`.
Ludzie lubią komplikować sobie życie, jakby już samo w sobie nie było
wystarczająco skomplikowane.
Bilbao jest zimne. Bilbao zawsze było zimne i pod względem temperatur
– choć z miejscowościami w Pirenejach nawet nie ma co się równać – i pod
względem stosunków międzyludzkich. Baskowie tylko do samych siebie, do swoich
rodaków mają w zwyczaju odnosić się ciepło, choć z niewielką rezerwą. Obcych,
ale przede wszystkim tych, których w Kraju Basków określa się zdrajcami,
ponieważ przyszedłszy na świat w Baskonii, zrezygnowali oni z walki o
niepodległość swojej ojczyzny, wyrzekli się bycia Baskami na rzecz ogólnego
określenia Hiszpanami, w tym świecie traktuje się zimno, praktycznie lodowato.
Tutejsi, rodowici mieszkańcy nienawidzą zdrajców najbardziej na świecie,
uważają, iż ci nie mają prawa wstępu na ich świętą, baskijską ziemię.
Urodziłam się w Bilbao ponad ćwierć wieku temu, a potem stałam się
zdrajcą. Wstydzę się bycia Baskijką, za co moi rodacy nienawidzą mnie
potwornie. A do tego, co jeszcze bardziej potęguje ich niechęć, żyję w
hiszpańskiej stolicy, Madrycie, pracując tam jako podobno jedna z najlepszych
psychoterapeutek na Półwyspie Iberyjskim. Mogłabym być dumą Baskonii, mogłabym
być kochana przez swoich rodaków, a jednak ci mnie nienawidzą.
Próbując jak najszybciej przemierzyć drogę z hotelu, w którym zostałam
zakwaterowana na najbliższy miesiąc – w najlepszym wypadku, jeśli sytuacja,
jaką podobno mam ratować, okaże się być wyjątkowo prosta do opanowania; tego
jednak się nie spodziewam– na Estadio San Mamés, nie umiem nie zauważyć tych
wrogich spojrzeń kierowanych w moją stronę. Gdybym w wywiadach dla wszystkich
szanujących się czasopism naukowych nie naciskała na to, iż w pierwszej
kolejności jestem Hiszpanką, a dopiero potem w moim sercu tkwi odrobina
Baskijki, do której przyznaję się z zawstydzonym rumieńcem na policzkach,
naprawdę tutejsi ludzie by mnie kochali. A tymczasem jedynie tolerują moją
obecność na swej świętej ziemi, ponieważ mam uratować ich klub, ich ukochany
Athletic Bilbao zmierzający ku ruinie, od ostatecznej klęski. Jeszcze dziewięć
miesięcy temu mieli szansę na zdobycie Ligi Europy, grali doskonale, pokonywali
tak wspaniałe drużyny jak ówczesny mistrz Anglii, a potem coś się zepsuło. Do
opinii publicznej nigdy nie dotarły oficjalne informacje na temat powodu
obniżki formy całej drużyny, zaś te nieoficjalne – kłótnie między piłkarzami,
konflikty w zarządzie, czy poważne spięcia na linii Bielsa-Llorente – były
mocno naciągane i niezbyt realne. Podobno Llorente był wściekły na klub, nowego
trenera i zarząd za nieprzedłużenie kontraktu Caparrósa, z którym świetnie się
dogadywał. Podobno Marcelo Bielsa był dlań zaledwie irytującym Argentyńczykiem,
bez którego byłoby o wiele lepiej.
Każdy Bask – choćby nawet ten z grupy zdrajców – od razu wyczytałby
między wierszami tej bajki, iż nikt nie miał lepszego pomysłu na zatuszowanie
jakiegoś większego problemu. I ja to zrozumiałam, jakby banalne było, iż
Fernando Llorente, gwiazdka Athleticu, jeśli miałby mieć za złe nieprzedłużenie
kontraktu z Caparrósem, to dlaczego wszystko wyszło dopiero pod koniec sezonu,
kiedy Bielsa w klubie był już od lipca dwa tysiące jedenastego?
W połowie lipca dwa tysiące dwunastego do prasy przedostała się
plotka, jakoby wszystko było winą niejakiej Meme de Olano, dalekiej kuzynki
Bielsy, i jej romansu z Martínezem. Kolejna mocno naciągana historyjka, która
choć miała odciągnąć uwagę od coraz gorszych wyników drużyny, nie zrobiła tego.
A teraz, osiemnastego lutego dwa tysiące trzynastego roku ja, Fabrizia
Amaya Fernández Montero – wiem, nie brzmi to zbyt baskijsko, lecz i moi rodzice
raczej zaliczali się do zdrajców, mieszkając w Bilbao razem jakieś pięć lat,
zaś pozostałe lata spędzając na podróżach między największymi hiszpańskimi
miastami – mam za zadanie rozwiązać wszystkie te problemy, plotki i konflikty,
dowiadując się też, czy cokolwiek z tego było prawdziwe.
