję. Muniain nie
może nie wtórować jej śmiechem.
– Jeszcze mi upadniesz i co wtedy?
– rzuca beztrosko, mocniej przyciskając ją do siebie. – Poza tym już chyba
dawno temu, pod Guggenheimem ustaliliśmy, że raczej możesz mi ufać.
– To raczej taki margines
bezpieczeństwa? – Wenezuelka unosi brwi z leciutkim sceptycyzmem.
– Raczej nie bądź pewna niczego,
skarbie. No, może wyłączając to, że cię kocham.
– Ja ciebie jeszcze mocniej –
dodaje rozczulona, po raz kolejny szybko musnąwszy jego usta. – Pamiętasz, że
jestem jutro umówiona rano i powinnam wyglądać mniej-więcej normalnie?
– Tak, pamiętam, Javi ciągnie cię
do lasu na oglądanie drzew – prycha z subtelną dawką ironii Bask, układając się
na łóżku obok swojej ukochanej. – Wciąż jakoś nie mogę przyzwyczaić się do
tego, że już się nie gryziecie.
– Przynajmniej macie w Lezamie
spokój. Ej, nie rób takiej miny.
– To mnie pocałuj?
– Znów? – śmieje się coraz głośniej
szatyneczka, mocno wtulając się w jego ramię. W ramach odpowiedzi dostaje
jedynie całusa w czubek głowy. – To jak z tą moją przeprowadzką?
– Zaraz po końcu ligi wszystko
zorganizujemy, dobrze? A na razie masz czas, żeby pobawić się w projektach,
pogrzebać, zaplanować, które ściany chcesz rozwalić i tak dalej.
– A ty w tym czasie wygrasz dla
mnie Ligę Europy, okej?
– Okej – ściska wyciągniętą dłoń,
jakby był to pewnego rodzaju zakład. – Ja wygrywam Ligę, ty projektujesz nam
dom.
– Fajny ten układ.
– Bo nasz.
– Ah, ta twoja skromność – wzdycha
rozbawiona Penny. – Jej poziom jest… właściwie jej nie ma.
– A z twoją złośliwością, jak
widzę, wszystko w najlepszym porządku. Ale wiesz, Penny, teraz tak łatwo cię już nie wypuszczę ze swoich macek.
Właściwie nawet nie zdążył
zauważyć, kiedy Penny spakowała walizki i cała radosna ekipa z Bilbao pełna
optymizmu i wciąż obstawiana jako czarny koń tych rozgrywek, w których
tegorocznie niepodzielnie panowała Hiszpania, znalazła się w Lizbonie. Podobno
wystarczyło wygrać tutaj, w stolicy Portugalii, ażeby w spokoju móc wybronić
przewagę na La Catedral, po czym powitać się z Bukaresztem oraz którąś z drużyn
z pary Valencia-Atlético Madryt.
Właściwie nawet nie zdążył
zauważyć, kiedy jednak jego ukochany klub postanowił sobie tę drogę
skomplikować i po wejściu na ziejący portugalską pasją i zacięciem Estádio
José Alvalade pozwolić Gorce Iraizozowi wyciągnąć piłkę z siatki aż dwukrotnie.
Sami zaś trafili tylko jednego gola i niespodziewanie mecz przegrali, mając na
otarcie zawodu wspierające słowa Penny i mecz w Kraju Basków. No i tego
nieszczęsnego gola na wyjeździe, choć obecnie, dziewiętnastego kwietnia,
dokładnie w miesiąc po tragedii, jakiej sprawczynią i ofiarą zarazem była Meme,
owa bramka wydaje się być jedynie czymś bezwartościowym, czymś, co miało
pokazać, iż przynajmniej nie przegrali do zera.
A jednak to boli, bo przecież jeden gol Jona przy dwóch bramkarz
piłkarzy Sportingu – niejakich Emilio Insúi i Diego Capela, nie dał wygranej. I
jej brak boli najbardziej. Choć nie, największym ciosem była utrata przewagi,
coś, do czego przecież nie powinno dojść.
– Błagam was, nie martwcie się tym,
przecież mamy jeszcze mecz w domu! – mówi Penny głosem jednak przepełnionym
pustką, siedząc na samym środku szatni oczywiście w koszulce z numerkiem
dziewiętnastym. Obok niej, w podobnym trykocie, tyle że z piątką na plecach,
znajduje się Meme de Olano i jej blady uśmiech, jakim obdarza swojego Nano.
