`. Sukces osiągamy
dzięki temu, czego nas nigdy nie uczono.
Odrestaurowana kamienica, w której mieszka Nando, znajduje się tuż nad
brzegiem Nerviónu. Wyraźnie po niej jednak widać, iż swoje lata ma, może nawet
pamięta Drugą Republikę. A jeśli nie, na pewno czasy generała Franco. Wszak
minęło zaledwie niecałe czterdzieści lat od śmierci człowieka, który rozpętał
wojnę, lecz dał też Hiszpanii coś bezcennego – stałość. Kraj, który tylko w
ośmioletniej historii Drugiej Republiki miał pięciu prezydentów, za Franco
dostał prawie cztery dekady spokoju.
Nando mocniej przyciska mnie do swojego boku, kiedy zaczyna wiać
zimniejszy wiatr. W kieszeni kurtki wolną dłonią szuka kluczy, zaś ja podziwiam
w milczeniu swoje przyszłe mieszkanie. No dobra, na razie tylko kamienicę, w
której się znajduje.
– Amayu?
Spoglądam na Nando z lekkim roztargnieniem.
– Mhm?
– Możemy już wchodzić na górę?
Skinam bezmyślnie głową. A niech mu będzie, wejdziemy na górę, obejrzę
mieszkanie, a potem uznam, że jakiekolwiek by nie było, i tak mi odpowiada, bo
będzie nasze wspólne.
Klatka schodowa jest zimna, wyłożona ciemnym kamieniem i pomalowana
niegdyś beżową farbą. Dzisiaj jest to raczej bardzo brudny beż wpadający pod
szarobury. Nando prowadzi mnie po niej powoli, niespiesznie, chroniąc w swoich
ramionach przed zimnem. Dobrze mi przy nim, czuję się tak bardzo bezpiecznie i
mam wrażenie, jakby nic złego nie mogło już się nam przydarzyć.
A przecież przez większość jestem po cichu określana nową Penélope, zaś
w ich oczach widzę, jak powoli zaczynają tracić nadzieję, jak tylko odliczają
dni do mojego prawdopodobnego odejścia. I mają, cholera jasna, rację. Bo na
prośbę Nando pojadę z nim gdziekolwiek będzie tylko chciał, gdziekolwiek tylko
dostanie satysfakcjonujący go kontrakt z dala od baskijskiego centrum
cierpienia.
Nawet nie spostrzegam, kiedy zatrzymujemy się na samej górze kamienicy
i wchodzimy do przestronnego mieszkania urządzonego klasycystycznie, jakby
trochę z osiemnastego wieku. Co prawda lepsze to od rokoko, ale przerażające
jest podobieństwo mojego – naszego – nowego mieszkania do mojego apartamentu w
Marriotcie.
– Witaj
w domu, Amayu – szepcze wprost do mojego ucha Nando, po czym skrada mi krótki
pocałunek. Wzdycham ciężko, bardzo ciężko, rozglądając się po holu. Z ramion
zsuwam płaszcz, który odbiera Nando i wiesza na wysokim wieszaku.
Powoli, krok za krokiem, przemierzam pomieszczenia, podziwiając
najpierw kremowy hol, a następnie wielki salon – ma wymiary gdzieś normalnego
mieszkania – w którym Nando zadbał nawet o bar. Mieszkanie jest ogromne,
zajmuje całe piętro. Albo poddasze, bo nad sufitem jest tylko dach. Lecz to
piękne poddasze, emanujące ciepłem i zapachem mojego mężczyzny wymieszanym z
odrobiną zastoju.
Jestem w Bilbao od osiemnastego lutego, zaś dopiero dziś, dopiero
dwudziestego szóstego marca po raz pierwszy wkraczam do jego mieszkania. I do
tego od razu jako jego kobieta, jego kochana Amaya.
To takie… dziwne. Inne. Niespodziewane. Nie widzieliśmy się trzynaście
lat, trzynaście lat to przecież szmat czasu, zaś my pomimo zmian, jakie w nas
zaszły, wciąż rozumiemy się jak kiedyś. To… cud.
A podobno cuda się zdarzają, tylko tak łatwo nam je przeoczyć. Podobno
cud Bilbao nazywał się Penélope i przeminął, nim zdążył tak naprawdę zaistnieć.
W maju minie rok, tak mi się wydaje z ich opowieści. Z opowieści Nando, który
obejmuje mnie ramieniem i prowadzi powoli do sypialni, pozwalając podziwiać ten
ogromny salon. I równie przestronną część mieszkania sprytnie ukrytą za
rozsuwanymi drzwiami w kolorze ścian pod drugiej stronie pomieszczenia.
