`. Tak,
czasem się cierpi, ale jest to jedyne przyzwoite wyjście.
Zaiste, mieszkanie Javiego Martíneza Aguinagi klitką jest. Javi otwiera
drzwi wprawnym ruchem w absolutnym milczeniu, ja zaś mam okazję przez kilka
chwil rozkoszować się przyjemnym zimnem bijącym od kamiennej konstrukcji
kamienicy, w której mieszka. Uchyla wrota swego miniaturowego świata bez słowa
i gestem nakazuje wejść. Więc wchodzę do jego małego, zagraconego królestwa. Nie
komentuję jednak tego, iż po podłodze wala się wszystko, jeszcze mocniej
optycznie pomniejszając owe kilka miniaturowych pomieszczeń. Ale najbardziej
rzuca się w oczy kominek, przy którym staję, kiedy Javi nalewa w kuchni coś do
szklanek. Muskam opuszkami palców każdą z ciemnych łez zdobiących marmurową
powierzchnię, ciężko wzdychając.
– Jakoś już przestało mnie bawić przypalanie marmuru petami. Oduczyła
mnie – rzuca, podając mu szklankę wypełnioną wodą mineralną.
Znów wzdycham, jeszcze raz kreśląc palcami kilka z ogromu poprzypalanych
punktów na jasnym marmurze. Javi zaś siada na szarawej sofie obrzuconej kilkoma
czekoladowymi poduszkami, wyławiając z jej zagłębienia grubą kopertę od fotografa.
Jednak jedynie trzyma ją w dłoniach.
– Fabrizia, siadaj. To tylko kominek, który właściwie jest mi całkowicie
niepotrzebny. Podobał się Meme, chyba dlatego kupiłem to mieszkanie.
– Ona to wymyśliła? – wskazuję na około dwumetrową szafę zajmującą miejsce
od ściany do środka pokoju, gdzie zawieszony jest jedynie kawałek bordowego,
ciężkiego materiału, i oddzielającą od reszty klitki niewielką sypialnię.
– Na początku tu żadnych ścian nie było. Ot, taka sobie wolna przestrzeń
o wymiarach cztery na siedem metrów. Sam stawiałem ścianki działowe, sami to
malowaliśmy. Wiesz, wtedy jeszcze mieliśmy perspektywy.
Łudziliśmy się, że nasze życie będzie kiedyś biegło jedną ścieżką, że nauczymy
się kiedyś może nawet kochać. Ale
nie czuję żalu, bo z nią nie jestem. Nie, zdecydowanie lepiej, iż związała się
z Fernando. On ją kocha, ona jego też.
– A ty kochasz Penélope – wtrącam cicho, powodując cień bladego uśmiechu
na jego twarzy. Nie protestuje.
– Od dawna. Trudno, żebym jej nie kochał, Fabrizio.
Biorę głęboki wdech, po czym wyrzucam z siebie coś, co gryzie mnie od
bardzo, bardzo dawna:
– Javi, dlaczego coś ukryłeś?
Śmieje się krótko, gardłowo, bez ani grama rozbawienia.
– Coś, Fabrizio? Nie mów, że jeszcze tego nie wiesz.
– Cały czas żyłam w przekonaniu, że to przez ciebie uciekła – przyznaję.
– Ale potem doszło do mnie, iż jednak się pomyliłam. Co nie zmienia faktu, że
wiesz coś więcej.
– Pomyśl, Fabrizio, czy ty też byś wyjechała tylko po to, by spełniać
marzenia, kiedy tutaj, w Bilbao, masz już wszystko? Wątpię. A jesteś do niej
bardzo podobna.
– Nie jestem nią – przeczę szybko, przełykając głośno ślinę. Javi mocniej
ściska trzymany w dłoniach pakiecik.
– Nigdy nią nie będziesz, ale to dobrze. Ona była wyjątkowa, rozumiesz? Jedyna w swoim rodzaju.
