2.01.2014

35. Remedios.


`. Udaję radość, której we mnie nie ma, ukrywam smutek, żeby nie martwić tych, którzy mnie kochają i troszczą się o mnie.


– Każdy z nas musi wreszcie zaliczyć ten upadek ostateczny. Nie można od niego uciec, nie można się bez niego obejść czy nawet oszukać Losu w jego kwestii. To musi się wydarzyć, prędzej czy później upadniemy i zazwyczaj nie kończy się to dobrze. Może nas wtedy uratować tylko cud.
Kiedyś nie wierzyłem w cuda. Potem pojawiłaś się ty, Amayu, i zrozumiałem. Cuda są na porządku dziennym, cudem jest każdy poranek u twego boku, każdy twój uśmiech czy pocałunek. Cudem jest każdy dzień, gdy czynimy krok do przodu, w kierunku zapomnienia o Penélope, pogrzebania jej w naszych pamięciach. Może brzmi to banalnie, trochę nawet zalatuje tanim romansem z kiosku, lecz cudem jest codzienność. Te najprostsze, rutynowe czynności u boku ukochanej osoby.
– Remedios miała Jona – wtrącam cicho, wiedząc do czego pije. Wcześniejszych słów nie muszę komentować, robi to za mnie mój ciepły uśmiech.
– Choćby nie wiadomo jak bardzo się starała, nie umiała nigdy go kochać. Była tyle czasu z Jonem, bo pragnęła coś do niego poczuć, pragnęła choć w niewielkim stopniu odwzajemnić jego uczucia, lecz nie potrafiła. Remedios kochała kogoś, kogo nie chciała kochać, ta miłość była w niej już od wielu miesięcy i ona o tym wiedziała, a jednak za cel postawiła sobie ranienie ukochanej osoby aż do jej ostatecznego upadku. Chciała widzieć, jak Fernando by się załamał pod ciężarem uczucia do niej, chciała wciąż mścić się za utratę dziecka. A w związku z tym, iż tylko on o dziecku wiedział, tylko na nim mogła się mścić. To były ostatnie podrygi jej złego serca, jej czystej nienawiści, choć nienawidziła jedynie samej siebie.
Straciła dziecko prawie cztery miesiące wcześniej, lecz w połowie marca wciąż było jej z tym niesamowicie ciężko. Mieszkała z Jonem, mieli swoją przyszłą wizję życia, lecz nadal nie umiała czuć. To ją przerażało, doprowadzało na skraj szału i depresji. Pewnie gdyby w tamtej chwili poszła do lekarza, ten uznałby, iż nawet psychotropy jej by nie pomogły. Jednak tego nie zrobiła, nawet przez myśl jej to nie przeszło. Wymyśliła coś innego, coś typowego dla osoby z jej doświadczeniem osiągającej właśnie samo dno.
Zaś tam niespostrzeżenie i całkowicie bez pomocy swych dawnych, złych do szpiku kości towarzyszy się znalazła.


Noce mijają bezsennie, jedynie pośród łez. Dnie mijają smutno, w ciemnościach własnej sypialni, w objęciach własnego łóżka.
– Nie ma się czym martwić, to tylko przeziębienie, jestem po prostu osłabiona – powtarza usilnie Meme de Olano, choć sama już dawno przestała w to wierzyć. Nie ma siły wierzyć, nie ma siły na nic. Od kilku dni czuje się taka beznadziejna, bezsilna wobec życia i winna wobec Jona.
Jon tak mocno ją kocha, pozwala jej płakać każdej nocy w swoich ramionach, ona zaś oszukuje go, iż to wszystko ze szczęścia, iż to z niewiary w cudowność życia z nim.
Ale Meme de Olano na pewno nie jest szczęśliwa. Na pewno nie kocha młodego, naiwnego chłopca, który świata poza nią nie widzi. Kochanie go to ostatnie, do czego byłaby w stanie się zmusić. A naprawdę niejednokrotnie próbowała, niejednokrotnie wmawiała sobie, iż czuje.
Szkoda, iż nie umie tego tak naprawdę zrobić. Iż żal w niej przerasta wszystko, niszczy cokolwiek tylko uda jej się zbudować. Jakby wciąż nie umiała wybaczyć Losowi – sobie? Fernando? Całemu światu? – odebrania jej tej małej istotki, swojego dziecka. A minęło już tyle miesięcy, a tak bardzo próbowała wrócić najpierw do dawnego życia, zaś gdy to okazało się niemożliwe, związać swoje losy z Jonem. Nawet odebrała mu szansę na coś na kształt szczęścia bez niej w postaci tej blondwłosej Yazmin.
Gdyby była w stanie, zapewne po raz kolejny wróciłaby do Javiego, jednakże ich stosunki ostatnio bezpiecznie ograniczają się do przyjaźni bez jakichkolwiek podtekstów. Nareszcie. Javi zaś kocha ten swój ideał, tę kobietę z marzeń, której tak skutecznie się wypiera. A jednak kocha i Meme jest ostatnią osobą, jakiej w tym jego obecnie powracającym na dobre tory życiu jeszcze potrzeba.
