`.
Nawet jeśli ten ktoś istniał tylko w jej chorej wyobraźni, to przecież miała
prawo żyć i umrzeć tak, jak jej się podobało.
– Była wszystkim. Była wszystkim dla Ikera, dla Fernando, dla Javiego,
dla nas. Tamtej nocy z drobnej
szatyneczki siedzącej na stole do ping ponga w Lezamie stała się centrum
naszego małego wszechświata. Wchodziła do szatni zawsze obejmowana przez
Amorebietę, który mimo jej protestów unosił ją i sadzał na tym samym stole, po
czym całkowicie niezawstydzona wdawała się w głośną dyskusję. Wyśmiewała
Javiego wraz z resztą, kpiła z Jona na równi z chłopakami, niekiedy nawet
dogryzała Ikerowi, który zawsze w takich chwilach podchodził do niej i zamykał
jej usta pocałunkiem. Wszyscy się wtedy śmiali, a wraz z nimi i ona. Stała się
naszą duszą, najlepszym podarunkiem od Losu. Po prostu Penélope Amorebieta była
wśród nas, była z Ikerem, który świata poza nią nie widział. My też nie
widzieliśmy, lecz dla nas była to miłość platoniczna, czysta, przyjacielska…
chyba nawet trochę braterska. Penélope była naszą małą siostrzyczką, naszą
dziewczynką, przyjaciółką; zajęła miejsce Remedios w naszych sercach, której
było to całkowicie na rękę. Remedios zaczynała wtedy od nas uciekać, jednak
robiła to na tyle powoli, iż nikt nawet się nie zorientował, kiedy straciliśmy
ją na rzecz jej obecnego męża.
Dopiero gdy zostawiła Javiera, gdy Jon został przezeń porzucony na
dobre, dotarło to do nas, lecz było już za późno. My mieliśmy Penélope, zaś ona
stała się wszystkim tym, o czym Remedios nawet nie śmiała śnić. Jej
przepowiednia się sprawdziła, ale my tak naprawdę wciąż nie zdawaliśmy sobie z
tego sprawy. Nawet Javier zaczął ulegać nienawiści w sposób, o jaki na pewno go
nie podejrzewaliśmy.
Javi Martínez był uzależniony od nienawidzenia Penélope, musiał
pielęgnować to uczucie, ażeby przeżyć. Bez złośliwości wobec niej zginąłby,
upadłby na samo dno wraz z nami. A tak naprawdę jest ponad nami, chociaż uległ
ogólnemu nastrojowi. On jako jedyny wciąż widzi szansę, choć wie – tak jak my
wszyscy – że ta dziewczyna porzuciła nas na zawsze.
– Nie jadę –
upiera się twardo Penélope, zajmując swoje honorowe miejsce na stole do ping
ponga w szatni w Lezamie. Iker obejmuje ją ramionami w talii, stojąc u jej boku
i szepcząc niesłyszalne dla reszty słowa wprost do jej ucha, zaś Jon i
Amorebieta próbują tę małą wariatkę przebłagać.
Tylko Javierowi
Martínezowi chce się śmiać z zaistniałej sytuacji. Nigdy nie podejrzewał, iż
oni wszyscy okażą się tak naiwni. A jednak, co do sztuki uwierzyli w czyste
intencje tej małej, brzydkiej zołzy, oddali jej młodego Muniaina i wprowadzili
do świątyni Athleticu, jakby była co najmniej… Meme. A wcale nią nie jest i
nigdy nawet jej nie dorówna.
– Jedziesz –
upiera się Amorebieta, patrząc na swoją żonkę, która jest obejmowana przez
Muniaina – co za porżnięte z nich małżeństwo! – dość groźnie.
– Chyba cię
pojebało – odparowuje mu Penélope. Potem Iker znów coś jej szepcze, na co
wybucha śmiechem. Złośliwym, jakby kierowanym tylko do Javiego. Jakby
wiedziała, iż ten najchętniej roześmiałby się teraz i bezlitośnie wykpił ich
naiwność.