– A jednak was zostawiła samych, bo jakiś brazylijski projekt okazał się
ważniejszy.
Ponownie słyszę, jak śmieje się tym suchym, wyzbytym z emocji śmiechem.
Kiedyś zapewne zabarwiał go dużą dawką ironii, dziś jednak tego nie potrafi.
– Jest takie małe coś, coś, z czego zdajesz sobie tak naprawdę sprawę.
Niespodziewane zakończenie taką śmiercią, jaka przytrafiła się Penélope, być
może zamydliło twój obraz całej historii. Ale przez te wszystkie tygodnie,
jakie spędziłaś w Lezamie na nieudolnych próbach uratowania nas, widziałem, jak
na mnie patrzyłaś. W twoich oczach królowała taka… pogarda wobec mnie. I to
przeświadczenie, że Penélope uciekła tylko i jedynie z mojej winy. Może nie do
końca jest to prawdą, bo sam nie dałbym rady tego, co zaraz ci opowiem, tak
pięknie opakować w kłamstwa i jeszcze sprzedać otoczeniu, jednak miałaś rację
przez ten cały czas. Bo ona nie żyje również z mojej winy i właśnie dlatego…
– I właśnie dlatego teraz opowiesz mi, jak było naprawdę – przerywam mu
stanowczo. Posyła mi kolejny z arsenału smutnych uśmiechów, po czym
niespiesznie zagłębia się w historii, która zmieniła bieg wydarzeń.
– Panie i panowie, witamy na
lotnisku w Manchesterze. Jest godzina piętnasta dwadzieścia siedem czasu
lokalnego, temperatura wynosi pięć stopni Celsjusza, a przez szyby mogą państwo
już zaobserwować klasyczne dla Wysp Brytyjskich zjawisko mżawki. Dziękujemy za
wybranie naszych linii lotniczych Iberia i życzymy miłego pobytu w
Manchesterze…
Wspomniana brytyjska mżawka wygląda
raczej na cholerną ulewę i na pewno nie napawa optymizmem nikogo z całej
delegacji Athleticu Bilbao złożonej nie tylko z piłkarzy, sztabu i Penélope,
ale też działaczy, dziennikarzy i sporej grupy socios. O dobrym humorze czy
jakiejś wybitnej wierze w zgniecenie wielkiego Manchesteru United na murawie
ich niesamowitego Teatru Marzen nawet nie wspominając.
– Nie no, jakoś damy radę –
stwierdza Carlos, kiedy spostrzega nietęgie miny całego towarzystwa, które
pomimo iż część pasażerów znajduje się już poza pokładem samolotu, wciąż nie
było łaskawe zebrać się do wyjścia.
– Poza tym, czy wyobrażacie sobie
piękniejsze miejsce do ewentualnej porażki? – dodaje Meme, wtuliwszy się w za
dużą nań bluzę Jona. Zimno w tej Anglii jak cholera. – Old Trafford jest
podobno przepiękne – dodaje rozmarzona, Jon zaś zabiera jej torbę z siedzenia,
mrucząc przy tym, żeby powoli się zbierała, bo jemu z powrotem do Bilbao aż tak
się nie pali.
– Pierwszy raz na brytyjskiej ziemi
i od razu wita nas deszcz, Amaranto – dodaje od siebie Penélope, ze śmiechem
nachylając się nad przyjaciółką. Iker stoi pół kroku za nią i asekuracyjnie
obejmuje jej talię.
– Spełniamy marzenia, Penélope –
wtóruje jej Argentynka, wstawszy wreszcie z całkiem wygodnego fotela. Jon
natychmiast splata ich dłonie w jedność, zaś Meme przez kilka chwil błądzi
nieobecnym wzrokiem po baskijskim towarzystwie. – Javi, nie śpij!