Po co pamiętać, po co trwać przy czymś, co już przeminęło na zawsze? Meme de Olano sypiająca z każdym możliwym facetem jest przeszłością, podobnie jak niedawno stał się nią Javier Martínez Aguinaga w wydaniu stuprocentowego skurwiela. A także, już dawno, dawno temu, jakiekolwiek szanse na zbudowanie czegokolwiek z Fernando.
Dlaczego była wobec niego tak okrutna po utracie dziecka? On również zaczął je kochać, on również cierpiał, Meme zaś postanowiła zrzucić nań jeszcze większy ciężar, jakby pragnąc ujrzeć go upadającego. Sama już dawno spadała, Fernando zaś był po prostu silniejszy, chciał być dla niej o wiele silniejszy niż w rzeczywistości. Czyżby naprawdę chciała udowodnić mu tym swój ból, swoje cierpienie, będąc okrutną, z czasem porzucając go w chwili, gdy już miał nadzieję na przezwyciężenie wszystkiego?
A potem odeszła do Jona. Tym jeszcze bardziej musiała go zranić. Sama spowodowała, iż przestał ją kochać. W to nawet nie wątpi. Po tym, co zrobiła, niemożliwe jest, ażeby Fernando kochał ją dalej. Nawet on – szczególnie on? – nie jest aż tak naiwny i pełen wiary. Jego nie bawią złudzenia, on woli reżyserować życie tak, ażeby nadzieja nie była potrzebna. Zbudował perfekcyjny związek Penélope i Ikera, prawie uratował Meme z czeluści piekieł klubu 69… Fernando Amorebieta ma w sobie pewne cechy, które po prostu nakazały mu zagranie silnego, jakby to miało Meme uratować. Wolał cierpieć we własnym sercu, nie pokazywać jej tego, łudząc się, iż uderzyłoby to weń za mocno.
Kochał ją wtedy. Czyż to nie jest dobitny dowód jego miłości? Chciał dla niej jak najlepiej, chciał ją uratować, samemu pogrążając się w milczących odmętach niewypowiedzianego nigdy bólu. I miłości, która okazała się dlań destrukcyjna, z sideł której Meme de Olano uciekła w ostatnim momencie.
„Nie za późno na takie rozważania, Remedios? Zmarnowałam już to wszystko, teraz jestem z Jonem i ranię go swoją miłością, której nie ma. Ranię go chęcią trwania bez uczuć, bez nadziei na nie. Co ja najlepszego wyprawiam? I czemu, do cholery, tak perfekcyjnie ranię? Przecież wcale nie chcę być dawną sobą, przecież nawet nagle obudziło się we mnie sumienie i umiejętność czucia…”
Szkoda tylko, iż odczuwane przez Meme de Olano uczucia nie są bynajmniej kierowane w stronę młodego Aurtenetxe. Ten chłopak zasługuje na coś więcej niż ona, jednak sam z siebie nigdy odeń nie odejdzie. Naprawdę ją kocha. Naiwny, wierzący, iż to uczucie Argentynka odwzajemnia.
W istocie, jest zdolna jedynie tego pragnąć. Chcieć go kochać, co jednak ją przerasta, co jest całkowicie powyżej jej możliwości. Kochanie Jona to nierealne marzenie; to marzenie, do spełnienia którego Meme jest tak daleko jak do powrotu w ramiona Javiego i mrocznej atmosfery 69.
Nigdy go nie pokocha, a pomimo tego wciąż przy nim trwa. Gdzie tu logika? Gdzie jakikolwiek sens? Czy będąc z Jonem, czy go porzucając, rani tym młodego Baska i nic nie może na to poradzić. Jest za słaba, ażeby odejść, a jednocześnie zbyt silna, ażeby pokazać mu swoje cierpienie.
To Fernando chciała niszczyć swoim bólem, to jego spychała na dno ucieczkami. Jon nie powinien przez to przechodzić. Jon nigdy nie będzie gotowy na zagrywki tego typu. Wobec Fernando mogła sobie na to pozwolić, bowiem kierował nią wtedy rozdzierający ból po utracie dziecka, jedynej istotki na tym świecie, dla której był sens się zmieniać; która kochałaby ją dokładnie taką, jaka była. Nawet kiedy nie chciała czuć, zaś łóżko Javiego było oazą spokoju.
I co teraz powinna zrobić Remedios Amaranta de Olano Flores, nie mając siły absolutnie na nic i każdej nocy zalewając się łzami pełnymi poczucia winy wobec tych, którzy kiedyś ją kochali, i tych kochających ją obecnie?


Delikatny, troskliwy uśmiech Penélope Amorebiety posyłany znad dużej filiżanki piernikowej latte wcale nie uśmierza bólu. Tak samo jak jej ciepła dłoń zaciśnięta na dłoni przyjaciółki spoczywającej na stoliku. Sama obecność Penélope niczego nie zmienia, Penélope jest przecież tak bardzo szczęśliwa i ciężko jej to zamaskować. Promienieje miłością, swoim idealnym życiem i całą resztą tej idylli u boku Ikera.
