22.09.2013

5. Penélope.


`. Cuda – nawet najbardziej niewytłumaczalne i niewiarygodne – istnieją i zdarzają się, kpiąc z naturalnego porządku rzeczy.


Jon ich sobie przedstawił w najbardziej naturalny sposób. „Penélope, to Iker” – powiedział, a ten uprzejmie się uśmiechnął. „Iker, to Penélope”. I pewnie nic by się nie stało, gdyby nasz młody, wielki talent potrafił powstrzymać się przed poprawieniem przyjaciela. „Penny. Penélope do ciebie nie pasuje” – oświadczył, a ona uśmiechnęła się delikatnie, jakby z zadowoleniem, że właśnie on ujrzał w niej coś, co każdy dotychczas przeoczał. Dla niego miała być wyjątkowa, miała być Penny, a nie Penélope, jak mówili na nią wszyscy.  
Opieram łokcie na bukowym blacie stolika umieszczonego za przepierzeniem w najdalszym kącie Los Leones, gdzie Nando zabrał mnie na obiad zaraz po końcu treningu, ażebym nie skusiła się na rozmowę z Remedios, czy Javierem. Kiwam głową, wykazując zainteresowanie dalszą częścią tej historii, zaś mój przyjaciel przerywa na chwilę.
Masz ochotę na szarlotkę? Ta na ciepło z lodami waniliowymi jest obłędna – uśmiecha się do mnie delikatnie. Gestem dłoni przywołuje obserwującą nas z daleka kelnerkę. – Dwie kawy, ale słabe, z mlekiem i dwa razy szarlotka z lodami – oświadcza, obdarzywszy ją tym niesamowitym spojrzeniem spod rzęs. Daję stówę, iż młoda kelnerka zaczyna piszczeć jak głupia zaraz po zniknięciu za drzwiami kuchni.
To miłe, że o mnie dbasz – odważam się odezwać. Nando jedynie wzrusza ramionami.
Jesteś moją przyjaciółką i jedyną osobą na świecie, która może nas uratować – ton jego głosu jest lekki, jakby był już oswojony z tym faktem.
A co jeśli nie będę umiała tego zrobić? Coraz bardziej obawiam się, iż spędzony w Bilbao czas nie zaowocuje niczym pożytecznym. Jestem tylko psychologiem, zaś przypadek tego klubu graniczy z czymś tak rzadkim jak śnieg w połowie sierpnia w centrum Hiszpanii. Takie sytuacje zdarzają się raz na milion, a nawet rzadziej, co powoli mnie przygniata. Smutek, odpowiedzialność i te spojrzenia wszystkich z klubu, którzy pokładają we mnie wszystkie nadzieje, bo nic innego im nie pozostało, z czasem mnie przerosną.
Ale kontynuując – po chwili milczenia, kiedy mój strach przed zawiedzeniem ich jest wręcz namacalny, Nando ciągnie swą opowieść: Widziałem jej oczy, które w tamtej chwili nienaturalnie zalśniły. Chyba się bała, a przynajmniej strach rozszyfrowałem z jej głosu. Być może się mylę, być może stałem za daleko, a narzekający na spóźnienie Remedios Javier mnie rozkojarzył. Być może te kilka sekund, podczas których w oczach Penélope coś się zatrzymało, to tylko urojenie mojego zmęczonego treningiem i lejącym się z nieba żarem umysłu. Nikt oprócz mnie wtedy jeszcze tego nie widział, nikt, może poza Amorebietą, który uśmiechał się tajemniczo, obserwując z boku, jak jego kobieta rozmawia z Ikerem. Do dziś nie rozumiem, jak mógł tak normalnie to akceptować – na ułamek sekundy milknie, chyba się nad czymś zastanawiając. Następnie macha dłonią, jakby to jednak nie było nic ważnego, mówiąc: Nikt z nas nigdy nie zrozumiał zachowania Amorebiety wobec Penélope. Może rozwiązanie tej zagadki, jaką były ich relacje, było tak daleko, a zarazem tak blisko, że żaden z nas, piłkarzyków bez matury, go nie spostrzegł. Sam Amorebieta nigdy nie mówił, choć wiele rzeczy zaprzecza, jakoby jednak było między nimi coś ponad przyjaźń. Nie wiem już sam – wzdycha.
Niesiona instynktem ujmuję jego spoczywającą na stoliku dłoń i obdarzam mojego przyjaciela najczulszym uśmiechem, na jaki mnie stać.
Tęskniłam za tobą, Nando – wyszeptuję, wiedząc, iż muszę oderwać go od wspomnień. Wspomnienia zabijają, a ja nie mogę pozwolić, ażeby mój przyjaciel zginął przygnieciony pamięcią o Penélope.