Javier Martínez Aguinaga
natychmiast się otrząsa z jakiegoś dziwnego transu, w który niezauważanie
wpadł, również zbierając się ku wyjściu. Nawet sam przed sobą nie chce przyznać
się, iż na pewno nie patrzył w stronę swej dawnej kochanki, zaś jej wdzięczenie
się do Jona całkowicie go nie rusza. Ot, Meme de Olano, dawniej wielka królowa
69, dziś jest do porzygania szczęśliwa z młodym Aurtenetxe. Dlaczego miałoby go
to nie cieszyć, jeśli już dawno, dawno temu Javi i Meme wiedzieli, iż w
kontekście emocjonalnym między nimi nigdy nic nie będzie? Imprezowanie było
fajne, seks jeszcze lepszy, ale kiedyś wreszcie nawet najlepsze rzeczy się
kończą.
Oni się skończyli, tamtej
sylwestrowej nocy mieli swoje ostatnie podrygi, po czym zgodnie powrócili do
życia bez siebie. Tylko te czekoladowe Black Devile wciąż bezcelowo leżą pod
poduszką w jego mieszkaniu, bo nikt inny nie jest skłonny ich wypalić.
Jakkolwiek to akurat było do przewidzenia. Czekoladowe fajki Meme są ohydne i
chyba tylko ona jedna je lubi.
„Cóż, najwyżej wypieprzę je w
cholerę. Bo jakoś nie wierzę, że Meme będzie wpadać do mnie, żeby wypalić parę swoich
ulubionych papierosów i pokrzyczeć na mnie, bym tylko nie gasił niczego na
kominku. No bez przesady, ona sobie życie już ułożyła i ono zdecydowanie nie
zawiera w sobie naszych układów i imprez w 69” – wzdycha Javi, odwzajemniając
szczery uśmiech owej jasnowłosej Argentynki, której z demona nie pozostało już
nic.
– Hej, uśmiechnij się, Javi –
szepcze mu wprost do ucha, kiedy piękna, długonoga stewardessa linii Iberia
oblizuje znacząco nabrzmiałe, pomalowane szkarłatną szminką wargi. Więc Javi
się uśmiecha, niekoniecznie do niej. Chyba nawet nie ma ochoty myśleć o
możliwości zaliczenia owej panny gdzieś na manchesterskim lotnisku. Nie ma
ochoty też uparcie wracać do kilka chwil wzrokiem do Penélope i Ikera, co
jednak dzieje się wbrew jego woli.
– Dla ciebie, Meme, zawsze mam ten
jeden uśmiech w zanadrzu – rzuca beztrosko, czekając tylko, aż Jon wtrąci się w
rozmowę.
– Ej, bo jeszcze będę zazdrosny!
Bingo. Meme całuje chłopaka w usta,
odpierając ze śmiechem:
– O Javiego? Nie musisz.
– Słowo, że o mnie ostatniego
będziesz zazdrosny – dodaje rozbawiony Bask. – Już ją miałem, Jon. A jednak
jest twoja.
Może gdyby tematem rozmowy była
jakaś normalna dziewczyna, ktoś, kto nigdy nie zasmakował władzy królewskiej i
ostatecznego skurwysyństwa, obraziłaby się za te słowa. Jednakże panienka de
Olano jedynie wybucha jeszcze głośniejszym śmiechem, a Jon uśmiecha się głupio,
wiedząc, iż tak naprawdę to zgrabnie ukryty komplement. Jedna z niewielu
wiecznych pozostałości dawnego „związku bez związku” Javiego i Meme, nic ponad
to.
– I twoja pozostanie, Jon – dodaje
bardzo cicho Meme, aż dziwne, że Javi również słyszy jej słowa. Lecz po nich
traci całkowicie zainteresowanie tą przesłodką parką, robiąc kilka większych
kroków, ażeby znaleźć się kilka metrów przed nimi. I zarazem kilka metrów
bliżej Penélope i Ikera, którzy nieustannie coś do siebie szepczą. Javi na
pewno nie chce przysłuchiwać się ich czułostkom, na pewno nie chce też na nich
patrzeć. Lecz, o dziwo, owa przemożna irytacja, jaka nad nim panuje, chyba nie
ma nic wspólnego z nienawiścią.