Czymś, co Fernando wyreżyserował z przyjemnością i całkowicie bez problemów. Pisał scenariusz kamerą, tworzył zbiegi okoliczności i przypadki, ażeby w życiu jego drogiej Penélope wszystko się ułożyło. A po tym, co swego czasu powiedział Meme, dotychczas owa egzystencja panny Amorebiety nie była szczególnie udana.
– Świetnie wyglądasz, Penélope, naprawdę – powtarza po raz kolejny blondynka, próbując zachować entuzjazm. Wychodzi jej to z trudem i Penélope bynajmniej się nie nabiera.
– Nie słodź. Przecież wiem, że próbujesz tym odciągnąć moją uwagę od twoich problemów.
– One są moje – szepcze cicho Argentynka.
– A ja jestem twoją przyjaciółką, Amaranto. Mów, co się dzieje.
Wzruszenie ramionami.
Co tak właściwie dzieje się w życiu Remedios Amaranty de Olano Flores? Usilne próby poczucia czegokolwiek wobec Jona, które zawsze spełzają na niczym, w ostateczności na kolejnej przepłakanej nocy? Nieokreślona tęsknota za czymś, za kimś… za tym, o którym myśleć nie powinna? Żal do samej siebie i do Fernando, o całym świecie nie wspominając, z powodu utraty dziecka przed świętami?
– Po prostu jest mi źle. To wszystko nie ma za grosz sensu.
– I to mam powtórzyć Nano, Amaranto? Że to nie ma za grosz sensu?
Blondynka przewraca oczyma w geście lekkiej irytacji.
– Przysłał cię na przeszpiegi – kwituje. Penélope uśmiecha się delikatnie, mocniej ściskając jej dłoń.
– Nie. Jesteśmy przyjaciółkami, pamiętasz, Amaranto? Ale Nano… – urywa taktownie, wiedząc, iż słowa, jakie powinny nastąpić, zdecydowanie byłyby nie na miejscu. Meme ma świadomość tego wszystkiego, Meme wie i brakuje jej tylko siły, ażeby cokolwiek z tym zrobić.
– Jak on się trzyma? – pyta Meme, nie mogąc pohamować zaciekawienia.
Penélope ciężko wzdycha.
– Udaje, że go wcale to nie rusza. Oszukuje cały świat. Nawet mnie próbuje, chociaż chyba tylko w ja to nie wierzę. Kogo jak kogo, ale…
– Ciebie nie nabierze – wtrąca Meme. – Penélope, ja bym… – chwila ciszy, kiedy panna Amorebieta jeszcze mocniej ściska jej dłoń. Następnie jednak ją puszcza i podsuwa jej własne, prawie nietknięte ciasto czekoladowe.
– Dobrze ci zrobi trochę węglowodanów – komentuje. – Mnie Iker i tak nakarmi jakimś słodyczami, ostatnio z kuchni nie wyłazi, jak mnie nie ma.
Meme skina słabo głową, patrząc na to ciasto. A potem wzdycha i kosztuje dwa-trzy kęsy.
– Penélope, ja bym naprawdę… – zaczyna ponownie, lecz słowa wciąż nie chcą przejść jej przez gardło. – Ja wiem, że on mnie… Och… Naprawdę chciałabym go… – każdej z prób nie jest w stanie skończyć, nie potrafi się przełamać i wypowiedzieć tych pieprzonych słów. Miast tego po bladych policzkach Meme de Olano zaczynają płynąć dwa strumyki łez bezsilności.
– Nie płacz – prosi cicho Penélope. – Amaranto, nie płacz, proszę. On to wie, ja to wiem i ty też to wiesz. Nano rozumie, Nano… On ma czas, może na ciebie czekać.
Meme cichutko wzdycha, ocierając łzy wierzchem dłoni. A potem tym przerażająco smutnym głosem szepcze:
– Ty, ja i on… Cała nasza trójka wie, iż nigdy nie będę już dostatecznie silna, iż sama nie porzucę tego, co zbudowaliśmy z Jonem przez te miesiące… A on przecież mnie nie zostawi, nieprawdaż, Penélope?


– Znaleźliśmy nagranie. Remedios usiadła naprzeciw amatorskiej kamery i mówiła. Właściwie znalazł je Iker i pokazał nam wszystkim. To było niedługo po tym wszystkim, my zaś cały czas płakaliśmy. Najwięcej Penélope. I Fernando. Przede wszystkim ze smutku i poczucia winy, iż nic nie zrobiliśmy. Iż ona była na samym dnie, my zaś to zignorowaliśmy, nie pomogliśmy. Albo ona tej pomocy nie przyjęła, nie umieliśmy jej do tego przekonać.
Kiedy jej tragedia nabierała rozpędu na ostatniej prostej, my znajdowaliśmy się w Lezamie na treningu. I tylko to, że Marcelo bolał łeb jak jasna cholera, a co za tym idzie, praktycznie pogonił nas z Lezamy, uratowało nas przed klęską ostateczną na linii jej życia.
Bo gdyby nie to, Remedios Amaranty de Olano Flores już by z nami nie było.