Kiedyś była sobie mała dziewczynka, która wychowywała się w wenezuelskiej Barcelonie. Kiedyś owa mała dziewczynka miała marzenia i jedynego przyjaciela, Nano. Dawno, dawno temu naprawdę była bezwarunkowo szczęśliwa i nie pragnęła niczego ponad to, co miała.
Dziś owa dziewczynka ma dwadzieścia kilka lat i, siedząc pośród piłkarzy Athleticu, obserwuje ich z niezrozumiałą mieszanką uczuć. Dziś jest dorosła, spełniła już niektóre marzenia z dzieciństwa, zaś z każdym nowym dniem jej serce opanowuje specyficzne pragnienie posiadania jeszcze więcej. Z małej, bezwarunkowo szczęśliwej Penélope pozostała jedynie przyjaźń z Nano, który siedzi u jej boku i radośnie konwersuje z Anderem Iturraspe po swojej drugiej stronie na jakże fascynujący temat dętek do rowerów. Najchętniej Penélope Amorebieta roześmiałaby mu się prosto w twarz, drwiąc niemiłosiernie nie tylko z tej jakże fascynującej rozmowy, ale także z nieśmiałych, rzadkich spojrzeń kierowanych w stronę Remedios de Olano zajętej karmieniem porcją lodów wesołego Martíneza.
Jak ona nie znosi tego głąba. Myśli, że wszystko mu można, bo ładna Remedios karmi go waniliowymi lodami, a on sam jest światowej sławy piłkarzem. Niedoczekanie jego, jeśli jest też przekonany, że i Penélope popiera tę jakże zabawną tezę. Mistrz świata z RPA, też coś. Prychnęłaby z ochotą, ukazując światu swoją pogardę do osoby wyrośniętego pomocnika – choć Nano przebąkiwał, iż Marcelo usilnie próbuje zrobić z niego etatowego środkowego obrońcę – a tej jest naprawdę dużo.
U jej drugiego boku siedzi Jon Aurtenetxe próbujący robić dobrą minę do złej gry. Niestety, dość nieudolnie.
– …Więc mówię mu na to, że wcale nie chcę tego kurczaka… – zagłębia się w jakiejś anegdotce, której nie słucha absolutnie nikt. Ale wielu doskonale udaje, że jest skupiona na słowach Baska, któremu to absolutnie wystarcza.
No, może wyłączając z listy jego nabożnych życzeń pozbycie się Martíneza z otoczenia Meme.
Penélope subtelnie wzdycha, postanowiwszy poobserwować sobie Muniaina naprzeciw. Chłopak jest interesujący, temu zaprzeczyć nie może. Najpierw nazywa ją Penny, twierdząc, jakoby jej pełne imię całkowicie doń nie pasowało, potem idzie u jej boku, milcząc jak zaklęty, a teraz ukradkiem co jakiś czas obdarza ją spojrzeniem, jednak tak bardzo nieobecnym, że Penélope nawet nie wątpi, iż myśli o kimś innym.
„Penélope, daj sobie spokój” – gani się w myślach. Ma zająć się zaprojektowaniem nowego obiektu, o wiele lepszego od prawie stuletniej La Catedral będącej w naprawdę opłakanym stanie od dość dawna. Po to tutaj przyjechała, odrzuciła nawet świetną propozycję z Dubaju, gdzie mogłaby realizować się zawodowo przez długie lata. Zjednoczone Emiraty Arabskie dałaby jej mnóstwo możliwości, tysiące opcji, w których mogłaby przebierać. A jednak wybrała znajdujące się na hiszpańskim uboczu Bilbao i projekt stadionu piłkarskiego.
Gdyby nie więzi łączące ją z Nano, zawsze mogłaby usprawiedliwiać się faktem, iż oferta dotyczyła jej jako jedynego głównego architekta, zaś wszystkie projekty podwykonawców muszą być przezeń zatwierdzone, czego nie zagwarantowanoby jej w Dubaju. Tam działa się według określonych przez inwestorów schematów, kłócąc się ze współpracownikami o nawet najdrobniejszych szczegół. Nie, nie miałaby siły wytrwać tam kilka miesięcy, nie wspominając nawet o pełnym procesie projektowania i budowy czegoś tak wielkiego jak pierwszy lepszy wieżowiec.
Dzięki ofercie z Athleticu dostała szansę na powrót w pewnym sensie do korzeni. Wszak jej ojciec jest Baskiem z krwi i kości, a tymczasowy pobyt w Wenezueli spowodowany był brakiem pracy w Kraju Basków. Sama Penélope kraj swojego urodzenia kocha i czuje, iż kiedyś powróci tam na stałe, bo tylko w pięknej, ciepłej Wenezueli będzie czuła się spełniona.
Wsuwa sobie do ust kolejną porcję deseru lodowego, jaki polecił jej Nano, kiedy z wyprawy na pizzę wyszło ogólnoklubowe ewakuowanie się do Los Leones w celu zjedzenia jak największej ilości chłodzących lodów. Większość pozamawiała nawet trzy-cztery porcje dla siebie, a etatowy dietetyk uznała, iż najwyżej spalą to na jutrzejszym treningu.