A tam są trzy pokoje, garderoba i piękna, trochę jednak za bardzo
klasycystyczna łazienka. Jedno pomieszczenie wyraźnie jest gościnną sypialnią,
bowiem nosi w sobie charakterystyczną bezpłciowość, bezosobowość, jakby
neutralność.
– Javi lubi tutaj sypiać, kiedy ma gorsze dni – rzuca w ramach
wyjaśnień. To jedno zdanie daje mi wiele do myślenia, bowiem Javier Martínez ma
coś na sumieniu, o czym sam mnie uświadczył. I zapewne kiedy budzą się w nim
wyrzuty owego sumienia, kiedy zaczyna nienawidzić samego siebie za to, co
zrobił Penélope – pośrednio lub bezpośrednio, bo tego nie wiem – ucieka ze
swojej samotni do domu najlepszego przyjaciela. Do mojego Nando.
Drugi pokój jest minimalistyczny, pachnie jeszcze świeżą, białą farbą,
przez którą prześwituje nadal beż. Oznaka, iż był malowany niedawno i na
szybko. Poza tym stoi w nim jedynie wielkie, mahoniowe biurko, fotel z czarnej
skóry oraz czerwony szezlong. Gabinet dla mnie, który Nando wyraźnie robił na
szybko.
– Pozbędziemy się tego czerwonego czegoś i będzie idealnie – całuję go
w policzek z figlarnym uśmiechem na ustach.
– Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że będziesz chciała to wynieść –
parska na to śmiechem, lecz tym razem on ignoruje subtelności i brutalnie wpija
się w moje wargi. A ja oczywiście odwzajemniam każdy pocałunek z jeszcze
większą pasją.
Czego innego mógłby się spodziewać po zakochanej weń kobiecie? Po
kobiecie zakochanej do tego stopnia, iż patrzy na świat przez pewnego rodzaju
okulary przysłaniające wszelkie jego wady?
Jestem taką kobietą, taką zakochaną po uszy, ślepą na cały świat i w
pełni mu oddaną. Jestem cholernie mocno zakochana w nim od wielu, wielu lat.
Kochałam go nawet wtedy, gdy tak naprawdę przez całe lata nie umiałam
przypomnieć sobie jego uśmiechu, gdy przez długie miesiące zapominałam o jego
istnieniu. Kochałam, kiedy z mojego umysłu uleciał jego śmiech, uleciało całe
Bilbao, a wiele wspomnień zostało bezpowrotnie zatartych przez kurz i nowe
wrażenia.
Jak wiele marzeń utraciłam przez swe ambicje? Jak wiele prawdziwych
uczuć zagubiłam przez wieczne ucieczki? Jak wiele grzechów popełniłam względem
tych, których kocham? Jak wiele błędów w moim życiu było całkowicie moją winą,
jak wiele serc złamałam, bo nie potrafiłam pozostać…? Te wszystkie pytania
pojawiają się nagle, w tej jednej chwili, kiedy akurat Nando scałowuje ścieżkę
gdzieś na mej szyi. Jego usta są gorące, namiętne i przyprawiają mnie o łzy. Bynajmniej
nie szczęścia.
Mogliśmy zdobyć to trzynaście lat temu. Już wtedy mogliśmy być
szczęśliwi, gdybym nie uciekła. Mogliśmy zdobyć to dziesięć lat temu, gdybym
wróciła do Bilbao zaraz po ukończeniu szkoły. Mogliśmy mieć to już dawno,
wiele, wiele lat temu, zaś wtedy Penélope by ich nie zniszczyła.
Lecz popełniłam błędy, za które odpowiadam tylko ja. A przez nie
odpowiadam też za to, co dzieje się z Athleticiem. Za dziewięć miesięcy Penélope
Amorebiety, do których bym nie dopuściła, będąc z nimi. Lecz mnie nie było, zaś
ona ich zniszczyła.
– Amayu, nie płacz, proszę – szepcze cicho Nando, scałowując tym razem
rzewnie płynące po moich policzkach łzy. Wtulam się w niego mocniej i szlocham
w najlepsze. Dwa metry od drzwi sypialni, tuż naprzeciw otwartej, nieznacznie
tylko zagraconej i bardzo dużej garderoby płaczę w ramionach mojego mężczyzny
przez błędy, jakich mogłam się przecież ustrzec.
A on ściera każdą moją łzę, ażeby wreszcie unieść mnie i zanieść do
sypialni, ułożyć na wielki łóżku z czterema kolumnami i zawieszonym nad nim
baldachimem z purpurowego aksamitu.