Trzy głębokie wdechy. Kamera jest włączona, stoi jakie dwa metry od niej na stole. Meme siada na sofie, lecz po chwili uznaje, iż to zły pomysł. Wstaje, od stołu zabiera krzesło i stawia je w odległości około metra. Oparciem w stronę kamery, a potem siada nań okrakiem.
Jeszcze jeden wdech.
– Boże… Dziwnie tak siedzieć tutaj…
Przygryza nerwowo wargę. Kilka chwil ciszy.
– No, ale nie mogę was tak zostawić bez… wyjaśnień. Jakkolwiek… Zacznijmy od początku, od tego, co mnie do tej chwili doprowadziło. Wiecie, ja was naprawdę wszystkich kocham… Starałam się kochać… Tak, to już bardziej. Z tą miłością, to nie jest tak łatwo, jak się wszystkim wydaje. Ona może sobie być, albo… No, albo jej nie ma.
Boże, czym ja się denerwuję? Was tu jeszcze nie ma, jeszcze z godzinę będziecie się męczyć w Lezamie z wujkiem. Przekażcie mu, że jego też… A zresztą, na to przyjedzie jeszcze pora. Na razie chyba muszę się wygadać komuś, komukolwiek, bo już nie wytrzymuję, to wszystko jest takie… trudne. Choć to chyba za delikatne słowo, zbyt mało ono wyraża. To wszystko jest takie pojebane. Hmm, niby nic dziwnego, wszak to moje życie, a ono nie jest normalne szczególnie po… – milknie nagle, po czym ociera policzki z kilku nieopatrznie płynących łez. – Nie bierzcie tego do siebie, ja naprawdę nie chcę płakać. Nie mogę sobie teraz pozwolić na łzy i wy… też nie płaczcie. Nade mną nie warto już płakać. Nie ma już nad czym płakać. Nie żeby kiedykolwiek było nad czym – uśmiecha się smutno, po czym kontynuuje: – Nie wściekajcie się, nie warto. Wiecie… To tylko ja, Meme, która nie ma równo pod sufitem. Wszyscy to wiedzą, w końcu która normalna kobieta tyle czasu się puszcza? Wybaczcie kolokwializm, ale… inaczej tego nie da się określić.
Niekiedy czuję się jak dziwka. Zawsze wtedy budzi się we mnie taki głosik szepczący „Hmmmm, Meme, co ty nie powiesz? Przecież jesteś dziwką!”. I jak trwać, jeśli coś jest ze mną bynajmniej nie okej?
No, ale odbiegłam od tematu. Bo to taka moja… spowiedź. Chyba to dobre słowo. Taka życiowa, taka z tych wszystkich kurewsko wielkich błędów, jakich się przez lata dopuściłam. Ostatni raz spowiadałam się… Jezu, nie pamiętam. Jeszcze w Argentynie, jeszcze mała byłam. Z dziesięć, piętnaście lat temu? Chryste, naprawdę nie mam bladego pojęcia. Choć w gruncie rzeczy chyba wierzę w Boga. Chyba. No bo to, co mi zrobił, ile mi odebrał… Teoretycznie to tylko moje. I jego, tak w gruncie rzeczy. Ale dojebał mi nieźle, życie mi dojebało… Nie chcę się wam żalić, nie o to tu chodzi.
Znów zeszłam z tematu. No ale dobra, wracając do tego wszystkiego. Urodziłam się te dwadzieścia siedem lat… Tak, pewnie teraz się zdziwicie. Wow, Meme ma aż tyle lat? Jakoś dobrze udało mi się to ukryć, bo w porównaniu z wami zawsze czułam się… stara. Dwadzieścia siedem lat to już sporo, spojrzawszy na fakt, iż wasza średnia wieku to jakieś trzy i pół, cztery mniej. No, zagadka została rozwiązana. Idąc dalej. Urodziłam się te dwadzieścia siedem lat temu w San Lorenzo. To taka wiocha – choć czy wiochą jest coś, co zamieszkuje około czterdziestu czterech tysięcy ludzi? – w prowincji Santa Fe, dwadzieścia trzy kilometry od Rosario. Niekiedy mówi się, że to południowe peryferie Rosario. Zresztą, nieważne. Urodziłam się tam w dość normalnej rodzinie, choć cudów nie było. Niby żadnej patologii, niby pięknie, cudnie i wspaniale, ale z drugiej strony jednak coś musiało być nie tak. Bo teraz tutaj jestem, nie?. Podobno miejsce urodzenia nas kształtuje, lecz czy ja mam w sobie coś wspólnego z San Lorenzo… Szczerze powątpiewam. Nic nie zapowiadało, że życie mi się tak ułoży. Że stanę się taką… dziwką. Naczelną suką Kraju Basków, królową tutejszej nocy i mroku 69. Tak, teraz sobie szydzę, ale to najmniej ważne, nic innego mi nie pozostało.