Subtelnie westchnąwszy, przełyka zimną masę o smaku amaretto i mruży oczy, kierując spojrzenie zza rzęs na młody, wielki talent Athleticu. Nano zdążył się o nim poprodukować podczas przerwy na San Mamés, jak również i o całej drużynie, nie oszczędziwszy nawet asystentów masażysty. Po kilkuminutowych obserwacjach Penélope uznaje, iż ten ma ładne oczy, zaś na nią czeka w domu cała sterta papierów do przejrzenia. Po treningu podarowano jej kilka grubych folderów z projektami, zaleceniami miasta, władz klubu oraz samego trenera, do których musi się dostosować przy początkowych fazach projektowania.
– Nano – szturcha Wenezuelczyka w żebra, ażeby ten nareszcie zwrócił na nią uwagę.
– Mhm? – odwraca wzrok, a jego oczy zdradzają rozkojarzenie.
– Przede mną cała noc w rysunkach San Mamés i jego rozkładu kanalizacji. Zawiedziesz mnie do domu? Albo daj mi kluczyki, trafię sama – reflektuje się, iż rozmowa na temat dętek mimo wszystko jest dla Nano fascynująca.
Na dźwięk jej słów o mało nie wypluwa konsumowanej porcji lodów.
– Kocham cię nad życie, ale nie dam ci mojego auta!
– Czemu? Umiem jeździć. Sam mnie uczyłeś.
– Chyba po wenezuelskich polach. Kochanie, odwiozę cię – cmoka ją w policzek i już szykuje się do wstania, kiedy cichy głos Ikera Muniaina wprawia w osłupienie nie tylko jego, ale też Penélope.
– Ja ją odwiozę.
„Robi się coraz ciekawiej. Najpierw przechrzcił mnie na Penny, potem milczał jak zaklęty, a teraz proponuje, że mnie odwiedzie. A ja chciałam jeszcze wyskoczyć na zakupy” – kwituje wszystko w myślach Penélope, kiedy zdziwiony Nano się upewnia, czy aby na pewno dobrze usłyszał.
– Jest gorąco, a poza tym i tak miałem się już zbierać do domu. To nie problem – zapewnia Bask.
– No dobra – Penélope wzrusza ramionami. – Nano, klucze od domu – żąda. Kiedy te znajdują się już w czeluściach przepastnej torebki wraz z folderami dotyczącymi La Catedral, a na policzku Amorebiety odcisnęły się usta Penélope, ta uśmiecha się do wszystkich, żegna i znika za drzwiami Los Leones, zaś Iker idzie jej śladem.
– Ten duży – wskazuje na samochód, który stoi kilka merów od lokalu. Penélope skina twierdząco głową. Kilka chwil później drzwi ciemnego Land Rovera stoją przed nią otworem, a Iker zaprasza ją do środka ruchem dłoni.
– Naprawdę duży – odzywa się nieśmiało panna Amorebieta, kiedy kierowca zajmuje miejsce po jej lewej stronie.
– Lubię duże samochody. Poza tym ten się jeszcze nie zepsuł, choć Javi często każe się nim wodzić po lasach. To dobre auto.
– Lasach? – wyraża zdziwienie Penélope. Rozmowa klei się cudem i oboje nie czują się szczególnie dobrze w zaistniałej sytuacji, jednak Amorebieta nie mieszka tak daleko.
– Fascynują go jakieś stare drzewa. Jak już z nim jadę, każe mi stanąć pośród głuszy i przed pół godziny bez słowa gapi się na pnie – wzrusza ramionami chłopak, podłączając się do ruchu drogowego.
– Cóż, zdarza się – kwituje Penélope.
Zalega niewygodna cisza, której żadne z nich nie umie przerwać. Dziwnie się rozmawiało, lecz milczenie jest o wiele cięższe. W towarzystwie Nano Penélope uwielbia milczeć, bo wtedy ma wrażenie, iż Wenezuelczyk jest całkowicie jej. Przy Nano milczy się przyjemnie, niekiedy obdarzając go przelotnym spojrzeniem zza rzęs. Zawsze wtedy się orientuje i odwraca w jej stronę, aby uśmiechnąć się czule, nie przerywając ciszy. Fernando Amorebieta daje swoją obecnością poczucie bezpieczeństwa, zaś przy młodym Ikerze Penélope nie czuje właściwie niczego.
Owszem, uroczy z niego chłopak o naprawdę ładnych oczach i miłym dla ucha głosie, zaciągający do tego dziwną mieszanką akcentów rodem z prowincji Bizkaia oraz Nawarry, ale nie jest zbyt otwarty. A i Penélope niechętnie nawiązuje bliższe znajomości.
Jazda samochodem przez Bilbao w towarzystwie Ikera Muniaina to istna tragedia pod względem towarzyskim. Oboje milczą jak zaklęci, jakby byli spętani nieśmiałością i strachem przed przełamaniem zmieszania, w jakie zostali wprowadzeni poprzez kilka przypadkowych wydarzeń.
Penélope z ulgą wypuszcza powietrze, gdy ekskluzywny apartamentowiec wyrasta przed nimi. Iker parkuje w pobliżu drzwi wejściowych.
– Dziękuję – uśmiecha się do niego Penélope i niesiona niezrozumiałym impulsem schyla się, a jej usta w przelocie muskają ogolony policzek Baska.
Po chwili idzie już w stronę klimatyzowanego wnętrza, zaś Iker uśmiecha się sam do siebie, wołając za nią:
– Ależ nie ma za co, Penny.