Już w kilka chwil po wejściu na murawę La Catedral – pamiętam ją
jeszcze z moich dziecięcych lat, gdy z moim przyjacielem przesiadywaliśmy tutaj
w każdej możliwej chwili, na każdym meczu Athleticu i na każdym przedmeczowym
treningu – ujrzawszy dwadzieścia kilka smętnie sunących po murawie postaci,
dociera do mnie, że jest o wiele gorzej, niż myślałam, między nimi jest o wiele
większy problem, niż rozpisywały się gazety, niż twierdziły oficjalne
komunikaty klubu, czy też Marcelo Bielsa na konferencjach prasowych, kiedy
wreszcie musiał przestać zbywać dziennikarzy. Zbliżając się do argentyńskiego
trenera, powoli obserwuję tych dwudziestu paru mężczyzn, których spojrzenia są
puste; którzy piłkę kopią bez radości, osowiali i smutni; którym brakuje
czegoś, co nadawało ich życiu sens i uciechę. O ile wchodząc tutaj, delikatnie
się uśmiechałam, o tyle teraz jestem pewna, iż w moich oczach maluje się
przerażenie. Nie pokonam tego w miesiąc, w kwartał czy sześć miesięcy.
Wyciąganie Athleticu Bilbao z dna, na które już dawno nawet tego nieświadomi
spadli, zajmie długie lata, miesiące pełne ciężkiej pracy i budowania ich życia
od nowa. Kimkolwiek była osoba, która tak bardzo ich zniszczyła – na pewno ktoś
zawinił; może owa Meme de Olano, o której było tak głośno w związku z aferą, w
którą wciągnięto nie tylko Martíneza, ale też Amorebietę, Susaetę i Aurtenetxe?
– musieli naprawdę ją kochać, zaś ona nie miała uczuć, jej serce było z
kamienia.
– Dzień dobry – witam mężczyznę grubo po pięćdziesiątce, który skina
mi jedynie głową bez jakiegokolwiek uczucia wymalowanego na twarzy i ściska
moją dłoń.
– Penny? – rozlega się pełen entuzjazmu głos któregoś z tych
nieszczęśników. To dziwne uczucie, pośród pustki, w jakiej wszyscy się
znaleźliśmy, nagle usłyszeć nadzieję. Nawet ona została zabrana nam wszystkim, również
mnie wraz z wkroczeniem na San Mamés. W tym miejscu nie ma miejsca na
złudzenia, a jedynie smutek i żal, czyli to, czego na pewno nie ma w głosie
młodego chłopaka zwracającego się do mnie per Penny. – Penny, wróciłaś?
– Penélope? – dodaje wysoki, nieogolony od dawna mężczyzna w szarym
dresie, któremu przydałaby się wizyta u fryzjera. On też brzmi nadzieją, choć
nie tak ogromną jak młodzik. – Penélope, to ty, prawda?
Penélope chyba też jest kierowana w moją stronę, co wnioskuję z tego,
iż obaj – i wysoki brunet, i niski, młody chłopak, wielki talent, którego
nazwisko znam z okładek madryckich czasopism – patrzą na mnie z nerwową
nadzieją. W oczach Marcelo Bielsy jej nie ma, został tam tylko ból.
– Trenerze, to Penny, prawda? – domaga się twierdzącej odpowiedzi
młody piłkarz.
Trener Marcelo Bielsa ukradkiem ciężko wzdycha, a dopiero potem
udziela odpowiedzi:
– Fabrizia Fernández. Tylko ona może nas wszystkich uratować – mówi
cichym, lekko południowoamerykańskim akcentem, mieszając hiszpański z
baskijskim w sposób mistrzowski. Gdyby nie to, iż w tej mieszance nie ma
niczego, co może świadczyć o choć promyczku nadziei na wspomniany ratunek,
roześmiałabym się, bo mowa Bielsy jest przezabawna.
– To nie jest Penélope – szepcze pod nosem kudłaty brunet zawiedziony
słowami Bielsy, odchodząc w stronę swoich towarzyszy. – Nawet nie przypomina
Penélope.
Ale jego młodszy, utalentowany towarzysz nie odpuszcza.
– Penny, proszę, nie ukrywaj się. Powiedz, że to ty! Penny, błagam,
wróć! – ostatnie zdanie jest już raczej kierowane w stronę nieba. Kudłacz coś
mu szepcze na ucho. – To ona, poznaję ją. To Penny.