„Suka. Zwodzi
ich, a potem porzuci. A ja nie mam ochoty ich zbierać z dna” – myśli wściekły,
kiedy jeszcze jest w stanie się pohamować przed skomentowaniem scenki tuż przed
sobą. Schyla się i we względnym spokoju ducha zawiązuje parę czarno-szarych
korków.
– Jedziesz z nami
do Bratysławy, Penélope. Nie zostawię cię samej w domu – upiera się przy swoim
Fernando. I wtedy Javier nie wytrzymuje, wybuchając rozbawionym śmiechem pełnym
kpiny, jaką i tak umie odczytać tylko ta mała idiotka.
– I po cholerę
chcecie ją brać? – pyta lekceważącym tonem. – Jest ostatnią osobą, której
potrzebujemy, mając na koncie przegraną u nas z Rayo i remis w Barcelonie z
Espanyolem. Naprawdę, ona jest nam całkowicie niepotrzebna. Rozkojarzy was i
będzie po meczu – prycha najspokojniej na świecie, zakładając na siebie klubową
bluzę, po czym obojętnie, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, wychodzi z
szatni wraz z asystującym mu Llorente.
– Doskonała
zagrywka – syczy przyjaciel. – Teraz na pewno będziesz miał…
– Zamknij się –
warczy na to wściekły, opanowany nienawiścią Javi. – Ty też uległeś temu, co
podobno ma?
Sarkazm, kpina i
pogarda w jego głosie są aż namacalne, opadają na podłogę przemierzanego
korytarza Lezamy wykładanego jakimiś nijakimi płytkami i na zawsze ozdabiają go
swymi niewidzialnymi ciałami.
– Przesadzasz –
odpiera na to Llorente tak spokojnie, jak tylko potrafi, kiedy jest urażony. A
teraz na pewno tak się czuje. – Jasne, rozumiem, problemy z Remedios…
– Po pierwsze:
Meme. Po drugie: nie twój interes. Po trzecie: odjeb się od niej – przerywa mu
brutalnie Javier, a chwilę później i tak jego złość narasta, bowiem docierają
go słowa Penélope:
– No dobra,
pojadę.
I ta mała zdzira
naprawdę myśli, iż robi im wszystkim łaskę, zgadzając się na ten cholerny
wyjazd do Bratysławy?
„Niedoczekanie
jej. Jeszcze utrudnię jej całe to idealne życie, jeszcze zniszczę to, co
próbuje z nimi zrobić. Tylko ja myślę tutaj logicznie i to na mnie spoczywa
odpowiedzialność za tę bandę naiwnych jak niemowlęta frajerów.”
Cały trening
wykonuje ćwiczenia chyba najintensywniej z całej drużyny, jednak ta specyficzna
wściekłość wcale z niego nie uchodzi. Ba, ona się jeszcze potęguje, czy też czyni
to perfidny uśmieszek brzydkiej panny Amorebiety wygodnie siedzącej po prawej
stronie boiska w Lezamie, tuż przy samej linii środkowej, gdzie zawzięcie
dyskutuje o czymś z Pablo Quirogą, drugim asystentem trenera Bielsy, który
zaszył się w swoim gabinecie w towarzystwie swojego pierwszego asystenta,
trenera bramkarzy i Xabiera Clemente, jednego z dwóch trenerów od przygotowania
fizycznego. Drugi z nich, Luis Bonini pozostał na posterunku, czy też siedzi po
drugiej stronie Penélope i tylko kątem oka obserwuje, jak dwudziestu kilku
piłkarzy biega dookoła boiska numer pięć.
Dałby się pokroić
za to, iż każdy jej perfidny uśmieszek jest kierowany tylko i jedynie do niego.
Nie uśmiechałaby się do nikogo z taką dawną kpiny, z tym „naprawdę uważasz, że
wygrasz wojnę ze mną?” tylko właśnie do niego. A jemu jest w to graj, bowiem ta
przeklęta dziewucha doprowadza go do cholernego szału.