„Na maminy sernik z malinami i
stare skrzypce dziadka, Javier, przecież ty jej nienawidzisz całym sercem!
Najchętniej sprawiłbym, by zniknęła na zawsze z naszego życia i przestała
nareszcie udawać, przestała kłamać i oszukiwać wszystkich dookoła! Dobra, kogo
ja chcę zwieść? To już nie jest to samo…”
– Nie myśl za wiele, nie służy ci
to.
Llorente materializuje się chuj wie skąd i
swoim pełnym nieustającej ironii tonem może doprowadzić do szału każdego. Szczególnie
Javiego, który zaciska mocno pięści. Nie dość, że w samolocie miał obok siebie
obu superwkurwiających asystentów Bielsy, to jeszcze za nic w świecie nie mógł
choć na kilka chwil zasnąć. A za sobą ma kolejną przespaną średnio na jeża noc.
Hmmm, czyżby jednak stres spowodowany meczem, do którego Marcelito
przygotowywał swój Athletic już od paru tygodni? Niemożliwe. Niespotykane. Przecież
Javi Martínez się nie boi, Javi Martínez podchodzi do wszystkiego na luzie, a z
głębszych uczuć znane są mu jedynie nienawiść i pożądanie. Na pewno nie strach.
– Ja przynajmniej potrafię to robić
– odgryza się wreszcie całkiem pogodnie, ściągając z taśmy swoją niedużą
walizkę. Fernando swój bagaż ma już od kilku chwil przy nodze i wcale nie
ruszają go słowa Javiego.
– Niekiedy lepiej wcale nie myśleć,
niż myśleć za wiele.
– A ciebie co? Na sentencje wzięło?
Nie czytaj aż tak dużo Coelho, i tak nie rozumiesz tej jego pisaniny.
– Coelho jest fajny – protestuje
Fernando.
– Ale tobie nie służy. Trzeba mieć
choć gram inteligencji, żeby cokolwiek pojąć.
– I nagle wyjaśniło się, czemu tak
bardzo go nie znosisz.
– Co nie oznacza, że nie rozumiem –
prycha z przemożną irytacją. – To, że jesteś wyższy i starszy, nie znaczy, że i
mądrzejszy.
– W jednej kategorii nigdy ci nie
dorównam, Martínez – przytakuje Llorente, choć obaj doskonale wiedzą, iż szpilę
wbije prędzej czy później w perfekcyjnie wyuczony sposób. – Ironia to
zdecydowanie twój najmocniejszy punkt.
– Wiesz, podobno trzeba być całkiem
inteligentnym, żeby umieć się odcinać.
– Wiesz, podobno nie trzeba być
całkiem inteligentnym, żeby wyrywać wszystko co ma trochę cycek i tyłka.
Javi kwituje to rozbawionym
śmiechem, dźgnąwszy przyjaciela pod żebrami. Ten warczy, że bolało, jednakże
zostaje już zignorowany.
– Ładny ten Manchester – stwierdza
z błogim uśmiechem na twarzy, wybitnie ignorując mokre krople przesiąkające
ubrania, Ander Herrera.
– Mokry.
– Ale ładny.
– Jak popada do jutra, będzie dobry
mecz – wtrąca Gaizka.
– Fajnie piłka będzie się prowadzić
na mokrej murawie – przytakuje Markel.
– Swoją drogą, nie dziwi was, że
Marcelito taki dziś… – urywa Mikel, szukając odpowiedniego słowa, jakie miast
niego rzuca Gorka:
– Przygaszony? Trochę. Ale wiecie,
cytując naszego starego lisa, wszystko
jest dozwolone oprócz poddawania się.
– Myślicie, że kombinuje, jak tu
starego Fergusona zaskoczyć taktyką? – zastanawia się głośno Llorente, co
zostaje skwitowane krótkim śmiechem.