– Kochanie, co się dzieje? – pyta z czułością w głosie, kładąc się u
mojego boku. Natychmiast znów mocno do niego przywieram, nim prawie
niezrozumiale wyduszam:
– Mogłam was uratować. Nas wszystkich.
A on zaczyna się śmiać. Lecz to śmiech bez ani grama rozbawienia,
raczej z żalem, ze smutkiem i z… zawodem? Doskonale, nawet Nando jest
zawiedziony moją postawą, nawet on wiem, że mogłam ich uratować. A przez to
ryczę jeszcze bardziej.
– Amayu, daj spokój – prosi delikatnie, idealnie maskując wszystkie te
uczucia. Tylko jego oczy nie potrafią grać. Nigdy nie potrafiły, nawet za
czasów największego skurwysyństwa. Któregoś razu powiedziała mi to jego
siostra, jego własna, rodzona siostra, co jest dla mnie lekkim szokiem do dziś.
– Mogłam wrócić dziesięć lat temu, mogłam wrócić choćby nawet rok temu,
a dziś nie bylibyście na dnie, nie uleglibyście jej – nawet imienia panny
Amorebiety się boję. Nie umiem wyrzucić z siebie głosem składających się na
sławetne Penélope, na demona ich wszystkich.
Znów wybucha śmiechem. Krótkim, nadal rozczarowanym i smutnym.
– Amaya, ogarnij się – syczy, mając złudną nadzieję, iż to pomoże. –
Nie rycz, bo to nic ci nie da. Nie mogłaś temu zapobiec, nikt nie mógł. Wiesz,
ile razy słyszałem od pijanego Martíneza, że mógł ją uratować? Nigdy nie
widziałaś jego oczu, kiedy to powtarzał. Nawet jego spojrzenie tak naprawdę
mówiło za każdym z tych razów, iż nikt nie mógł nas uratować. Penélope musiała
odejść. Nie było innego wyboru, nie było szansy, ażeby dziś siedziała z nami w
Bilbao i spacerowała po mieście z wózkiem, w którym spałaby mała kopia
Muniaina. Po prostu Los tego nam nie chciał dać, po prostu takie dzieje były
nam pisane. Musieliśmy ją stracić, ażeby ją docenić. A ty nie mogłaś niczemu
zapobiec, bowiem tak naprawdę nie wiedziałaś o jej istnieniu. Nie masz prawa
się obwiniać i tyle. Nie masz prawa mówić, iż mogłaś nas uratować. Nic nie
mogło nas uratować, nawet ona sama, nasza Penélope, nie mogła nas uratować.
Sprzedała nam widmo świata, podarowała złudzenie przyszłości, a potem odeszła,
bo tak musiało być. Ona sama nie mogła się uratować! Fernando nie mógł jej
uratować. Nie mogła zrobić tego Remedios, nie mógł zrobić tego Iker, czy Javi.
Nikt nie miał prawa jej uratować, nikt nie mógł uratować nas. Musieliśmy upaść,
tak sobie jakiś pierdolony idiota tam, na górze, wymyślił, a z jego wyrokami
nie można walczyć. Tak samo jak ty nie możesz obwiniać się o wszystko, co
najgorsze. Nie możesz się obwiniać zarówno za wojnę w Iraku, czy zamachy w
Madrycie w dwa tysiące czwartym, jak i za jej odejście. Rozumiesz, Amaya?! –
krzyczy, wyraźnie krzyczy uniesiony tym, jak cholernie ranię go swoimi
wyrzutami. Tuli mnie do siebie i jest pozornie spokojny, lecz krzyczy. – Nie pozwalam ci na to! Nie
możesz się obwiniać i nie możesz tutaj zostać. Wyjedziemy we dwoje, bo jeszcze
szybciej upadniesz. Jesteś przecież tylko pięć tygodni w Bilbao, a ja cię nie
poznaję. Wyjedziemy, bo nie mogę ci pozwolić, żeby ochrzcili cię drugą
Penélope! Nie jesteś nią, nigdy nie
będziesz drugą Penélope, nie pozwalam ci na to! I nie pozwalam ci się tym
oskarżać, bo to nie twoja wina. Jesteś Fabrizią Amayą Fernández, moją kobietą.
Kocham cię, cholera, Amaya, ja cię kocham, a ty nawet nie zdajesz sobie sprawy,
jak to boli, kiedy się obwiniasz – ścisza głos, zaczyna prawie szeptać, już nie
krzyczy, a prawie zanosi się szlochem wraz ze mną.
I to wszystko jest moją winą. Jego tyrada nic nie daje, nie pomaga mi,
co najwyżej mnie dobija. I dobija jego.