Jakie szczęście,
iż na jakieś dziesięć, piętnaście minut przed końcem treningu pojawia się Meme
z tym swoim pięknym uśmiechem igrającym na wiśniowych wargach i ze stosem
kartek w dłoniach. Nim się orientuje, Javier trzyma ją w ramionach i, perfidnie
wpatrując się wprost w oczy Penélope, wpija się w usta Argentynki, która
nieszczególnie temu protestuje.
Meme jest jego i
tak zawsze pozostanie, bowiem nie ma na świecie człowieka, który zniósłby tak
wielkie zło w tak pięknym wcieleniu.
– Jedziesz z nami
do Bratysławy – oznajmia jej Javier, kiedy zakańcza pocałunek. Policzki Meme są
nienaturalnie zaróżowione, a ona sama głęboko oddycha, mnąc w wolnej dłoni
bluzę piłkarza.
– Jadę –
przytakuje.
– Jedziesz z nami
do Bratysławy, bo tego chcę – precyzuje Bask, na co Meme, która ma wyraźnie
gorszy dzień, skina głową.
– Oczywiście.
I wtedy w głowie
Javiego pojawia się pomysł, jak jeszcze bardziej wytrącić z równowagi nie tylko
Penélope, ale też wszystkich innych potencjalnych kochanków Meme.
– Jesteś tylko
moja – oznajmia jej głośno, wyraźnie i bardzo dobitnie. Ona tylko odchyla głowę
w bok i opiera się o jego ramię.
– Tylko twoja,
Javi – powtarza słabo, jakby wcale nie była gotowa na te słowa, jakby wcale tak
nie myślała, zaś powtórzenie ich było dlań zaledwie próbą pojęcia ich sensu.
Jednak nie to się
liczy dla Javiera Martíneza, który wyraźnie triumfuje nad Penélope, nad Jonem i
nad całą tą szurniętą bandą ślepych głupców dających się mamić pięknym
obietnicom i wizji idealnego życia.
– Czternastego września, bardzo wcześnie rano, Penélope wsiadła z nami
w samolot wylatujący z naszej Sondiki do Bratysławy na swój pierwszy mecz
Athleticu. Co prawda graliśmy już dwudziestego ósmego sierpnia z Rayo na San
Mamés, jednak ona wcale nie była wtedy jeszcze nasza. To chyba dobre słowo, bo choć jakaś część jej należała tylko
do Ikera, Penélope często drwiła, iż my jesteśmy tacy jej, a ona jest taka
nasza. I to było piękne, bo idealnie pokazywało, jak bardzo się z nami zgrała.
Była nasza i na zawsze miało tak pozostać, w co wierzyliśmy. My, banda ślepych
głupców łudzących się, iż nigdy nas nie zostawi. A jednak odeszła bez słowa,
przysięgając powrót, który nigdy nie nastąpi…
W samolocie spała przytulona do swojego chłopaka, który nie chciał jej
w ogóle opuszczać. Chciał jej bronić przed złem tego świata, chciał pokazać jej
piękną stronę życia i dać wieczną miłość. Gwarantował jej bezpieczeństwo,
obejmował ją, nawet kiedy skulona w kłębek spała na jego kolanach, a on mógł tylko
patrzeć na jej spokojną twarz i zastanawiać się, dlaczego właściwie ją
pokochał. Nie znał odpowiedzi na to pytanie, nie umiał nawet znaleźć
przypuszczalnych powodów. Był na to za młody, wciąż łudzący się, iż będzie żył
bez cierpienia, bowiem kochana przezeń kobieta odwzajemnia to.
Zapomniał tylko, iż ból jest ceną niesamowitego i niepowtarzalnego
charakteru prawdziwej, jedynej miłości.
Nawet Marcelo
Bielsa nie miał nic przeciw, kiedy ta mała, wredna zołza uśmiechnęła się
przesłodko i zapytała, czy może posiedzieć z nimi w szatni.
Nawet ten
pieprzony, podobno znający się na swojej robocie trener!
A teraz siedzi na
samym środku szatni tego małego stadioniku w zapomnianej przez Boga mieścinie i
szczerzy się głupio do całej drużyny, kiedy Ander Herrera zaplata jej z włosów
koszyczek, narzekając przy tym, iż się boi.