– Za cwany jest, pewnie już zna
wynik i wszystkie żółte kartki, jakie dziś polecą – rzuca pogodnie Meme.
– Dwa stare lisy się spotkają –
dodaje ze śmiechem Herrera. – Taktykę to on może na mecz za tydzień już
wymyślać.
– A skąd wiecie, czy już jej nie
mam? – trener Bielsa materializuje się w najmniej spodziewanym momencie,
szczerze się śmiejąc i poganiając wszystkich radosnymi oczyma wciąż rzucającymi
gromy. Przerażające połączenie, gdyby się tak zastanowił. – No już,
dzieciarnia, zasuwać do autobusu. Jeszcze dziś wchodzimy na Old Trafford,
żebyście sobie przypomnieli, jak wygląda murawa. Bo założę się o pięćdziesiąt
euro, że zapomnieliście od tego latania samolotami i ładnych stewardess.
Widocznie nawet trener Bielsa miewa
dni, kiedy wychodzi z założenia, iż rozbawienie większości swojego podstawowego
składu i ławki rezerwowych to najlepsze z możliwych wyjść, zaś do samego końca
dnia Athletic Bilbao nie przestaje szczerze chichotać.
Penélope uśmiecha się zadziornie do
Davida de Gei, kiedy ten przyjaźnie czochra jej chłopaka po włosach. Jak zwykle
założył na nią swoją własną koszulkę i załatwił sprawę tak, żeby mogła siedzieć
przy nich, na ławce rezerwowych. Koszulki może i nie widać, bo klubowa kurtka
dobrze ją zasłania, ale raczej nikt nie wątpi, kim może być szatyneczka
wyraźnie przeszkadzająca – bo tak to w sumie może wyglądać – Ikerowi Muniainowi
w koncentrowaniu się na meczu.
– I tak mój Athleti wbije twojemu
United gola więcej – parska radosnym śmiechem panienka Amorebieta, przyciągając
uwagę wszystkich dookoła.
– Chciałabyś – prycha równie
radosny bramkarz angielskiej potęgi piłkarskiej. – Ale możesz Ikera trochę
rozkojarzyć, ułatwisz mi robotę.
Penélope prycha z lekkim niezadowoleniem,
krzyżując ręce na piersiach w buńczucznym geście, Iker zaś wyraźnie się z niej
śmieje. A potem obejmuje ramieniem w talii i, schyliwszy się, szepcze wyraźne:
– No, leć już na ławkę, a my
wygramy tutaj ładnie mecz.
Jeszcze cmoka go w policzek, po
czym każdego z zawodników Athleticu muska opuszkami palców po dłoniach we
wspierającym geście i znika za rogiem, udając się już na ławkę rezerwowych.
Javi Martínez zaś ciągle czuje mrowienie, jakie spowodował jej dotyk. I wciąż
też czuje jej delikatną skórę, widzi ten uśmiech. Jakby na kilka sekund
przestała go nienawidzić, jakby postanowiła choć przez chwilę być życzliwa i
pełna wiary w możliwość zwyciężenia dziewiętnastokrotnego mistrza Anglii, zaś
ową nadzieję zechciała przekazać każdemu, nawet swemu największemu wrogowi. A u
niego samego gest ten powoduje blady uśmiech i dziwne, niezrozumiałe szybsze
bicie serca, które podpowiada coś, o czym Javi jednak wolałby nie wiedzieć.
Jednakże serce wciąż bije szybciej,
kiedy piłka znajduje się w siatce, kiedy wynik meczu zmienia się niczym w
kalejdoskopie z niekorzystnego na zwycięski, zaś jej usta rozjaśnia ów pełen
zachwytu i niedowierzania uśmiech. Bo choć wierzyła bo choć wszyscy wierzyli,
iż możliwe jest zwyciężenie Manchesteru United, nie podejrzewali, iż to jednak
stanie się faktem. A jednak. Młodzi Baskowie, na punkcie których świat futbolu
ma właśnie oszaleć, schodzą z murawy
magicznego Teatru Marzeń wcale nie pokonani, schodzą w świetle chwały i pośród
pełnych niedowierzania oklasków. Bo
ten mecz właśnie przeszedł do historii, a ów magiczny wynik trzy do dwóch dla
baskijskich przybyszy z Półwyspu Iberyjskiego jest niczym piękny sen. Sen na
jawie, czysta realność, jakiej nie spodziewali się przeżyć.