Właściwie nie odrywa od niego wzroku, co jest przecudowne. I co powoduje, iż
Jon Aurtenetxe zachowuje się, jakby był trochę nieobecny, jakby wcale nie
chciał nawet znajdować się w tej szatni.
Ikerowi nie pozostaje nic innego,
jak poklepać przyjaciela po ramieniu i w milczeniu przekazać wyrazy wsparcia i
słowa spod kategorii „Stary, nie martw się, widocznie tak musiało być, a ona…
Ona jest szczęśliwa i żywa”.
– Będzie dobrze – dociera Ikera
szept Penny Amorebiety, kiedy mocno ją do siebie przytula, wciskając nos w duży
kok na czubku jej głowy. – Jeszcze będzie finał, przecież mi go obiecałeś.
I nagle, tydzień później już na magicznym San Mamés pośród okrzyków
wciąż wierzących Basków, Athletic zdobywa ów finał, a właściwie trzy gole
zdobywają Markel, Ibai i Fernando Llorente, którzy obdarowują swój ukochany
klub szansą na zdobycie pierwszego od dwudziestu ośmiu lat trofeum.
I kiedy w szatni Penny znów siedzi na swoim ulubionym stole,
spoglądając na swojego chłopaka, Ikerowi wydaje się, iż lepiej już być nie
może. A jednak jest, bowiem kilkanaście sekund później po owej szatni na La
Catedral rozlega się radosny krzyk:
– Bukareszt czeka!
Nikt jeszcze nie wie, iż tej
roześmianej szatynce, która bez skrupułów pozwala się przytulać Martínezowi –
wciąż to dziwny obrazek po tylu miesiącach wybitnej nienawiści – Rumunii nigdy
nie będzie dane ujrzeć.
Ta noc z dwudziestego szóstego na
dwudziestego siódmego na zawsze miała zapaść w pamięci Ikera Muniaina. I nie
chodzi tylko o awans do historycznego finału, o niesamowite zwieńczenie
magicznego sezonu Athleticu. O coś, co może całkowicie ukoronować Marcelito na
króla Kraju Basków, na trenera genialnego, który wyciągnął z tej drużyny
wszystko, co tylko jest możliwe. Pokazał światu, iż nie trzeba super drogich
piłkarzy, wystarczy doskonała cantera i ta niesamowita miłość do ziemi, do
Baskonii, której honoru ci gracze będą bronić do ostatniego tchnienia, do ostatniej
kropli krwi i szansy na zwycięstwo.
Tej samej nocy, leżąc w jego
ramionach i wciąż drżąc pod każdym jego dotykiem, z ust Penny Amorebiety
wypływają słowa, których nie chciałby nigdy usłyszeć. Słowa pełne żalu, pełne
niezadowolenia, a mimo tego zabarwione podnieceniem i radością:
– Dostałam zajebiste zlecenie,
kochanie. Po prostu wymarzone, nowoczesne, wielkie, takie… będące wyzwaniem.
Iker całuje ją w skroń, po czym
rzuca beztroskie:
– Znów szejkowie próbowali cię
namówić na krótką wizytę w Dubaju?
Penny jednak nie śmieje się, jak to
zwykle miała w zwyczaju.
– Iker, to jeszcze lepsze od
Dubaju. Będę o wszystkim decydować, będę mieć całą ekipę projektantów pod sobą.
To jest lepsze od… od nowego San Mamés – przyznaje cicho, niechętnie.
Bo jak coś może być lepsze od
baskijskiej świątyni futbolu, dzięki której poznała miłość swojego życia? I
swoje miejsce na ziemi, swój cudowny dom kilka kilometrów od Bilbao. Właściwie,
przez prawie dziewięć miesięcy w Kraju Basków Penny Amorebieta zdobyła prawdziwą
rodzinę, nie tylko chłopaka, ale też dom, psa, perspektywę na szczęście nawet
za pięćdziesiąt lat właśnie tutaj, pośród malowniczego, górskiego krajobrazu
świata, który hiszpański jest jedynie w kilku procentach. Żaden projekt nie
może być lepszy, co właśnie oświadcza Iker. Penny wzdycha ciężko, zgadzając się
z tym, potwierdzając, iż przedobrzyła z porównaniem.
– Co nie zmienia faktu, iż to
projekt dla mnie idealny, wręcz wymarzony.