– Ale czego? –
dopytuje miękko Penélope, jakkolwiek w tej miękkości jej głosu Javi doczytuje
się fałszywości. Mała, wredna naciągara. – Nie ma czego, Ander. To tylko mecz,
taki jak setki poprzednich i setki kolejnych.
W ostatniej
chwili hamuje się przed rzuceniem kolejnej z asortymentu kąśliwych uwag pod jej
adresem. Już nawet publiczne szydzenie zeń stało się dla Javiego po prostu…
nudne. Równie nudne jak związek z Meme.
No właśnie –
Meme. Cały lot do Bratysławy siedziała kurczowo w niego wtulona i jakby czymś
przerażona. Nagle stała się cieniem samej siebie, kimś, kogo Martínez
całkowicie nie zna. Znikła cała otoczka nienawiści, złośliwości, wredoty…
Wszystko to, co upodobniało ją dotychczas do Javiego.
Nie pytał o
szczegóły. Nie chciał ich znać, życie w niewiedzy podoba mu się o wiele
bardziej. Nie mając pojęcia o powodzie nagłych zmian w Meme, Javier nie musi
się tym martwić, zaś zmartwienia są ostatnią z upragnionych przezeń rzeczy. One
jedynie powodują komplikacje, które trzeba rozwiązać, skupiając się tylko na
nich. A Javi Martínez nie może w obecnej chwili stracić wzroku z tej małej,
brzydkiej Wenezuelki, która śmieje się tym swoim niby niewinnym, dziecięcym
chichocikiem na podłodze. Wszystko związane z Meme jest o wiele mniej ważne od
tego dziecięcia, które tak piekielnie go irytuje samą swoją obecnością. O
głosie, słowach, gestach i tak dalej nawet nie wspominając.
– Śliczny! –
ogłasza rozentuzjazmowana, przeglądając się w jakimś niewielkim lusterku, które
Amorebieta podtrzymuje w powietrzu na wysokości jej głowy. Ma na sobie nawet
koszulkę z nazwiskiem męża i numerem piątym, którą ten widocznie podarował jej
już szybciej, bowiem pojawiła się na stadionie już weń ubrana.
Iker parska na to
śmiechem, za co dziewczę mierzy go wściekłym spojrzeniem.
– Nie złość się,
Penny – podchodzi do niej, po czym bez skrupułów ściąga z niej koszulkę
Amorebiety. Co dziwne, Fernando wcale się nie burzy, zaś sama Penélope
bezwstydnie pozwala wszystkim zanalizować fakturę koronkowego, czarnego
stanika, nim Muniain zakłada nań koszulkę z własnym nazwiskiem i numerem
dziewiętnastym.
To, że cała
drużyna z Amorebietą na czele jedynie się śmieje bez grama złośliwości, jest co
najmniej dziwne, jednak Javi znów stara się skupić na wiązaniu korków, zaś
trener Bielsa obserwujący tę scenę z lekką dezaprobata ukrytą za sympatycznym
uśmiechem pyta:
– Będziecie
jeszcze publicznie rozbierać Remedios…
– Meme – poprawia
go słabym głosem siedząca w kącie blondynka, krzywiąc się w wyćwiczony sposób.
Nawet ten grymas niezadowolenia nieszczególnie jej wychodzi. Nigdy nie widział
Meme w tak bladym, słabym wydaniu; Meme praktycznie pozbawionej swojej
największej broni, cynicznego zła.
– …Czy też może
dacie mi wreszcie przedstawić wyjściową jedenastkę? – kontynuuje, wcale nie
zwracając uwagi na dietetyczkę. Normalnie zaczęłaby się kłócić, jednak dziś
jest jakaś apatyczna, bo nawet nie wygląda na osobę do kłótni skorą.
– No przecież nie
pozwolę mojej dziewczynie siedzieć na trybunach w koszulce z nie moim
nazwiskiem – Iker wzrusza ramionami z rozbrajającym uśmiechem, na co Penélope
parska tylko śmiechem, po czym cmoka go prosto w usta.