– Widzisz, beznadziejna jestem, bo nawet ciebie dobijam – wzdycham
ciężko.
I wtedy znów się zaczyna.
– Amayu, nie mów tak! Nie chcę nawet słyszeć, jak mówisz, że jesteś
beznadziejna. Nie jesteś. Jesteś wyjątkowa, jesteś cudowna i całkowicie moja.
Nie ważne, że nie umiesz uratować tego klubu tonącego w odmętach wspomnień.
Ważne, żebyś ty w nich nie utonęła, bo tylko ty ratujesz mnie. Oni są nieważni,
bo ich nie uratuje już nic, a na pewno nie ty. Musisz się pogodzić z faktem, iż
ratowanie ich nie ma sensu, iż tak naprawdę sens ma co najwyżej ucieczka z
Bilbao. Poza tym to miał być radosny dzień…
Ocieram łzy wierzchem dłoni, bowiem powoli dociera do mnie sens słów Nando.
– To mimo wszystko jest radosny dzień – szepczę, przejechawszy wolną
dłonią po jego uroczych, jasnych loczkach. – To nasz dzień, a ja nic nie
zepsułam, prawda?
– Prawda – potwierdza gorliwie.
– Więc teraz mnie kochaj, bo nic nie zrobiłam. Bo tak musiało być.
Teraz tylko mnie kochaj.
A on bez słowa sprzeciwu to robi. Kocha mnie namiętnie, kocha na ślepo,
a ja jestem w niebie właśnie dzięki niemu. Bo Nando Llorente kocha mnie mocno,
kocha najbardziej na świecie i wiem, iż właśnie osiągamy to, co było nam
przeznaczone już przed wielu, wielu laty.
Nando Llorente zakupów nie lubi. Ba, on ich nie znosi, o czym uświadcza
mnie następnego dnia przed południem, w wolny od treningu dzień. A przecież
ogromna, położona w Barakaldo mekka minimalizmu, Ikea, jest jedynym sklepem, po
jakim zamierzam go ciągać, meblując – jakkolwiek mój mężczyzna woli myśleć, iż
to tylko drobne poprawki w wystroju – nasze mieszkanie. Tego jednego dnia
kupujemy wielkie, proste łóżko z wiśniowego drewna, którego jedyną ozdobą jest
wysoki zagłówek, kupujemy też dwa stoliki i komodę z tej samej kolekcji mebli
do sypialni, co uświadcza Nando, iż jego ulubiony sekretarzyk – przedekorowany
aż do bólu, ale przynajmniej wiśniowy – zostanie w domu. Ustępuję, bo Nando
kocha ten mebel, a ja kocham jego. Zresztą, i tak pozwala mi na pozbycie się
łóżka z rzeźbionymi w bukowym drewnie kolumnami stylizowanymi na greckie
kariatydy i zwojem aksamitu nad nimi, co bardzo doceniam. Ma jednak do niego
sentyment, dlatego też po prostu przestawiamy tę landarę – bez mała ma z dwa i
pół metra długości na dwa szerokości – do pokoju gościnnego. Raczej wątpię,
ażeby Javi miał zamiar uciekać teraz do naszego mieszkania, bo nieszczególnie
za mną przepada. Nie obdarzył mnie ani jednym spojrzeniem od pamiętnej rozmowy
na temat Penélope. Od pamiętnego „Nie śmiej jej oceniać. Nie śmiej oceniać nikogo ani niczego z nią
związanego. Nawet nie drąż tematu. Jej już nie ma i nie wróci, do cholery!
Odczep się od tej historii raz na zawsze i nigdy jej nie drąż. Za wiele mnie
kosztowało to wszystko do tej pory, a nie chcę oddawać jeszcze więcej. Oni są
bezpieczni z tym, co wiedzą. A ty nie zadawaj pytań. Nigdy.” nawet
nie obdarzył mnie spojrzeniem. Zaś w mojej głowie od tamtego dnia, zaś było to
przecież w lutym, te słowa rozbrzmiewają codziennie, codziennie próbuję je
analizować, szukać ukrytego dna, jakiego nie umiem jednak namierzyć.
Ono jest, lecz ja wciąż je przeoczam. Nie żebym szukała go nawet
podczas zakupów, nawet wybierając czarno-białe obrazy, panoramy wielkich miast,
jakie chcę powiesić w swoim gabinecie. Most Golden Gate, wieża Eiffela, Big
Ben, Westminster, London Eye, La Sagrada Familia, Manhattan, archipelag
sztucznych wysp z Dubaju i kilka innych fotografii-obrazów o wielkich wymiarach
ma zapełnić białe ściany mojego prywatnego królestwa, ukrywając przy okazji
prześwitujący beż. Wybieram też niedużą, białą sofę ze skóry i kilka dużych
poduszek-siedzisk do rzucenia na podłogę.