– A powiesz mi chociaż, gdzie by
cię wywiało i mniej więcej na ile?
Kolejne ciężkie westchnięcie.
Dziewczyna obraca się na brzuch tak, ażeby móc patrzeć wprost w jego pełne
uczucia tęczówki.
– Do Brasilii… na trochę.
Młody baskijski piłkarz jedynie
cicho wzdycha, widząc w oczach swojej ukochanej, że ten wyjazd do Brazylii i
projekt w jej nowoczesnej, podobno pięknej stolicy to spełnienie jej marzeń.
Oczy lśnią jej niewysłowioną radością ukrytą subtelnie za cienką kurtyną
niepewności.
„To jej marzenie, ona tego pragnie.
Nie mogę jej zatrzymać na siłę w Bilbao, nie na tym polega miłość.”
– Ile zostało nam czasu do twojego
wylotu? – uśmiecha się blado Bask, obserwując, jak twarz Penny jaśnieje, ona
sama zaś podrywa się na kolana, ażeby sekundę później wylądować praktycznie na
nim i mocno doń przywrzeć. Jest taka radosna, cieszy się praktycznie jak
dziecko. A wszystko dzięki tej jednej, głupiutkiej Brasilii.
– Dwudziestego dziewiątego mam lot
do Lizbony, tam przesiadka i wylot do Rio, a z Rio do Brasilii. Pierwszego albo
drugiego powinnam być na miejscu. Mówiłam ci już dziś, że cię kocham?
– Żegnaliśmy ją wszyscy na Sondice dwudziestego dziewiątego kwietnia
wieczorem, zaraz po przegranym meczu z Zaragozą. Jeszcze po jego końcu
siedziała na stole w samym centrum szatni w koszulce Ikera i mocno się do niego
tuliła, a potem nagle cicho łkała na Sondice, odebrawszy już bilet i pozbywszy
się niewielkiej walizki. Miała polecieć na razie na jakiś tydzień, ażeby wrócić
do nas przed finałem i wraz z nami udać się do Bukaresztu, gdzie mieliśmy
rozgromić Atlético. Coś nam to nie wyszło. Muniain nie chciał wypuścić jej z
objęć, z trudem dała radę pożegnać się z każdym z osobna i szepnąć choć jedno
słowo pełne otuchy. Ostatni raz, nie licząc Gelsenkirchen, rozstaliśmy się z
nią na dłuższy okres czasu jeszcze w grudniu, kiedy chorowała na ospę. A jednak
dwudziestego dziewiątego kwietnia Penélope Amorebieta Aldaya postanowiła nas
opuścić, choć nikt jeszcze nie podejrzewał, że już nigdy więcej jej nie
ujrzymy. Nawet Jon, choć przeczuwał od dawna, że nadchodzi jakaś katastrofa.
Lecz któż wpadłby na to, by naszą katastrofą stała się nasza najdroższa
Penélope?
Na lotnisku nie było tylko Javiego. Wykręcił się jakąś głupotą, już nawet
nie pamiętam czym. W każdym razie, nie było go. Ale był wtedy, w Lezamie, kiedy
popołudniu trzeciego maja, właściwie cztery dni po wszystkim, ogłoszono, iż
zaginął jakiś samolot lecący do Rio de Janeiro. Kilka sekund później obdarto
nas ze złudzeń, dotarło do nas, że to właśnie jej samolot. Na początku nie było
nic wiadomo, po prostu stracili łączność i nikt nie wie, co się wydarzyło.
Airbusa Penélope nie było na radarach, nie było go nigdzie. Jakby wsiąkł w ziemię. Wtedy jeszcze jednak pozostały nam
złudzenia, iż samolot lądował gdzieś w brazylijskim buszu i nasza ukochana,
mała księżniczka, nasz sens wszystkiego czeka, aż ją uratujemy.
A jednak przez tygodnie nic nie mówili. Stracili samolot, szukają go –
tylko tyle podano do mediów oraz rodzin pasażerów. Javi, jakby już podświadomie
znał rozwiązanie tej zagadki, sam podjął decyzję o wmówieniu Ikerowi i
Fernando, że Penélope nigdy nie znalazła się na pokładzie tego nieszczęsnego
Airbusa. Uwierzyli i wciąż żyją w takim przeświadczeniu, choć prawda jest o
zgoła inna.