Javi dałby się po
raz kolejny już pokroić za to, iż ponownie patrzyła mu przy tym prosto w oczy z
morderczą wręcz premedytacją, od której ścisnęło go coś w środku. I bynajmniej
nie było to przyjemne.
Jednak bardziej
dotyka go, kiedy Iker niedługo przed końcem pierwszej połowy meczu strzela gola
i układa z palców dłoni serduszko kierowane wprost w trybuny. Dokładnie w
kierunku tej małej, pieprzonej manipulatorki, która prędzej czy później ich
zniszczy.
A tego Javi
Martínez naprawdę chciał uniknąć.
– Szkoda, że chronienie nas mu nie wyszło. Javier czuł, iż ona nas
zniszczy, czuł, iż nasze losy splótłszy się z Penélope Amorebietą, nie będą
mieć szczęśliwego zakończenia. Jakby to on był osobą, jaka miała temu zapobiec.
Może i mógłby nas uratować, może mógł zauważyć, co złego się szykuje, lecz
nienawiść go zaślepiła. Kiedy już spostrzegł, co się działo, było za późno, zaś
ona odeszła. Może dlatego teraz tak ciężko mu o niej wspominać, może dlatego
teraz wygląda na przygniecionego tym o wiele bardziej od nas.
Bo mógł nas uratować. I on o tym wie. To boli go najbardziej, to jest
ten ciężar, jaki w sobie nosi. Świadomość, iż gdyby myślał racjonalniej i w
odpowiedniej chwili ostrzegł nas, iż Penélope staje się dla nas za ważna,
bylibyśmy teraz normalnymi ludźmi, a nie bandą małych chłopców omamionych jej
widmem. Nie zatrzymałby jej przy nas, i tak by odeszła, ale żylibyśmy
normalnie. Zaś kiedy jej nie ma, jest nam o wiele trudniej, a co za tym idzie i
jemu. Mówił ostatnio o zmianie klubu, coraz częściej wspomina cicho, że to jego
ostatni sezon na San Mamés. Nikt mu się nie dziwi, widząc, jak ciężko jest mu
znieść budowanie bezpiecznej otoczki wokół ludzi, którzy kochali ją jak
szaleni. Choćby Iker. Już wtedy, w Bratysławie, wiedział, iż to drobne dziewczę
o odrobinę za ostrych rysach stało się całym jego światem, a on wcale nie
chciał z tym walczyć. Brakowało mu tylko odwagi, ażeby przyznać się do swoich
uczuć przed Penélope.
–
Kiedy to zrobił?
– Jeszcze nie wtedy. Bał się, a słów tych nie powiedział jeszcze
żadnej kobiecie. One miały dlań szczególne znaczenie, były takim magicznym
zaklęciem, które wypowiada się z pełną mocą tylko raz w życiu. Zaś Iker Muniain
chciał mieć pewność, iż ta, której powie ową cudowną formułkę, będzie tą
jedyną.
Przymykam powieki, kiedy Nando w ciszy parkuje pod ośrodkiem
treningowym w Lezamie, czując, iż zaczyna docierać do mnie to, czego nie
usłyszałam, a co chciała powiedzieć Penélope w moim śnie.
„Zastąp mnie, uratuj ich. Nie jestem wcale wyjątkowa.”
A jednak myliła się, bowiem oni już znaleźli tę jedyną kobietę, która
potrafiłaby zawładnąć ich światem. I to wcale nie ja nią jestem.
To Penélope.
Javier Martínez patrzy na mnie z wyraźną niechęcią, siedząc naprzeciw
mnie w gabinecie. Włosy ma w nieładzie, oczy przepełnione pogardą, a na ustach
błądzi lekceważący uśmieszek. Niczym Javier Martínez z czasów, kiedy Penélope
była. Widząc go teraz, nie mogę wyobrazić sobie, iż i on się zmienił. Dla mnie
wciąż jest pieprzonym skurwysynem, człowiekiem pełnym nienawiści i awersji do
tego świata. Dookoła niego roznosi się ta charakterystyczna mgiełka zła, ten
zapaszek skurwysyna, któremu na niczym nie zależy.