– Penélope wróci, ale to jeszcze nie ona. Chodź do szatni, zadzwonisz
do Penélope, powiesz jej, że za nią tęsknisz – do tego niskiego blondyna
podchodzi ciemnowłosy, wysoki jak kolumna chłopak i towarzyszący mu kolejny
jasnowłosy Bask przewyższający ich wszystkich. W głosie bruneta wyczuwam
sztuczne opanowanie. Daje nadzieję, której nie powinien mieć ani on, ani jego
przyjaciele. Kudłacz krzywi się mimochodem, uciekając wzrokiem na trybuny
pustego stadionu.
– Fabrizio, wybacz za tę scenę, ale chyba sama rozumiesz, że nie jest
dobrze – zaczyna ich trener, a ja mogę jedynie mocno do niego przywrzeć, szepcząc:
– Proszę się tylko nie martwić. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby
wszyscy tutaj odzyskali to, co stracili.
O mało nie płaczę, tak bardzo przybija mnie atmosfera na San Mamés.
Trener Marcelo Bielsa obejmuje mnie ojcowskim gestem, wtulając twarz w moje
włosy, a ja wiem, że cudem hamuje się przed uronieniem kilku łez.
– Fernando, opowiesz wszystko Fabrizii? – pyta cicho stojącej wciąż
przy nas największej gwiazdki tego małego światka, kiedy już się od niego
odsuwam.
– Oczywiście, trenerze – odpiera, próbując zdobyć się na uśmiech. Nie
daje rady, jedynie podawszy mi ramię, aby mógł poprowadzić mnie gdzieś, gdzie
atmosfera nie będzie tak dobijająca. Kudłaty brunet, niski blondyn i ten
trzeci, wysoki odchodzą w stronę wnętrz La Catedral. – Amayu, cieszę się, że
znów mogę cię zobaczyć – dodaje po dłuższej chwili, na co uśmiecham się
delikatnie.
Mój przyjaciel z lat dziecięcych, którego niejednokrotnie zostawiałam
samego, a on wciąż mnie przyjmował z powrotem, odwzajemnia uśmiech.
– Ja również się cieszę, Nando – odpieram. – A teraz możesz mi
wyjaśnić, co to za cyrk odstawiła ta cała Penny, Penélope, czy jak jej tam
inaczej?
W oczach Nando pojawia się grymas bólu, jaki widziałam w tęczówkach
całej drużyny, kiedy młody Bask, tutejszy największy talent, wymawiał imię
Penny. Cholera, kim ona była i dlaczego na samo jej wspomnienie tą drużyną
targają tak dramatyczne emocje? Co takiego zrobiła Penélope alias Penny?
– Wyjaśnię ci na kawie po treningu.
– Dlaczego nie teraz? – domagam się odpowiedzi zbita z tropu ni to
zimnym, ni cierpiącym głosem mojego przyjaciela.
– Widziałaś, jak na sam dźwięk jej imienia reagują tutaj wszyscy. To
wciąż boli nas wszystkich, ona jest częścią nas, naszej historii, a tutaj, na
La Catedral po prostu nie mogę ci tego opowiedzieć, Amayu. Oni nie powinni
nawet słyszeć jej imienia, nie wspominając o ponownym rozdrapywaniu ran – ilość
emocji w tych kilku zdaniach uświadamia mnie, iż muszę odpuścić. Wszak mam im
pomóc, a nie jeszcze bardziej ranić. – A teraz pokażę ci twój gabinet – dodaje,
znów próbując wykonać szelmowski uśmiech, który lata temu był jego wizytówką.
Skinam głową i pozwalam prowadzić się w obranym przez Nando kierunku. W drodze
mijamy też szatnię, w której widzę tego młodego chłopca klepiącego bezsensowne
słowa do telefonu.
– …Penny, proszę, oddzwoń nareszcie. Nie dzwoniłaś od dziewięciu
miesięcy, a ja łapię się na tym, że nie pamiętam brzemienia twojego głosu.
Dzisiaj obudziłem się i nie mogłem przywołać w pamięci nawet twojego obrazu,
nie pamiętałem, jak wyglądasz. Tak bardzo się boję, że kiedy wrócisz, nie będę
umiał cię poznać. Bardzo tęsknię, Penny. Przyszła do nas na trening jakaś
dziewucha, tak bardzo podobna do ciebie… A może nie była w ogóle podoba? Nie
pamiętam, jak wyglądasz, nie umiem tego ocenić. Myślałem, że wróciłaś, ale ona
ma na imię jakoś tak dziwnie. Penny, dlaczego od dziewięciu miesięcy nie możesz
do mnie oddzwonić? Mam już dość nagrywania się na sekretarkę i Nano chyba też.
Penny, bardzo cię kocham, pamiętaj o tym i oddzwoń…
Wymieniamy z Nando pełne zrozumienia
spojrzenia. Ta Penélope musi być okropnym człowiekiem, aby nie oddzwaniać do
niego od dziewięciu miesięcy.