Brak informacji, ta niepewność, to spowodowało, iż przegraliśmy oba
finały. Nie mogliśmy nie być skupieni na Penélope, nie mogliśmy myśleć nawet o
piłce, choć naprawdę się staraliśmy. Panowała nad nami tylko nadzieja, że lista
zaginionych, na której figurowała, być może nie przekształci się w oficjalną
listę ofiar śmiertelnych. Dopiero jakoś pod koniec maja natrafiono na szczątki
wraku. I wtedy też pojawiła się oficjalna lista zabitych, to, czego obawialiśmy
się najbardziej.
Javi ją zdobył i to Javi czytał ją lezamskiej szatni pozycja po pozycji.
My zaś czekaliśmy w modlitwie, ażeby jakimś cholernym cudem nigdy się tam nie
znalazła. Ażeby przypadkiem tylko nie wymówił jej imienia i nazwiska. A jednak
przeczytał to nieszczęsne „Penélope Amorebieta Aldaya, obywatelka wenezuelska”
i nasz świat w ułamku sekundy legł w gruzach.
Penélope umarła sama, bez nas. My tylko
możemy mieć nadzieję, iż stało się to szybko, iż była to śmierć bezbolesna, a o
nas pomyślała w ostatniej chwili. Albo nie myślała o nikim, po prostu umarła
pozbawiona tej świadomości, całkowicie nieznająca tego specyficznego strachu.
Javi nie tylko czytał tę listę tamtego pamiętnego dnia, ale też odnalazł
w sobie na tyle siły, by pojechać do Brazylii i przyjrzeć się, czy pośród
odnalezionych rzeczy jest coś należącego do niej. Była torebka, pełna drobiazgów,
po których ją zidentyfikował. Biżuteria Penélope, jej notatnik, książka z
dedykacją. Nie było jednak ciała. Nasza Penélope wciąż znajduje się gdzieś na
dnie Atlantyku, gdzieś u wybrzeży Przylądka Branco, gdzie odnaleziono kilka ofiar.
Chyba z dziesięć ciał ocean wyrzucił na brzeg, nie więcej. I ani jednego ponad to
nie znaleziono już nigdy. Nasza Penélope pozostawiła nas, ażeby móc na zawsze
spocząć w oceanicznych ciemnościach, my zaś musieliśmy zrobić wszystko, ażeby
tylko Iker nie zrobił nic głupiego.
I tutaj po raz kolejny wykazał się Javi. Napędzany tą szaloną miłością,
którą zrozumiał dopiero po jej śmierci, uczuciem, jakie narodziło się z
nienawiści, jakie ową nienawiścią karmił, już w chwili, kiedy pojawiła się
informacja o zaginięciu jej samolotu, miał obmyśloną intrygę. I w jej myśl
uparcie oszukujemy Ikera, okłamujemy go ciągle i notorycznie, w pełni tego
świadomi, wiedząc też, iż to jedyny sposób, ażeby zachował trzeźwy umysł, żeby
wciąż żył, trwał, grał. Martínez wymyślił wszystko, nawet te telefony
nagrywające się na automatyczną sekretarkę, którą od roku opłacamy tylko po to,
by Iker mógł mieć złudzenia, do których my już nie mamy żadnych praw.
Amorebiecie też nigdy nie oznajmiliśmy prawdy. Tamtego dnia, kiedy Javier
odczytywał listę, Remedios zabrała obu na jakiś obiad czy coś w ten deseń.
Razem z Javierem zgrali to wszystko idealnie, ażeby przynajmniej ich dwójkę
pozostawić w spokoju, pozostawić ze marzeniem, iż Penélope kiedyś do nich
wróci. Wydaje mi się, że podświadomie jednak Fernando wie o jej śmierci,
intuicja bezustannie mu to podpowiada, jednak on nie pyta o nic. Nigdy.
Pochowaliśmy ją – a właściwie tę skórzaną, przemokniętą torebkę, którą
Martínez przywiózł ze sobą z Brazylii jako największą świętość, najwspanialszą
relikwię – w deszczowe, zimne popołudnie osiemnastego czerwca. Byliśmy wszyscy,
cała drużyna, praktycznie każdy, kto ją miał kiedykolwiek okazję poznać.
Oczywiście wyłączając dwóch oszukiwanych i Remedios, która na ochotniczkę
zabrała obu do San Sebastián. Martínez zamówił nieduży, skromny nagrobek. Kazał
nań wygrawerować „Kiedyś jeszcze powrócisz do wdzięcznych przyjaciół z Bilbao”
w języku baskijskim. I my wciąż w to irracjonalnie wierzymy, choć od roku Penélope Amorebieta nie żyje.