A przecież podobno nosi większy ciężar od nich wszystkich. Podobno
cierpi bardziej od całego zespołu z powodu ucieczki Penélope.
– Fabrizia, prawda? – pyta z lekką, szyderczą nutką grającą w jego
ciepłym, głębokim głosie.
– Owszem. Fabrizia Fernandez – odpieram sztywno. Przeraża mnie
odrobinę jego postawa, lecz mam wrażenie, iż to tylko maska. Bo podobno ten
człowiek nosi w sobie więcej bólu niż cała reszta razem wzięta, lecz jest też
od nich wszystkich o wiele silniejszy.
– Javier Martínez, lecz ty to pewnie wiesz – przedstawia się lekko
flegmatycznie. Biorę głęboki wdech, po czym zaczynam:
– To jakaś gra, Javi? – spoglądam na niego spod przymrużonych oczu.
Wyraz jego twarzy jest zimnie obojętny.
– Fabrizio, nie bądźmy naiwni. Nie widzę sensu, ażeby w cokolwiek z
tobą grać.
– Naprawdę?
– Tak – warczy zniecierpliwiony. – Nie chcę być niemiły, ale chciałaś
ode mnie coś konkretnego, czy tylko się przedstawić? Mam trening.
– Ale widziałeś sens, ażeby wciągnąć w twoją chorą grę Penélope? –
kontynuuję spokojnie.
I wtedy coś w nim drga. Przez ciemne oczy przebiega ślad bólu, a usta
zaciska we wściekłym grymasie. Trwa to dosłownie ułamek sekundy.
Bingo.
Nachyla się nieznacznie w moją stronę, po czym naprawdę wściekle
warczy:
– Nie śmiej jej oceniać. Nie śmiej oceniać nikogo ani niczego z nią
związanego. Nawet nie drąż tematu. Jej już nie ma i nie wróci, do cholery!
Odczep się od tej historii raz na zawsze i nigdy jej nie drąż. Za wiele mnie
kosztowało to wszystko do tej pory, a nie chcę oddawać jeszcze więcej. Oni są
bezpieczni z tym, co wiedzą. A ty nie zadawaj pytań. Nigdy.
A następnie wychodzi, nie omieszkawszy trzasnąć z impetem drzwiami.
Przymykam powieki, lecz na moją twarz wkrada się triumfalny uśmiech.
Blefując, trafiłam na trop.
***
Myślę, że czasami jest potrzebne nam takie kilka chwil przerwy,
odcięcia się od wszystkiego, swoiste days off. Pozdrawiam ze swoich właśnie
kończących się dwóch days off i pozdrawiam z radością, bo Athleti pięknie stoi
na piątym miejscu w tabeli, a United w chwili dodawania numeru 17 wygrywa 2:0.
I do tego dzięki mojemu kochanemu Chicharito.
Akcja nam się rozkręca i rozkręca, a może się już nawet rozkręciła? MM
jest dość specyficzne, że tak powiem. Ale pewnie sami już to spostrzegliście.
Jakieś opinie, sugestie, krytyka? Wszystko mile widziane xx
Dla mnie samej. W
ramach wyjątku, w ramach podziękowania samej sobie za spokój na sercu i duszy i
za to, że czasami mogę uciekać, ale nigdy nie ukryję się na zawsze.
Do zobaczenia w piątek.
To taki trochę wstyd, że już tyle rozdziałów, a ja jeszcze nie czytałam/nie komentowałam. Cóż, pod tym względem jestem no-life'm i postaram się to nadrobić. Nie wiem kiedy i jakim cudem, ale spróbuję.
OdpowiedzUsuńB.
A ja powiem tak, że dziewczyny to czytają i nie wiedzą później, co powiedzieć. Ja trawiłam zawsze w nocy, a ty mnie męczyłaś już od rana. :P
OdpowiedzUsuńBtw., czy mogę już popłakać nad MM?
M