W jego ustach nawet owo „Penny” brzmiało dobrze i nigdy się nie oburzyła. Javi kiedyś próbował jej dopiec, używając tego zdrobnienia i przesycając je ironią do tego stopnia, że aż ściekała na podłogę. Nie wiem, czym się odgryzła, ale Martínez zamilkł na wieki z tą drobną złośliwością. Dogryzał jej na tysiące sposób, pokazując, jak szczerze jej nienawidzi, a ona nie zostawała mu wdzięczna. Odpłacała się pięknym za nadobne, a nawet niekiedy dawała mu więcej, niż dostawała. Ta ich nienawiść była swoistego rodzaju motorem napędowym dla Javiego. Żył po to, aby móc nienawidzić ją jeszcze mocniej, jeszcze bardziej i namiętniej niż poprzedniego dnia. Mnie to bawiła, było słodkie w swojej naiwności i mogłem z tego kpić. Z czego ja nie kpiłem…? Szyderstwa z Remedios były codziennością, drwiny z Javiera również, a potem jeszcze na tapetę weszło jego gorące uczucie wobec Penélope. Bawiłem się przednio, obserwując te pełne nienawiści spojrzenia, ale także nieśmiałe uśmiechy wymieniane między nią a Muniainem. A jeszcze kiedy Martínezowi zdarzało się to zauważyć… Ubaw był przedni – uśmiecha się z sentymentem, a ja jedynie wzdycham cicho. W głosie mojego przyjaciela słychać cichy szmer krwi wypływającej z wciąż otwartych ran w sercach wszystkich graczy Athleticu.
Czy Javi też sobie nie radzi z jej zniknięciem? – pytam, choć nie miałam tego w planach. Ale Nando to nie dziwi.
Bierze głęboki wdech, nim udziela mi satysfakcjonującej odpowiedzi:
Stracił Remedios, ale to nie ruszyło go tak bardzo jak zniknięcie Penélope. Nienawiść do niej napędzała jego życie, karmił się tym; był od niej uzależniony. Niekiedy mam wrażenie, że nosi w sobie większy ciężar niż my wszyscy, ale jest też od nas wszystkich silniejszy. Radzi sobie i tworzy bezpieczną otoczkę wokół Ikera.
Nie pytam o szczegóły, wiedząc, iż przyjdzie na nie pora. Zawsze przychodzi, tak samo jak na sentymenty, których ci biedni piłkarze nie umieją się pozbyć.