***
Tydzień opóźnienia na dzień dobry. Nie brzmi to najlepiej.
Przeprowadzki są bardzo bolesne.
A właściwie, wracam do publikowania po chyba półtora roku ciszy -
znaczy się publikowania na dłuższą metę. Rozdziały planowo co trzy dni,
postaram się nie robić już takich obsuw.
Wszyscy, którzy chcą być informowani: numer gg znajdziecie gdzieś
w czeluściach zakładki "Autorka". Nie robiłam tego od dawna, nie
jestem mistrzem w rozsyłaniu informacji, dlatego zachęcam jednak to
obserwowania bloga w ten magiczny, blogspotowy sposób.
Dla mojej siostry.
Do zobaczenia we wtorek.
Yay! Niech żyją opowiadania o Athleticu, bo internet cierpi na ich znaczący niedobór. I ja też. Znaczy cierpię.
OdpowiedzUsuńI tylko proszę, nie rób (to znaczy, mam nadzieję, że go takiego nie zrobiłaś) z Ikera takiego jak jest w rzeczywi...ekhem, złego człowieka, bo ja na to bardzo wrażliwa jestem.
No. Powodzenia i publikuj szybko:>
PS. Dużo rzeczy może mnie przekonać w fanficu, ale Jon i afera z kobietą i miłością tudzież nie... E-eeehm, haha nie. Wybacz, ale to mnie rozbawiło jakoś.
Postaram się wytrwać do końca opowiadania i czytać w miarę regularnie ;) Jestem bardzo ciekawa o co w tym wszystkim chodzi, więc czekam na dalszy rozwój akcji. / zgadnij kto to <3
OdpowiedzUsuńJak można nie być dumnym, że się pochodzi z Euskal Herria, to taki piękny kraj jest. Bohaterko, masz u mnie minusa.
OdpowiedzUsuńOh, i ja tu już zapomniałam jak pokręcony był poprzedni sezon dla Athletic i jestem pełna nadziei na ten sezon, a Ty mi tu tę dramę przypominasz! Nie dobrze. Ale mam nadzieję, że tu wezmą się w garść, prolog był dość przygnębiający taki. Niech ich kobieta nie rozwala emocjonalnie.
Jestem beznadziejna w komentowaniu, ale będę wpadać co trzy dni, życzę systematycznego dodawania rozdziałów. :)
(Jeszcze miałam sobie życzyć dużo Iturraspe, ale tu już liczę na Twoją dobrą wolę. ;))
UsuńCoś czuję, że będę dużo leż wylewać czytając rozdziały tego opowiadania. Chociaż nie robiłam jeszcze tego przy żadnym opowiadaniu, to wiem jak teraz będzie. Nie jestem fanką Athelticu, ale noszę w sobie jakiś głupi sentyment do Ikera, który mogę wytłumaczyć tylko tym, że kogoś mi przypomina. I będę pewnie zawsze patrzeć na Ikera przez jego pryzmat. Ale tak jest dobrze.
OdpowiedzUsuń"…Penny, proszę, oddzwoń nareszcie. Nie dzwoniłaś od dziewięciu miesięcy, a ja łapię się na tym, że nie pamiętam brzemienia twojego głosu. Dzisiaj obudziłem się i nie mogłem przywołać w pamięci nawet twojego obrazu, nie pamiętałem, jak wyglądasz. Tak bardzo się boję, że kiedy wrócisz, nie będę umiał cię poznać. Bardzo tęsknię, Penny. Przyszła do nas na trening jakaś dziewucha, tak bardzo podobna do ciebie… A może nie była w ogóle podoba? Nie pamiętam, jak wyglądasz, nie umiem tego ocenić. Myślałem, że wróciłaś, ale ona ma na imię jakoś tak dziwnie. Penny, dlaczego od dziewięciu miesięcy nie możesz do mnie oddzwonić? Mam już dość nagrywania się na sekretarkę i Nano chyba też. Penny, bardzo cię kocham, pamiętaj o tym i oddzwoń…" - to było przepiękne. Cudowne. Muszę iść odreagować.
Pozdrawiam i wyczekuję wtorku!
Ty wracasz do publikowania, ja do baskijskiego świata. Zapytałaś mnie, czy chcę to znowu czytać. Tak, chcę. Jakkolwiek nie wpływałoby to na mnie, muszę to jeszcze raz przeczytać. Po prostu czuję ten lezamski ból, zawarty tutaj i chwilę później wracam do zakończenia. Tego nie da się opisać. Magia.
OdpowiedzUsuńP.S. Dziękuję za dedykację. I liczę na kolejne łzy jeszcze raz.