Wiesz, Amayu, wciąż zdarza nam się tęsknić. Marzymy o jej powrocie, o
tym, by móc ujrzeć Penélope biegnącą po murawie San Mamés wprost w ramiona
Ikera, usłyszeć jej śmiech i każdego dnia patrzeć, jak bardzo jest szczęśliwa.
A jednak nigdy nie będzie nam to pisane, bowiem Los zechciał odebrać nam sens
wszystkiego. Tym zaś była ona, a ona umarła.
Cmentarz Zamudio, gdzie pochowana jest Penélope, znajduje się tak
naprawdę w niewielkiej wiosce Elexalde Derio i jest zdecydowanie piękny. Nie
bez trudu odnajduję jej nagrobek, po czym w milczeniu zaczynam się modlić. Na
płycie zaś leży świeży bukiet kwiatów, czarnych róż przewiązanych czerwoną
wstążką.
Podejrzewałam to od dawna. Właściwie doskonale wiedziałam, że Penélope
umarła, już z miesiąc temu. Za mocno kochała Ikera, ażeby móc uciec z Bilbao i
tutaj już nigdy nie wrócić. A jednak kiedy Nando wymówił te okropne słowa, nie
mogłam uwierzyć. Bo przecież nie mogła umrzeć. Nie mogła zostawić ich samych,
złamanych, pozbawionych wszystkiego, obdartych ze złudzeń i całkowicie
nieumiejących żyć bez niej. A jednak to zrobiła. Właściwie, nic nie zależało od
niej. Penélope zginęła, kiedy leciała spełniać kolejne z marzeń.
Przypadek czy może zrządzenie Losu? Właściwie, jedno i to samo. I nie
zmienia to faktu, iż Penélope nie żyje.
Ocieram ukradkiem łzy, kiedy czuję, jak czyjaś dłoń zaciska się na moim
nadgarstku. Ale nawet nie muszę spoglądać na przybysza, po prostu wiem, kim on
jest. To takie banalne, takie naiwnie głupie.
– Czyli już wiesz – szepcze słabo. – Dziś mija rok, powiedział ci?
Skinam głową bez słowa. Rok. Rok temu Penélope Amorebieta przez przypadek
zniszczyła tę wspaniałą budowlę Marcelo Bielsy o kruchych fundamentach.
– Często tu przychodzisz? – pytam równie cicho.
– Codziennie. Tęsknię za nią.
– Wszyscy tęsknią.
Parska ironicznym, suchym śmiechem.
– Przecież wiedziałaś od początku.
– Blefowałam – wzruszam ramionami. – Nie miałam pojęcia, póki nie
zacząłeś na mnie wtedy krzyczeć.
Jego dłoń zaciska się jeszcze mocniej na moim nadgarstku. Boli. Zmusza
mnie tym, ażebym wreszcie na niego spojrzała. Jego ciemne oczy przepełnione są cierpieniem,
lecz nie jest jedynie cierpienie spowodowane jej brakiem.
– Byłaś przekonująca.
– Uniosłeś się wtedy za mocno emocjami, nie mogłam nie nabrać podejrzeń.
Jego kąciki ust nieznacznie drgają ku górze. Puszcza mój nadgarstek, po
czym podchodzi do płyty i przeciera ją dłonią w czułym geście, poprawiając
wszystkie kwiaty i sprawdzając, czy każdy znicz się pali. A potem znów zaciska palce
dookoła mojego nadgarstka i rzuca beznamiętne:
– Chodź.
***
Więc przyznawać się, kto zgadł, że nasza mała Penélope jednak nie żyje. Właściwie,
powinnam powiedzieć, że to praktycznie koniec MM. No, ale jeszcze coś na pewno
zostało, zresztą, sami zobaczycie.
Poza tym przepraszam za kolejne spóźnienie. Jestem całkowicie wyciągnięta
z życia, a wczoraj jeszcze byłam zmuszona wlec się na osiemnastkę. Anyway,
spróbuję się więcej nie spóźniać, chociaż nie mogę wam niczego zagwarantować na
pewno.
Kocham was.
Dla Ptysia.
Do zobaczenia w środę.
Płaczę. I chyba nie napiszę nic więcej. Jezu, płaczę.
OdpowiedzUsuń