W mieszkaniu panuje przyjemny chłód i relaksująca cisza, kiedy zmęczona pierwszym dniem w baskijskiej rzeczywistości Penélope Amorebieta zamyka stopą drzwi. Te nieprzyjemnie trzaskają w akompaniamencie opadającej na marmurową podłogę holu torby. Szatynka ze znużeniem ściąga z siebie poszczególnie części garderoby i porzuca je na podłodze w drodze do łazienki.
„Prysznicu, miłości mego życia. Obyś ukoił moje ciało” – wzdycha w myślach, wkraczając do kabiny o mlecznobiałych, szklanych ścianach. Ustawia kran na zimną wodę, która po ułamku sekundy zaczyna spływać po jej nagich plecach, powodując przyjemne dreszcze. Znużenie spowodowane upałem i irytacja samą obecnością Martíneza powoli ustępują spokojowi, spływają do kanalizacji wraz z chłodnymi strumieniami. Do rąk bierze butelkę szamponu Nano, wyciska na dłoń niewielką ilość i wmasowuje ją w skórę głowy, dokładnie starając się wymyć kurz i pot nagromadzony w długich włosach od rana. A szczególnie przetłuszczającą się notorycznie i bez skrupułów grzywkę.
Na zegarku wybija szesnasta trzydzieści, kiedy wychodzi spod prysznica i owinięta w duży, jasnoniebieski ręcznik przemieszcza się do swojej sypialni, ażeby wyciągnąć z szafy krótkie szorty i jasną bokserkę. Z włosów kapią jej kropelki wody, gdy niespiesznie ogarnia mieszkanie i sprawdza zawartość lodówki. Ta oczywiście świeci pustkami. Z torebki wyciąga telefon, w który wklepuje wiadomość do Nano – „Zrób zakupy i weź coś na wynos na kolację, byleby nie chińszczyznę” – a upewniwszy się, iż wiadomość została odebrana, siada na sofie z folderami dotyczącymi San Mamés. Pierwszy katalog to nic ponad zbiór danych technicznych i dokumentów z okresu budowy San Mamés sprzed prawie wieku. Po pobieżnym przejrzeniu ich Penélope ocenia je jako całkowicie nieistotne, dlatego też czerwonym pisakiem nakreśla na folderze wiele mówiące „Bzdury – budowa SM”. Druga kartonowa teczka jest cieńsza i nosi w sobie ogólną rozpiskę pomieszczeń na stadionie, wymiary boiska i inne, tym razem istotne, dane techniczne. W ich analizie Penélope zagłębia się na dłużej, zdając sobie sprawę, iż powinna rozplanować mniej więcej wszystkie pomieszczenia na stadionie nim rozpocznie pierwszy etap projektowania. A według arkuszy zdobytych w biurach firmy odpowiedzialnej za konserwację stadionu – na szczęście zrobili to za nią ludzie z klubu i to już kilka tygodni temu – z istnienia poszczególnych nawet nie zdawała sobie sprawy. Jak choćby osiem magazynków na sprzęt, dwa bary dla dziennikarzy oraz sauna obok którejś z szatni. Bilans jest naprawdę imponujący, zaś Penélope odrobinę przerażona przymusem upchnięcia tego wszystkiego w nowym obiekcie. Już by wolała pracować przy remoncie Lezamy, który jest zaplanowany na przyszłoroczne wakacje, niż projektować nowoczesny stadion mający być po otwarciu najbardziej ekskluzywnym obiektem w całej Hiszpanii.
– Cześć, mała, mam kolację od Meksykańców – słyszy głos Nano rozchodzący się z korytarza, kiedy już traci poczucie czasu nad wykazem pomieszczeń nowego stadionu, po którym kreśli kolorowymi pisakami.