Javi jednak jedynie czuje tę radość
do chwili, gdy Penélope jeszcze nie znajduje się w objęciach Ikera, płacząc ze
szczęścia i powtarzając, że ona wiedziała, że wierzyła i że nie było innej
opcji, nie mogli przegrać tego meczu. Piękne słowa, jednakże jaka szkoda, iż
kierowane są właśnie do młodego Muniaina, a nie do… Javiego. Bo starszy,
obecnie oddający w dobre ręce zawodnika United swoją koszulkę z numerkiem
dwadzieścia cztery Bask czuje w sercu nieznośne ukłucie niemające nic wspólnego
z nienawiścią.
Uczucie to rośnie z każdą chwilą,
nie chce wcale zmaleć, Javi zaś najchętniej spaliłby je wraz z wspomnieniem jej
dotyku. I tego strachu, jaki bił z jej przeraźliwie chudej sylwetki tamtego
grudniowego wieczora, kiedy nieopatrznie chciał ją pocałować. Dziś jednak
najchętniej zakopałby się w pościeli i zasnął na całe dni, na całe tygodnie, a
może nawet i miesiące, ażeby tylko zapomnieć i powtrzymać owe zdradzieckie
uczucie, jakie powoli rozprzestrzenia się po jego ciele i skutecznie, szybko,
bez żadnych skrupułów niszczy każdą cząstkę jego małej, prywatnej nienawiści.
Jakby się nią karmiło, jakby właśnie owa nienawiść dawała czemuś innemu energię
do istnienia, do rozwoju, do czynienia życia Martíneza tak bardzo irracjonalnym.
„To wszystko nie dzieje się
naprawdę, Javier. To wszystko nie może się dziać. Niedługo się obudzić i całe
twoje życie wróci do normy, a Meme znów będzie paliła te ohydne czekoladowe
fajki i warczała na ciebie, żebyś przypadkiem nie gasił zwykłych papierosów o
ten piękny kominek, bo go tym niszczysz. Inaczej być nie może. Zaraz się obudzę i wszystko będzie
dokładnie takie, jakie być powinno, prawda?”
A jednak nie jest, choć chyba tylko
Javier to zauważa.
Bursztynowe tęczówki lśnią
zwierzęco, niebezpiecznie, wybitnie nieprzytomnie. Wąskie, blade usta drżą
wyzywająco. Ostre rysy twarz emanują pewnością siebie. Podbródek jest wysunięty
do przodu, uniesiony. Cienkie, brązowe włosy opadają jej na mocno wystające
kości policzkowe, a także na oczy. Odgarnia je nerwowym ruchem szczupłych
palców. Dłonie ma niewielkie, delikatne, drżące, jedną z nich nerwowo skubie
brzeg Muniainowej koszulki, która leży na niej okropnie. Wydaje się być aż
brzydko chuda, zdecydowanie przesadnie odchudzona.
A jednak tak kurewsko go pociąga,
kiedy opiera się o jedną ze ścianek windy, znajdując się jak najdalej od niego.
I kusi go, samymi nieznacznymi gestami zmusza, ażeby wreszcie przycisnął ją do
owej ścianki jeszcze mocniej. A wtedy zaczyna się cicho śmiać, zatrzymawszy
windę.