– Mamy już wszystko? – pyta, patrząc bez przekonania na załadowany
bagażnik pożyczonego specjalnie na tę okazję od Muniaina wielkiego samochodu.
Nie byłam z Nando, kiedy auto odeń brał i żałuję, gdyż tak naprawdę chciałabym
zobaczyć, jak ten chłopak – porzucony przez Penélope bez słowa, wnioskując z
dotychczasowej opowieści – zachowuje się w obliczu szczęścia innych, w obliczu
cichej samotności i braku przymusu grania uśmiechu pod zgromadzoną w Lezamie
publiczkę. Jakkolwiek według tego, co powiedział mi odpowiednio podpuszczony
Jon, on się trzyma lepiej, niż ci się,
Fab, wydaje. On jako jedyny ma jeszcze nadzieję, więc jest mu łatwiej. Masz
ochotę na jeszcze jedno piwo? W sumie Jon by nie kłamał, a tym bardziej Jon
po alkoholu. Tylko ta nadzieja mnie dziwi, choć staram się jej nie rozważać.
Nie wiem, dlaczego Penélope ich zostawiła. Nie wiem, gdzie teraz się znajduje.
Wiem tylko, iż jedyną osobą znającą jej obecne miejsce pobytu może być Javi
Martínez, lecz nawet jeśli moje przypuszczenia są słuszne, ten nabierze
natychmiast wody w usta. Ukrywa coś związanego z Penélope, co musi mieć związek z jej zniknięciem.
Intuicja mi to podpowiada.
– Tak, możemy jechać do domu, wypakować to, a potem trzeba jeszcze
odwiedzić hotel. Poinformowałeś zarząd, iż rezygnuję z apartamentu w
Marriotcie?
Skina głową.
– Wczoraj po treningu. Wiedziałem, że już nie będziesz chciała tam
wrócić.
Uśmiecham się do niego ciepło. Skubany ma rację.
– Ale muszę zabrać dziś rzeczy, przez te pięć tygodni zdążyłam się
zadomowić i uzależnić od trufli.
Parska śmiechem.
– Trufle nie problem, kupimy ci ich na kilogramy.
Dla większego rozbawienia – dwa dni później, wieczorem, oswoiwszy się
już z Nandowo-moim mieszkaniem i wodą, która zaczyna być ciepła dopiero po
dwóch minutach, pozbywszy się apartamentu w Marriotcie i służby na zawołanie,
lecz zamiast tego zyskawszy mężczyznę mojego życia spacerującego o poranku po
wielkim salonie z miną „nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, co się dzieje, i
pragnę tylko kawy” – stoję przed wejściem do słynnego klubu 69. Dwudziesty
dziewiąty marca nadszedł niespodziewanie wraz z podwójnymi urodzinami –
Fernando Amorebiety oraz Xabiego Castillo – z okazji których mam w ręce pięciolitrowe
wiaderko. Niestety, nie wypakowane truflami.
Zamiast trufli dwóch świętujących dostaje w prezencie pięć litrów
migdałów. I skrobaczkę do ziemniaków, karimatę, cymbałki, różowy ręcznik z
wizerunkiem Cristiano Ronaldo – doprawy niewybredny żart skierowany w
Amorebietę mającego podczas meczy niemałe problemy z, tu cytat z Herrery, tym
nażelowanym jak miśki Haribo cwaniaczkiem – oraz dwa klucze francuskie.
Athleticu Bilbao, kocham twoje pomysły na prezenty urodzinowe, nawet jeśli
jesteś na dnie, z którego nie umiesz wstać.
***
Nienawidzę wosu, nienawidzę angielskiego i nienawidzę dziś świata. Poza
tym boli mnie wszystko, a szczególnie biodra.
Dochodzą mnie słuchy, że ślisko i mokro na San Mamés dzisiaj, hm? ;>
Dla Naty. W podziękowaniu za
cudowne „Przejdziemy przez to razem”. I za wiarę we mnie, chociaż czasami to
już chyba nie warto.
Do zobaczenia w środę.
"Nażelowany jak miśki Haribo cwaniaczek" płakusiam i kocham te wszystkie epickie teksty o Ronaldo. Wciąż się szwędam między kolejnymi rozdziałami, a już coraz mniej niż więcej!
OdpowiedzUsuńI ej, zawsze warto, pamiętaj. N.