– Znów tacos? – unosi wzrok znad papierów, a wysoki Wenezuelczyk mija ją w drodze do kuchni, śmiejąc się ze sceptycyzmu wymalowanego w bursztynowych oczach.
– Mogłaś mówić, że masz ochotę. Niestety, to tylko naleśniki z nadzieniem z tacos.
– Och, jaka różnica. A dętki już w rowerach wymieniliście z Iturraspe?
Nano parska śmiechem z kuchni.
– Słuchałaś nas?
– Miałam do wyboru was, Jona i jego nudne jak flaki z olejem anegdotki lub obserwowanie Martíneza karmionego lodami przez Remedios – na samą myśl o ostatniej perspektywie wyraźnie się krzywi.
– Ostatnie byłoby najbardziej fascynujące.
– A kopa chcesz?
– Muniain się na ciebie gapił – Amorebieta ignoruje wojowniczy ton Penélope, wychodząc wreszcie z kuchni z dwoma talerzami ciepłych i ładnie pachnących naleśników w rękach.
– I co z tego?
– Zaoferował się cię podwieść.
– No dobra, wciąż nie rozumiem twoich aluzji.
– Jak nie rozumiesz? Penélope, nie osłabiaj mnie.
– Ale czym? – robi niewinną minkę, na chwilę odrywając się od pokreślonych kartek. – Powiedz mi, na co wam sauna w szatni na stadionie?
– Kilku głąbów sobie zażyczyło, a fizjoterapeuta uznał, iż to dobry pomysł. Wiesz czym. Muniain nie odwozi byle kogo tym swoim samochodzikiem.
– Jeździ nim po lasach z tym czubkiem, Martínezem. Macie jeszcze jakieś ciekawe zjawiska, czy większej głupoty brak?
– Javi nie ma nic wspólnego z sauną – zastrzega Nano, biorąc kęs meksykańskiego dania. – W sumie robię lepsze.
– W sumie mogłeś zrobić zakupy wczoraj, a nie zostawiać mnie w tym upale z pustą lodówką – odgryza się. – Martínez-Kretinez nie ma nic wspólnego? Jasne, bo ci uwierzę.
– Wymyśliłaś to na poczekaniu?
Penélope wydyma urażona wargi.
– Wątpisz w moją inwencję twórczą?
– A skądże znowu! Ale nie odwracaj kota ogonem, chcę wiedzieć, o czym rozmawialiście z Ikerem.
– O zamiłowaniu czubka do lasów – syczy znad swojej porcji posiłku. – O niczym. On jest dziwny i tyle mam do powiedzenia.
– Dziwna to ty jesteś, moja droga.
– Ale tobie to nie przeszkadza – wystawia złośliwie język.
Fernando Amorebieta jedynie wzdycha.
– Wieczorem pojedziemy do marketu na zakupy, może być?
– O ile nie muszę jutro być z wami na treningu. Szlag mnie trafia w towarzystwie tego frajera.
– Och, on też cię kocha.
Penélope prycha z pogardą.
– Przez najbliższy tydzień siedzę w domu nad kanalizacją i nawet podstępem nie wyciągniesz mnie na trening.
– A jeśli przyślę ci Ikera, Penny?


***
Nie mam nic do powiedzenia.

Do środy. 

2 komentarze:

  1. W końcu wszystko nadrobiłam i jestem na bieżąco. Czuję, że ta historia jest bardziej skomplikowana niż mi się wydaje, ale podoba mi się to. Bardzo mnie ciekawi, szczerze mówiąc z każdym rozdziałem coraz bardziej, choć czasem mam wrażenie, że się pogubię, a to takie typowe dla mnie. Cóż, czekam z (nie)cierpliwością na ciąg dalszy. I uwielbiam Martineza i Penny, o tak! / niespodziewanka <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Kretinez miłość mojego życia.

    OdpowiedzUsuń