Wiecie, kiedyś miałam marzenia. Naiwne, głupiutkie, takie dziecięce. Łudziłam się, że będę mieć swojego księcia z bajki, że będę mieć… wszystko. Marzenia są fajne, nadzieja na ich spełnienie to swoistego rodzaju motor napędowy. Marzenia pozwalają widzieć nas tam, gdzie nigdy się nie dostaniemy. Pokazują nas jako księżniczki, wielkich sportowców, gwiazdy estrad, aktorki. Zawsze chciałam nią być. Wiecie, taką jasnowłosą, południowoamerykańską wersją Audrey Hepburn, muzą tych wielkich reżyserów. Allena. Almodóvara. I kogo tam jeszcze się da. Chciałam spacerować po czerwonym dywanie w sukniach od projektantów, w wysokich obcasach i pośród fanów… Zawsze mi mówiono, że jestem piękna, że się nadaję. Wiecie, takie bzdury, które wciska się każdemu dziecku, ażeby zbyt szybko nie dorosło. Takie podmuchy tlenu pod iskrę moich marzeń. To było głębokie, aż nie podejrzewałam, że coś takie powiem. Znów kpię. Nieważne… Zawsze podsycano te moje marzenia, a jednak gdzie skończyłam? Zostałam zawodowym dietetykiem sportowym, bo wujek powiedział, iż zawsze będę mieć w tym robotę. Z czasem marzenia poszły w odstawkę, przestały być żywe, powoli obumierały i… i się skończyło tak, jak się skończyło. To znaczy, że zaczęłam korzystać z koneksji w zawodzie Marcelo, ciągał mnie po tych swoich klubach, a ja tylko miałam ustalać diety zawodnikom.
Ironia losu. Niespełniona aktorka utknęła na prowincji na łasce wujka jako dietetyk. Właściwie prowincja była reprezentacją Argentyny. A potem Chile. I w końcu wysłał mnie do Bilbao, kiedy był już pewny podpisania kontraktu. Miałam tylko przyjechać i ogarnąć ten zespół, nim pojawiłby się tutaj Marcelo.
Wiecie… Ja nigdy wcześniej nie przespałam się z nikim. Nigdy wcześniej nie miałam nikogo. Coś było chyba ze mną nie tak… Jezu, ja tu przecież siedzę i gadam do kamery, to oczywiste, że wciąż coś jest ze mną nie tak. Ale to już nawet nie chodzi o to, iż nie ma czego ratować. No dobra, nie ma, ale wtedy, w tamtej chwili, gdy tylko pojawiłam się w tym przeklętym Bilbao, pojawił się też ktoś w moim życiu.
I tutaj wtrącenie. Zastrzeżenie. Jakkolwiek. Nie wierzyłam w miłość. Nigdy. Moi rodzice to było coś, czego nigdy nie określiłabym miłością. Zresztą, rozeszli się, nie? I to zaraz po moim wyjeździe do Marcelo. Ojciec prał matkę jak leciało, chociaż przecież pochodzę z wcale nie patologicznej, takiej normalnej rodziny, a tak na pewno nie wygląda miłość. Ona dla mnie przez długi czas nie istniała, a na pewno nie wtedy. Miłość to w sumie gówno. Straszne. Iker, Penélope, macie to pieprzone szczęście, że jesteście przypadkiem jednym na milion. Bo ja, na przykład, już się nie załapałam pod szczęśliwą gwiazdę, mnie obdarzono jedynie cierpieniem.
Dlatego tutaj jestem i to opowiadam. Jestem ciekawa, czy już wiecie, do czego zmierzam, czy wciąż trwacie w tej błogiej nieświadomości. Obyście mieli ją jak najdłużej, bowiem ja zeń zostałam stosunkowo szybko obdarta.
Na czym skończyłam…? No tak, Bilbao. A może po prostu Javi? Ten skurwysyn, który pokazał mi 69. Poznał mnie z Andarą, z życiem na krawędzi, z szaleństwem i alkoholem. Jako pierwszy mnie chciał i to dopiero przy nim – niespodzianka! – wykreowałam swój wizerunek suki i dziwki. On oczywiście o tym nie wiedział, nie miał bladego pojęcia, że dopiero dzięki niemu stałam się tą… tym czymś. To poprawniejsza forma. Wyzbył mnie uczuć, odczuć, emocji. Uzależnił od siebie. I od władania nocą, seksem, pożądaniem… Wszystkim tym, co składało się na imprezy w 69. Wprowadził mnie na podium, do sali tronowej, na piedestał, posadził na tronie, wręczył drinka i czekoladową fajkę. Javiemu zawdzięczam to, kim się stałam. I to, że mimo wszystko tych dni z nim nie żałuję. Nawet jeśli było między nami wszystko, absolutnie wszystko poza miłością. Zresztą, ty teraz to oglądasz i pewnie jest ci trochę smutno – mam taką nadzieję? – bo coś tam dla ciebie znaczyłam – znów mam taką nadzieję? – ale wiesz, dziękuję ci za te wszystkie skurwysyństwa. Dziękuję, że wprowadziłeś mnie do innego świata, pokazałeś, że jestem warta tego wszystkiego. Że nauczyłeś mnie kląć, palić, pić i się pieprzyć. Cholera, Martínez, teraz to ja bzdury pieprzę. Ty mnie żyć nauczyłeś! Ale wiesz… Przepraszam też cię za to, iż byłam, jaka byłam. I za to, że wróciłam, że dawałam się łudzić. Za to coś, co mogło być przyjaźnią przez ostatnie miesiące, też cię przepraszam. Tak kurewsko.
Cóż… zaczęło się od Javiego. A potem poszło samo. Był Markel, któremu do ideału niewiele brakowało. A jednak go nie pokochałam. Miast tego rozwaliłam małżeństwo jego siostry. Było ich… wielu. Bardzo wielu.
I w końcu pojawił się też mój naiwny, kochający mnie po uszy i zawsze przyjmujący ponownie w swoje ramiona Jon. Właśnie… To chyba jest mój największy błąd. Z jego powodu mam największe wyrzuty sumienia. Też wiem, że to oglądasz, Jon. I wiem, że jest ci teraz naprawdę ciężko, ale… Jon, musisz zrozumieć. Musicie zrozumieć wszyscy. Zaraz do tego dojdę.
Jego naiwność była taka słodka, dziecięca. Obdarłam go z niewinności, ze złudzeń i marzeń. Pokazałam skurwysyństwo tego świata, pokazałam ból, cierpienie i pożądanie, które przerasta wszystko. Szczególnie gdy pragnie się miłości, zaś przede wszystkim jej chciał. Chciał mnie kochać, chciał, abym należała do niego. Niemożliwe – śmieje się krótko, smutno, trochę ironicznie. – To, że mnie jednak zdobył… Do tego dojdziemy. Bo jest coś, co ukryłam. Przed wami, przed sobą… Przed światem. No bo chyba nie miałam lepszego wyboru. Wam się wydaje, że to moje życie było takie… idealne. Seks z Javim, kochający mnie Jon, imprezy, miano Reina de Bilbao, albo coś równie absurdalnego… Tak, dla kogoś mojego pokroju, nieszczególnie inteligentnej blondynki o reputacji naczelnej dziwki Athleticu Bilbao, to powinno być coś.
A jednak nie do końca.
Wiesz, Jon, to życie z tobą jest… piękne. I nierealne. Ja go nie mogę mieć, nie zasłużyłam na nie. Nie zasłużyłam na twoją miłość. Poza tym… Jezu, nie wierzę, że mam to odwagę powiedzieć… Ale muszę, teraz to już i tak nic nie zmieni. Jon, ja się naprawdę starałam. Boże, jak ja bardzo chciałam cię pokochać! Chyba nawet za bardzo, bo poza wyrzutami sumienia wobec ciebie, wobec Yazmin i tego, iż odebrałam ci niewinność, nie czuję nic. Nie kocham cię, Jon, ty zaś musisz kiedyś przestać kochać mnie. Zresztą, jak już mnie nie będzie, jakoś łatwiej ci to pójdzie. Nie miałeś nawet dziewiętnastu lat, kiedy wkroczyłam w twoje życie. Byłeś wciąż… dzieckiem. Dużym chłopcem o oczach pełnych naiwnej wiary we mnie i to, iż kiedyś poczuję, iż będę twoja. Wierzyłeś, a to było najpiękniejsze… Jako jedyny po prostu we mnie wierzyłeś. A ja i tak cię rozczarowałam. Dziś masz tych lat dwadzieścia, a to wciąż za mało, ażeby być dorosłym. Ale wiesz, Jon, o mnie musisz zapomnieć. Przecież na warto pamiętać o umarłych, nieprawdaż?
Oh. Jeśli wcześniej nie mieliście pojęcia, dokąd to dąży, teraz już wiecie. Nie martwcie się, wyłączę kamerę wcześniej, abyście nie musieli patrzeć, jak umieram. Lecz muszę to zrobić, najwyższa na to pora. Zresztą, niedługo sami zrozumiecie. Obiecajcie mi tylko nie płakać. Szczególnie ty, Penélope. Jesteś moją przyjaciółką, pamiętasz? To takie dziwne mieć przyjaciółkę. Dziwne dla osoby z moją reputacją, z moją opinią i tym, co zrobiłam. Lista moich kochanków jest dłuższa od tej, którą Marcelo wypisuje, zgłaszając skład do jakiśtam rozgrywek.
Ale może nareszcie przejdźmy do sedna. Bo do tego dążę, bo dopiero teraz możliwe, iż coś zrozumiecie. Na przykład moją decyzję. Innej i tak nie było.
Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Nie spałam tylko z kilkoma piłkarzami Athleticu i właśnie dzięki temu chyba wszystko się zaczęło. Ja sama nie wiem, jaką to miało postać, jak to nazwać. Chyba „to skomplikowane” byłoby odpowiednie.
Hej, teraz tylko nie płacz. Albo nie miej tej smutnej, pozornie obojętnej miny. Przecież wiesz, że mówię o tobie. O nas. Jezu, Fernando… W co myśmy popadli? Co to było za szaleństwo?
Może od początku. Javi, pamiętasz Bratysławę? Na pewno pamiętasz, byłam przygaszona, smutna… Wszyscy pamiętacie. W Bratysławie wiedziałam już, że jestem w ciąży. Byłam w ciąży, miałam mieć dziecko, zaś ojciec… A co ja was będę oszukiwać? I tak umrę, szczerość mi nie zaszkodzi. Nie mam bladego pojęcia, kto miał być biologicznym ojcem mojego dziecka. Ale Fernando, osoba, z którą łączyło mnie właśnie to coś skomplikowanego, na pewno nim nie miała szans zostać. To nie mogło być jego dziecko, po prostu nie. Zresztą, owijanie w bawełnę nic tu nie da. Nie spałam z Fernando Amorebietą. Nigdy z nim nie spałam. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy… To była po prostu zjebana relacja, coś z kształtu przypominającego przyjaźń, którą na pewno nie było.
Powiedziałam o ciąży tylko ciotce i wujkowi. I Fernando. A on zadeklarował pomoc, chęć wychowania tego dziecka, chęć bycia ze mną. Tak to odebrałam. I wiecie, było jakiś czas idealnie. Powiedziałam im pod koniec listopada, dwudziestego drugiego dokładnie. Pamiętam, bo to był pierwszy poranny trening po meczu w Sevilli. A ja byłam już w piętnastym tygodniu ciąży i znalazłam ojca dla mojego dziecka. Kogoś, kto na pewno z biologicznego punktu widzenia się nie nadawał.
Fernando chciał mnie właśnie taką. Nawet z nieswoim dzieckiem, nawet załamaną i niewiedzącą, co ze sobą począć. I było jakoś mniej więcej idealnie. Pamiętasz, Penélope, jak bardzo mnie wspierałaś, kiedy miałaś ospę i Fernando zabronił mi ze względu na dziecko do was przychodzić? Boże, znów ryczę… – ociera łzy rękawem nieswojej koszuli w kratę, po czym wzdycha. Kilkusekundowe milczenie. – Nie chcę płakać, ale to jest takie… trudne. To wciąż mnie przerasta. Byłam już w piątym miesiącu – no dobra, prawie – kiedy cały mój idealnie zbudowany światek posypał się jak domek z kart. Pamiętacie Paryż? Na pewno pamiętacie. Wieczorem po waszym powrocie do domów zaczęła się moja tragedia.
A może nasza, Fernando? W końcu wiem, że ty też kochałeś to dziecko. Też byłeś z nim bardzo mocno związany, byłeś oswojony z myślą, iż urodzę twojego potomka. Naiwność z twojej strony była urzekająca, lecz nie miałam siły kpić. Zmieniłam się, wierzyłam w szczęśliwe zakończenie i bycie dobrą matką.
A potem, jak na złość, kiedy już udało mi się moją sytuację zaakceptować, pokochać maluszka, wszystko się posypało. Tamtej nocy straciłam dziecko. Poroniłam. Fernando, zawsze będę ci wdzięczna za to, co dla mnie, dla nas, zrobiłeś tamtej nocy. Zachowałeś zimną krew, próbowałeś opanować sytuację, lecz… Tak chyba musiało być. Potem zabrał mnie do siebie. Słabą, stłumioną proszkami uspokajającymi, załamaną niedoszłą matkę, która niegdyś była królową tego waszego Bilbao. A został po niej wrak.
Nie poleciałam na święta do Rosario, tak samo jak nie było mnie na urodzinach Ikera z tego właśnie powodu. Straciłam wszystko, tak się czułam. Nic nie miało dla mnie sensu, dlatego… zalewałam się łzami w ramionach Fernando, próbowałam zrzucać na niego swój ból. Przepraszam, nie mogę nie płakać. Jednak… to wciąż boli. Zabrał mnie do rodziców na święta, a nawet pomimo tego pozostałam tylko przerażoną dziewczynką, która straciła wszystko. On tylko z pozoru był silny i nie cierpiał szczególnie bardzo, łudząc się, iż tak mi pomoże. Ja zaś usilnie chciałam go jeszcze bardziej złamać, jeszcze mocniej zadrwić i zranić. Chciałam widzieć go na dnie, widzieć go cierpiącego na równi ze mną. Fernando, tak bardzo cię za to… przepraszam. Dopiero teraz zrozumiałam, dopiero teraz to wszystko do mnie dotarło. Ale jest już za późno. Ranienie cię w ten sposób nie dawało mi satysfakcji, nie dawało mi ulgi, dlatego też w chwili, kiedy już wyciągnąłeś mnie z odmętów imprezowego życia, ja znów tam wróciłam. Porzuciłam cię dla Javiego, myśląc, iż to mi ulży.
Ale nic już nie było takie samo. W szczególności ja nie umiałam być dawną sobą, wciąż cierpiałam, wciąż nie mogłam tego wszystkiego znieść. To tak bardzo mnie przerastało, tak bardzo bolało… Rana po utracie dziecka boli nadal. Nie umiem nań zobojętnieć, nie umiem… Muszę do niego dołączyć, muszę powiedzieć mu nareszcie, że mamusia naprawdę kochała, że mamusia chciała dobrze i naprawdę bardzo ją to wszystko zraniło.
Nie wytrzymałam z Javierem, odeszłam i pojawił się Jon. Widzicie, jestem chora psychicznie. Błąkam się po obwodzie jakiegoś chorego koła, porzucam, ranię, wracam… Co się ze mną stało?
Jon, te miesiące z tobą miały ukoić mój ból. Lecz przeceniłam swoje możliwości. Przeceniłam to wszystko, zapomniałam, iż zaczęłam czuć. I czułam coś, czego nie chciałam, wobec człowieka, którego złamałam swoim odejściem. Fernando… Fernando, kocham cię. Przez tę chorą grę z czasem się w tobie zakochałam, z czasem zrozumiałam to wszystko. Odchodząc, nie miałam nadziei na cokolwiek związanego z miłością w moim wykonaniu. Dopiero te usilnie próby zapomnienia o tobie, o tym, jak bardzo chciałeś mnie uratować, dały mi do myślenia.
Kocham cię, lecz co z tego? To wszystko przeminęło. Zmarnowałam swoje szanse i dlatego tam na stole, poza zasięgiem kamery, uśmiecha się do mnie lśniącym błyskiem zimny przedmiot mający za cel szybko i skuteczne odebrać mi życie. Myślę… myślę, że moja spowiedź tutaj powinna się skończyć.
Kocham was wszystkich, każdego na inny sposób. Marcelo, bo ty pewnie też teraz na to patrzysz, nie gryź się tym. I do was, piłkarzyków Athleticu, których nie mam siły wymieniać z imion, kieruję te same słowa. Najważniejsze, ażebyście o mnie zapomnieli, ażebyście nie gryźli się moją śmiercią. Tak naprawdę ja nie żyję już od dawna, umarłam wraz z moim dzieckiem, zabiły nas wyrzuty sumienia i ból.
Nie płaczcie po mnie. Nie mogliście mnie uratować. Nic nie mogło tego zrobić.
Remedios Amaranta de Olano Flores posyła w stronę kamery ostatni pokrzepiający uśmiech, po czym wstaje z krzesła, wyłącza sprzęt i sięga po ów lśniący przedmiot.
I tak oto wielka królowa nocnego Bilbao, władczyni baskijskiej nocy i naczelna dziwka Athleticu Bilbao kończy swoją historię.


***
Ekhm, no, ten tego… Miałam sobie gdzieś w okolicach 25 rozdziału piekielnie dość Remedios. Bo mnie wkurwiała jak diabli. No i zachciało mi się ją zabić. Jakkolwiek kiedy już do zabijającej się Remedios doszłam, miałam z tym rozdziałem straszny problem. W sumie co się dziwić, jest dziwny i dziki i taki… pojebany.
No i przepraszam za długość. Niby nie dobiłam do 5 tysięcy, jakkolwiek i tak coś koło 4,8 tysiąca się uzbierało. 
Anyway.
(Ostatnio nadużywam „anyway”, zauważyliście?)
Nowy szablon, bo Marta się domagała czegoś w czerni. Chyba okazjonalnie do numeru 35. Kocham Was, ale dajcie czasami znak, że jeszcze wgl ten chłam czytacie, co?
Dla Marty. Za dziwne rozpoczęcie tego kolejnego roku.

Do zobaczenia w niedzielę. 

2 komentarze:

  1. Ja jestem tu zawsze czytam i nawet trochę się boję, że za bardzo przywiązałam się do nich. Bo to przecież kiedyś się skończy, a ja nie wiem jak to wtedy ze mną będzie. Bo to taki sens tych trzech dni, żeby czekać, bo tutaj się coś pojawi. I zawsze płaczę nad Ikerem, bo Iker jest taki podobny do mnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. To może ja tak i w ramach odpowiedzi do X, i mojego komentarza.
    MM to jest sens życia. Nie wiem, gdy to opowiadanie urosło w mojej hierarchii do aż takiego miana, ale oszukiwać się nie będę. MM to Biblia. MM to najlepsza "książka", jaką czytałam. Już mówiłam, że MM lepsze od Zafóna jest. Do MM wracam ciągle. Szczególnie do końcówki. Zaś ja jestem Penelope. I ktoś jeszcze jest Javim. I Boże, to tak bardzo pojebane jest, ale daje siłę. O ile łzy dają siłę. (Co ja, do diaska, wypisuję?!) Nieważne.
    Dziękuję za (kolejną <3) dedykację <3<3 Miałam postanowienie, że skomentuję każdy odcinek i to raczej mi się nie uda, no ale i tak wiesz już wszystko, co myślę o MM. No i nie chcę spojlerować.
    Szablon jest piękny. No i w końcu czarny. No i Happy the Hard Way. Tak bardzo się cieszę. Choć ten pierwszy, zanim jeszcze cokolwiek się tu pojawiło, był najlepszy.
    Anyway bardzo nadużywasz, zauważyłam, siostro.
    Poza tym, próbuję sobie przypomnieć, kiedy ja nie płakałam i jakoś ciężko mi, ale dziękuję za kolejny raz z Meme. I dlaczego nie możesz dodać nowego rozdziału już dzisiaj, tak bardzo potrzebuję kolejnych odcinków.
    Się rozpisałam, ech. / M.

    OdpowiedzUsuń