I pozwala sobie wodzić go za nos,
pozwala mu sunąć oddechem po jej obojczykach, po szyi. Odchyla głowę odrobinę w
tył, chyba wydaje z siebie ciche westchnięcie. A potem wczepia smukłe palce w
jego włosy, przyciąga go mocniej do siebie. I kusi, tak okrutnie go mami,
sprzedaje złudzenia, ażeby po chwili znów zachować się bezlitośnie. Ażeby
zaśmiać się z ironią, wręcz z drwiną i odepchnąć go nieznacznie, naciągając ową
koszulkę w dół.
– Co ty wyprawiasz? – sarka pełna
opanowania, przejechawszy dłonią po szyi w ten cholernie kuszący sposób.
– Do cholery, to ty się mną bawisz!
– warczy on wściekły, pełen pasji, krążąc po niewielkiej powierzchni i usilnie
starając się nań nie patrzeć.
– Ja jestem upita, trochę
alkoholem, trochę radością z wygranego meczu – rzuca beztrosko, nagle
znalazłszy się tuż przy nim. Czuje jej oddech na swojej szyi, nie może też
powstrzymać się przed patrzeniem wprost w jej bursztynowe tęczówki. Stanowczym
ruchem obejmuje jej talię, jednocześnie powodując, iż ponownie to ona jest
przyciskana do ścianki windy. A ona się tylko śmieje z ową drwinką, która
doprowadza go do szaleństwa.
I kusi, mami, sprzedaje marzenia. I
wabi, nęci, prowokuje, przygryza dolną wargę w ten kurewsko seksowny sposób. A
on sam nawet nie zauważa chwili, gdy panuje nad sobą z ogromnym trudem,
zdecydowanie jest zbałamucony każdym jej gestem i sam już nie wie, czego się
spodziewać.
– Jesteś szurnięta – udaje mu się
jedynie warknąć, nim ona nie mruga kilkukrotnie zalotnie, on zaś nie czuje, jak
jego samokontrola roztrzaskuje się w drobny mak gdzieś na samym dnie windowego
szybu.
– Jesteś naiwny i tak okropnie
głupi – odpiera rozbawiona, ponownie go odpychając. Dumnym krokiem podchodzi do
panelu sterowania i nakazuje windzie ponownie ruszczyć do góry.
I kusi go, nęci, prowokuje
wyzywającym spojrzeniem, oblizaniem warg, czy nawet najmniejszym ruchem bliżej
drzwi. Kusi, kusi w sposób tak doskonały, iż kiedy drzwi się rozsuwają na
odpowiednim piętrze, wcale nie jest dane jej stamtąd wyjść, bo on znów mocno
przyciska ją do ścianki i sunie nosem po linii jej żuchwy, szepcząc pełnym
wyrzutów głosem:
– Jak możesz być tak okrutna,
kochanie, jak możesz…
A ona odchyla znów głowę do tyłu i,
westchnąwszy ciężko, choć chyba i z lekką przyjemnością, odpiera:
– A cóż ty możesz wiedzieć o
okrucieństwie?
Zaś ton jej głosu jest sarkastyczny
i zdecydowanie boleśnie uderza w jego bardziej emocjonalną część. A
przynajmniej na tyle, by mógł krzyknąć, nie do końca nad sobą panując, ową
największą głupotę świata, coś, czego sam od bardzo dawna nawet nie chciał do
siebie dopuścić:
– Bo cię kocham, ty cholerna
egoistko! Kocham cię, idiotko, rozumiesz to, do kurwy nędzy?! Kocham cię, do diabła!
***
Tego rozdziału MM już nie powinno być. Cała historia miała skończyć się
na numerze 40, a tymczasem bum! Loli zawidziało się coś innego. Zresztą, sami
zobaczycie. Nie zdradzę, ile zostało do końca, jakkolwiek to już niewielka
liczba.
No i wybaczcie, że znów tak późno publikuję i tylko dzięki temu, że Marta
mi przypomina. Jakoś nie mam siły żyć i pozdrawiam Was, słuchając „Bosco”
Placebo i zastanawiając się, czy mogę przespać resztę życia.
Dla Pau.
Do zobaczenia w sobotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz