12.01.2014

38. Penélope.


`. Życie jest dramatem i nawet istoty z natury swej najszlachetniejsze zaznać muszą goryczy kapryśnego i zawistnego losu.


Niekiedy się zastanawiam, jak mogli być tacy głupi. Jak mogli nie spostrzec, iż w ucieczce Penélope palce maczał Javi Martínez. Ludzie nie zmieniają się ot tak, bez wyraźniejszych powodów. Szczególnie tacy ludzi jak Javi. Oni nie zmieniają się nigdy sami z siebie, nie tracą swego chamskiego, pełnego szyderstwa charakteru tylko dlatego, iż mają taki kaprys.
Źli ludzie zmieniają się jedynie pod wpływem jakiejś większej tragedii. Na pewno ucieczka Penélope była dużym dramatem, lecz musiało się wydarzyć coś ponadto, ażeby człowiek taki jak Martínez całkowicie przekształcił swój system wartości. I już nawet nie chodzi o miłość, którą podobno doń odczuwał.
On jej pomógł uciec, bez znaczenia, w jakim owe „pomógł” jest kontekście. Bo tego nie wiem, tego nie wie nikt poza nim samym. On zaś usilnie ukrywa prawdę, stara się okłamywać wszystkich dookoła i nic po sobie nie pokazać.
I oni tego nie widzą. Dla nich jest po prostu człowiekiem zniszczonym, załamanym rzeczywistością, który stracił kochaną kobietę, nim zdał sobie z tego sprawę. Nikim więcej nad faceta zasługującego na współczucie, na litość i milczące wsparcie wobec tej chorej sytuacji.
Ja tak nie umiem. Ale nie umiem też zaoponować, jakby nie widziała sensu robienia rewolucji w tej kwestii na kilka tygodni przed spektakularną ucieczką do Turynu.
W istocie – nie widzę. I nie chcę już więcej zepsuć, nie chcę ich jeszcze skłócić, bowiem mam dziwne przeczucie, iż Javier ukrywa jeszcze więcej, aniżeli wydawało mi się na samym początku mojej smutnej, pospiesznie zbliżającej ku ucieczce przygody z Athleticiem Bilbao i ich piękną, a zarazem okrutną tajemnicą.
                            

 Niespodziewany był taki koniec życia Amaranty. Czy też może nieudolna próba jego zakończenia, która – Bogu dzięki! – spełzła na niczym. Niespodziewane było też to, iż pod wpływem przerażenia pozwoliła sobie na kilka chwil zapomnienia, puściła w niepamięć całą swą nienawiść, wtuliła się w jego ramiona i od jakiegoś czasu tak trwa. A on wybitnie nie ma nic przeciwko temu, jakby w obejmowaniu najzacieklejszego wroga było coś zupełnie naturalnego. Ba, on odważa się mocniej ją do siebie przyciskać, a nawet muskać wargami jej włosy.
Tak jakby naprawdę odczuwał podobne przerażenie niespiesznie obejmujące każdy milimetr ciała. Jakby strach powoli brał w panowanie jego postać, napawał się ową oliwkową skórką skrywającą pod sobą wypracowane przez lata treningów mięśnie. On zaś bez słowa się temu poddaje, zachowuje się wobec tego z pełnym poddaniem, wręcz pokornie. W sposób, o jakiego znajomość Penélope nigdy by go nie osądziła.
Czyżby i na niego działała smutna i pozbawiającą z minuty na minutę nadziei atmosfera korytarza przed blokiem operacyjnym? Im dłużej Amaranta tam przebywa popodłączana do różnego rodzaju dziwnej aparatury medycznej, zaś nad jej sponiewieranym cierpieniem ciałem nachylają się lekarze, tym Penélope czuje się mniej pewnie. I czuje w jego gestach, iż w pełni podziela owe odczucia.
Pomaga jednak fakt, iż ją obejmuje. W jego ramionach, w tej krótkiej chwili, Penélope czuje się prawie rozumiana. I prawie bezpieczna. Zawsze pozostaje margines błędu, lecz intuicja wyraźnie podpowiada szatynce, iż w tej krótkiej chwili z jego strony nic jej nie zagraża. Po raz pierwszy od ujrzenia na oczy swego baskijskiego wroga Penélope Amorebieta nie czuje się przy nim zagrożona czy niepewna.
Wręcz przeciwnie. Javi Martínez w ten dziwny, niezrozumiały dla świata sposób gwarantuje jej swoją obecnością cichy, pozbawiony choć nieznacznej odrobiny strachu azyl. Ostatnie, czego się obawia, to jakaś głupia uwaga z jego ust. On jest całkiem inteligentny, doskonale wie, że teraz, pośród ludzi – a szczególnie trenera Bielsy, swego nieodłącznego dworu w postaci Llorente i najukochańszego Nano Penélope – nie wypada mu rzucać jakimikolwiek aluzjami.
Te nieznaczne błędy, wybitne kpiny z domniemanych emocji drugiej osoby są przeznaczone jedynie na te rzadkie chwile ich wspólnej samotności, gdy nikt nie ma okazji usłyszeć ani słowa, spostrzec ani dwuznacznego gestu. Od tych zaś zwykle się roi, podobnie jak od aluzji, niedopowiedzeń i obelg.
Ich błędy są wyraźne, mocno zarysowane, o podkreślonych konturach i jaskrawej kolorystyce. Błędy Penélope i Javiego są też nader częste, zbyt częste jak na najzacieklejszych wrogów, lecz nikt tego nie spostrzega. Wszyscy te kilkusekundowe objawy uczuć – och, kłaniają się Oscary za najlepsze role pierwszoplanowe! – uznają za pozostałości po jakimkolwiek sumieniu – ze strony Javiego przynajmniej – lub za gorszy dzień spowodowany bólem głowy – z punktu widzenia Penélope. Ich błędy są też zawsze nieprzemyślane, wynikające z wpływu chwili, jakiegoś naiwnego impulsu, który usilnie próbuje działać niczym dwubiegunowy magnes.
Jakby Penélope była jego dodatnio namagnesowaną częścią, Javi zaś – ujemnie. I jakby wzajemnie przyciągali się z niewiarygodną mocą, przeciwko której nawet prawa fizyki nie mogą wystąpić.
„Pierdolenie. Nienawiść to piękne uczucie, nienawiść to uczucie spełnione. Nienawiść do Javiego i miłość wobec Ikera mnie spełniają, nie potrzebuję już niczego ponad to.” A jednak wciąż znajduje się w jego ramionach i wciąż nie ma szczególnej ochoty się z nich wyplątywać.
– No już, Martínez, puszczaj mnie – burczy wreszcie, robiąc to zdecydowanie pod przymusem i zdecydowanie wmawiając sobie ogromną przyjemność wynikającą z opuszczenia Javierowych objęć.
– Z wielką ochotą, nie lubię zapachu malin – odpiera z flagową drwiną wymalowaną w czekoladowym spojrzeniu piłkarz.
„Piłkarzyna od siedmiu boleści” – prycha w myślach Penélope, otrzepując się z jakichkolwiek oznak jego dotyku. Dopiero po tej czynności warczy tonem bardziej bezbarwnym aniżeli wrogim:
– Nie używam niczego malinowego.
– A ja jestem María Teresa i mam cycki miseczka podwójne D.
Gdzieś w tle nie może Penélope umknąć pełne politowania westchnięcie Nano i jego burknięte pod nosem:
– I tyle było rozejmu.
Ale ma, skubany, rację, ponieważ zdawszy sobie sprawę z kolejnego popełnionego błędu, jakim niewątpliwie było znalezienie się choćby na ułamek sekundy w ramionach Kretineza, ego panienki Amorebiety zostały wyraźnie podrażnione i teraz próbuje sobie to powoli odbić. Tylko musi zrobić to w sposób wysmakowany, nader subtelny i niezauważalny dla otoczenia. A do tego uderzający w emocjonalną część Javiego, która przecież nie dość, iż jest ukryta bardzo głęboko, to jeszcze chroni ją gruba skorupa nienawiści i obojętności.
Jak to cudownie, iż Javi w gruncie rzeczy dał się podpuścić, już zaangażował się w kolejną rozgrywkę między nimi.
– Przykro mi, Javi, ale w takim wypadku nawet chirurg plastyk cię nie uratuje. Nie ma nadziei, och, to takie smutne – po czym teatralnie, w geście skrajnego szyderstwa muska opuszkami palców przymknięte powieki, uważnie starając się nie dotknąć przy tym wytuszowanych z samego rana rzęs, jakby ocierała nagromadzone tam łzy.
– Suka – syczy jedynie Javi.
– Skurwysyn – odpiera mu obojętnie.
– Idiotka.
– Kretyn.
– Cholerna naciągara.
– Popierdolony chuj.
– Wariatka.
– Dziwkarz – kwituje głosem pełnym pogardy, po czym przygląda się własnym paznokciom z udawanym zaciekawieniem.
O dziwo, zwycięstwo nad Javim nie daje jej ani grama satysfakcji, nie raduje, ani nie uśmierza bólu. Ba, niepokój daje o sobie jeszcze bardziej znać, ponownie zaczyna nad nią panować, kiedy tylko dawka adrenaliny spowodowana starciem z naczelnym wrogiem przemija.
Pojawia się miast niej panika, iż Amaranta może jednak nie przeżyć. Ona zaś widziała się z nią jeszcze przed kilkunastoma godzinami i Argentynka wcale nie wyglądała na skrajnie zdesperowaną. Teraz zaś znajduje się na bloku operacyjnym, lekarze walczą o jej życie, zaś jej ciało naznaczone jest raną postrzałową.
Bogu dzięki, że tak wybitnie spudłowała. Jest to nawet nieznacznie tragikomiczne, choć na swój specyficzny sposób także przerażające. O wiele bardziej, aniżeli na początku mogło się wydawać.
Jakkolwiek w sercu Penélope Amorebiety czai się coś niesamowicie groźnego, niewielkiego, lecz zabójczego. Poczucie winy. Gdyby umiała z nią rozmawiać, gdyby umiała wyczytywać sygnały z mimiki twarzy, smutnego spojrzenia czy pozornie nieznaczących niczego gestów, na pewno tutaj by nie byli. Nie byłoby tutaj Amaranty znajdującej się po drugiej stronie szklanych drzwi.
To wszystko jest jej cholerną winą, bowiem nie umiała spostrzec objawów psychicznego załamania swojej najlepszej przyjaciółki. Zaślepiona swoim szczęściem, miłością, której nie spodziewała się wcale spotkać w na najbardziej baskijskiej z baskijskich ziemi, nie widziała tego, co było tuż obok niej. Ból Nano uznawała za coś, z czym on poradzi sobie sam. Zresztą, i tak odrzucał każdą jej propozycję pomocy. Ale nigdy nie zauważyła cierpienia gryzącego Amarantę. Nawet nie podejrzewała, iż po tylu miesiącach za nią wciąż będzie niespiesznie wlokło się widmo grudnia, synonim utraty wszystkiego z sensem życia na czele. I to zagubienie, niewiedza, dokąd powinna podążyć, jaki obrać cel, gdzie ulokować swoją nienawiść i żal. Z braku laku obdarzyła nią samą siebie, a teraz lekarze usilnie próbują zatrzymać ją na tym świecie. I to z wyraźnymi trudami.
A wszystko dlatego, iż Penélope okazała się być złą, nieodpowiedzialną i egoistyczną przyjaciółką. Osobą przejmującą się jedynie sobą, niewidzącą tego, co działo się dookoła niej.


– Reasumując, gryzło ją sumienie – rzucam cicho. Nando skina głową, lecz po chwili sam sobie przeczy słowami:
– To zbyt poważnie powiedziane, Amayu. W Penélope pojawiło się coś, co nie miało prawa bytu. Jakaś siła, która przekonywała ją, iż jest beznadziejna i to ona powinna umierać. Ona a nie nasza droga Remedios. Takie irracjonalne, całkowicie nieusprawiedliwione… – przerywa, jakby szukał odpowiedniego słowa. Ale ja już je znam.
– Wyrzuty sumienia, Nando. Penélope nosiła w sobie ciernie wyrzutów sumienia, które nigdy nie powinny się w niej znaleźć. I właściwie nie wiadomo, dlaczego tam się znalazły.
– Niech ci będzie – przytakuje ciężko. – Myśmy tego jednak nie widzieli. Miała może odrobinę perfidniejszy humor i jeszcze mocniej dogryzała sobie z Javim, lecz trwało to z tydzień. A może nawet krócej. Zrzuciliśmy to na karb „tych dni”, wcale się tym nie przejęliśmy.
I czyżby tutaj popełnili kolejny, ledwo spostrzegalny, praktycznie nieistotny błąd, przez który uciekła?


– Boję się, Penélope.
Penélope obdarza swoją bladą, jasnowłosą towarzyszkę cieniem pokrzepiającego uśmiechu.
– Naprawdę się boję, Penélope.
– Czego? – pyta wreszcie z nutką niepewności w głosie.
Odpowiada jej cisza. Nerwowa, pełna przerażenia i pozbawiona jakiejkolwiek pewności. Cisza niczym milczenie przed katastrofą, wyczekiwanie na najgorsze, jakie ma za kilka chwil nadejść. Choć najgorsze już przeminęło, Amaranta zaś żyje, ma się całkiem dobrze i nie wydaje się, ażeby ponownie planowała zranić wszystkich dookoła siebie.
Nawet pomimo tego braku wiary w cokolwiek widocznego w dużych oczach o barwie zimnego, jasnego piwa. Nawet pomimo strachu, jaki panuje nad jej ciałem, o duszy nie wspominając. I ust zastygniętych w grymasie trwogi przed kolejną życiową porażką, przed utratą Nano. Czy nawet przed samym jego ponownym zranieniem, przed złamaniem wszystkich danych obietnic i wysłuchaniem planów na najbliższą przyszłość z dokładnością co do miesiąca.
Tyle razy ją zwodzili, chcieli podarować złote góry i największe z gwizd, a potem łamali ją swoimi słabościami. Mieli jej dość, ranili ją, ażeby jak najszybciej odeszła. Ona zaś wtedy jeszcze tego nie czuła, była zimna i pragnęła jedynie jak najlepszej zabawy. Mieli zamiar przeprowadzić ją przez najgorsze kaniony życia, lecz sami już na początku się zagubili.
I przy okazji zagubili też Amarantę, co teraz Penélope może wyczytać w jej smutnym spojrzeniu i na bladych licach pozbawionych jakichkolwiek rumieńców.
Cisza trwa, kiedy Amaranta wciska do torby swoje ostatnie rzeczy i spiesznie wychodzi ze szpitalnej sali. Penélope dąży za nią bez słowa, wcale nie nalegając na jakiekolwiek odpowiedzi. Bo ona tak naprawdę rozumie, bo ona sama też odrobinę się boi.
Jej życie jest perfekcyjne, zdecydowanie przesadnie idealne i to tylko kwestia czasu, żeby coś się zepsuło. Coś wewnątrz podpowiada jej, iż za kilka chwil cała jej piękna otoczka może się rozsypać i znów pozbawić ją wszystkiego. A bez Ikera jakoś sobie już od dawna – grudnia? A może nawet jeszcze wcześniej? – nie wyobraża sobie niczego. Bez niego to życie miałoby za grosz sensu, najłatwiej byłoby je skończyć.
„Boże, to wcale nie przyszło mi do głowy! Niemożliwe, bym mogła myśleć w ten sposób. Iker mnie kocha, Iker nigdy mnie nie zostawi. A między nami zawsze będzie już cudownie. Nigdy nie przestaniemy się kochać, tak samo jak nigdy nie przestaniemy za sobą tęsknić nawet w najkrótszych chwilach pozbawionych siebie. I nigdy nie przestanę go wspierać. To, że na siebie trafiliśmy, jest naszym prywatnym cudem. Jest dowodem, iż należymy do tej wąskiej grupy osób, jakiej udało się odnaleźć idealnie pasującą, drugą połówkę swojego serca. I nie mamy pieprzonego prawa tego zmarnować.
Kiedy tylko ciepłe, marcowe powietrze owiewa twarz Penélope Amorebiety zaraz po wyjściu z tego okropnego szpitala, gdzie ma nadzieję już nigdy nie musieć wrócić, Amaranta nagle się odzywa cichym i słabym głosem, drążącym od strachu i niepewności niczego, co ją otacza.
– Co teraz, Penélope?
– Jedziemy do domu, Nano już na nas czeka – odpiera szatynka, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Amaranty chyba tym jednak nie przekonuje, choć z ust Argentyny nie wydobywa się ani dźwięk sprzeciwu.
Ponownie milczy, chyba zapadłszy się we własnych, niejasnych dla kogokolwiek poza nią samą myśli.
– Boję się, że znów wszystko stracę. Że Fernando wcale mnie nie kocha, a jedynie przyjmuje mnie z litości i obawy, iż znów zrobię coś głupiego. Boję się, że każdy kolejny dzień będzie wypełniony widokiem jego oczu pełnych jedynie rozgoryczenia, a z czasem nienawiści wobec mnie. Że tak naprawdę zaczął nienawidzić mnie już dawno temu, a teraz jedynie kłamie. Znów mnie zwodzi, obiecuje życie, jakiego nigdy mi nie da.
– On cię naprawdę kocha.
– Nawet ty nie wiesz, co tak naprawdę dzieje się w jego sercu. Wam się tylko wydaje, iż to wszystko jest takie banalne, oczywiste i pozbawione kłamstw, Penélope.
– Amaranta, o czym ty, do diabła, mówisz?
Blondynka parska nieprzyjemnym śmiechem.
– Naprawdę wierzysz, że wszystko, co robi, robi dla twojego dobra? Nie rozczarowuj mnie, przecież obie wiemy, iż wepchnął cię w ramiona Muniaina, bo chciał mieć więcej przestrzeni. Albo wierzysz w jego dobroć? Penélope, nie bądźże naiwna! Nie rozumiem, jak możesz się łudzić, iż nie ma ci za złe tego, że w ogóle jesteś. Uwierz mi, iż matka umiała przelać w niego cały swój żal, z tą różnicą, iż Fernando nauczył się grać i wcale tego po sobie nie pokazywać – kończy głosem tak lodowatym jak pamiętna moskiewska noc. Kończy, zaś serce Penélope krzyczy z rozpaczy i niepewności. Jest zmieszane z błotem, zagubione wśród słów, jakie usłyszała, a znanych jej faktów. I wśród emocji, które Amaranta wzięła za najzwyklejszą grę aktorską, za dużą ilość oszust i kłamstw, jakimi podobno Nano mamił Penélope przez całe jej dwudziestokilkuletnie życie.
Jakby to wszystko było niczym. Zaledwie iluzją, jednym wielkim oszustwem. Jakby całe jej życie w ciągu kilku sekund pękło niczym bańka mydlana.
Remedios Amaranta de Olano Flores nie odzywa się już więcej. Penélope zaś w milczeniu prowadzi ukochane auto Ikera, wiedząc, iż w obecnej chwili tylko on jest prawdziwy. On jej nie oszukuje, on ją kocha i tylko to życie z nim posiada w sobie namiastkę prawdy.
Lecz nawet to nie zmienia faktu, iż fundamenty świata Penélope, to, na czym budowała całą swą egzystencję, okazały się nagle niczym nad lichy fałsz, najczystsze łganie wyzbyte choćby grama etyki.
Bo Nano ją oszukiwał. Całe życie kłamał, zmieniał prawdę i manipulował nią i jej świadomością. Tworzył świat dookoła Penélope, wypełniając go przesadnie jaskrawymi barwami, wyolbrzymianiem i niemożliwą obłudą.
Nano tak naprawdę nigdy jej nie kochał. Nie wybaczył nigdy tego, iż się pojawiła, nie zrobił tego podobnie jak jego matka.
I dlatego Penélope Amorebieta wbiega do domu w pośpiechu, usilnie hamując łzy, jakie mają już wielką ochotę znaleźć ujście w drodze po jej bladych, kościstych policzkach. I dlatego też Penélope Amorebieta wybucha rzewnym szlochem na dźwięk ciepłego głosu Nano kierowanego w stronę Amaranty:
– Witaj w domu, kochanie.


– To wszystko było tak naprawdę…
– To wszystko było tak naprawdę zemstą Remedios, przecież o tym wiem, Nando. To był efekt jej niepewności, tego, jak bardzo zmieniła się od utraty dziecka. Czuła się niczym w ostatnim stadium zniszczenia, czuła się zdegradowana do najniższych struktur istnienia. A szczęście Penélope, przecież jej najlepszej przyjaciółki, jej całkowicie uwłaczało. Bo Penélope mogła mieć wszystko, ba, ona miała wszystko, Remedios zaś znajdowała się wciąż na dnie. Po nieudanej próbie samobójczej, pełna rozpaczy, iż się nie udało, z jednej strony, z drugiej zaś – wdzięczności, bo dzięki temu ostatecznemu krzykowi rozpaczy odzyskała Fernando. Ale wciąż się bała, nie miała pewności, dlaczego ten do niej wrócił.
– Pięknie ją zinterpretowałaś, Amayu.
Uśmiecham się blado.
– W tragediach niewiele jest pięknego.


– Myślę, że powinnam wreszcie zacząć projektować.
Iker całuje ją w kącik ust.
– Chcesz adres jakiejś dobrej pracowni, żeby złożyć aplikację?
– Nie, nie to miałam na myśli.
– Więc…?
Chwila ciszy. Chyba trochę nerwowej, choć wieczór w ramionach Ikera działa na nią odprężająco, wyzwala z cierpienia i nieprzyjaznych myśli.
– Chciałabym projektować w ten sposób jak nowe San Mamés. Sama, bez nacisków, najlepiej na własnej sofie. I robić coś pożytecznego, a nie ciągle te domy dla ludzi, którzy nie potrafią się zdefiniować, ciągle zmieniają zdanie. Przeszłam już ten etap i… No nie czuję tego, Iker.
Kolejna chwila milczenia, podczas której Muniain wodzi ustami gdzieś w okolicy jej szyi, czekając na kolejne słowa. Lecz Penélope długo nic nie mówi, odchyla tylko głowę do tyłu i w tej ciszy rozkoszuje się cudownym uczuciem bezpieczeństwa. Kun ociera się o jej stopy, domagając się odrobiny uwagi, jednakże zostaje zignorowany. Biszkoptowy labrador Ikera uwielbia ją chyba nawet bardziej od samego Baska, Penélope zaś uwielbia go, lecz dziś wciąż ciągną się za nią słowa Amaranty i świadomość oszustwa, która pojawiła się tak nagle i zniszczyła tak wiele.
Ikerowi nie powiedziała ani słowa. W ciszy płakała przez długi czas, a potem nagle przestała. I już nie uroniła już żadnej łzy, podobnie jak nie nawiązała do tego tematu. Po prostu zachowała się, jakby tamtych kilkudziesięciu minut płaczu nie było. Wycięła je ze swojego życia, po czym przedsięwzięła rozmowę na temat pracy.
– No dobrze, Penny. Więc weź się za jakieś muzeum czy coś, tutaj, w domu?
Dom przyjemnie rozbrzmiewa w jej uszach. „Tak, w Bilbao, a właściwie te kilka kilometrów od niego, jest mój dom” – zgadza się w myślach ze swoim chłopakiem, nieświadomie delikatnie się przy tym uśmiechając.
– Albo zrób coś dla nas? Coś z tym domem, albo coś całkiem nowego? – podsuwa kolejną propozycję, tę o wiele bardziej onieśmielony.
– Iker, to nie tak. Chyba chciałabym zrobić coś z dala od domu, na parę miesięcy zmienić otoczenie…
Muniain wzdycha ciężko.
– Dubaj znów cię kusił?
– Mam ofertę co dwa tygodnie minimalnie – przyznaje z bladym uśmiechem. – Ale nie wiem, czy Dubaj to dobry pomysł…
– A ‘propos wyjazdów, wszyscy chcą, byś potwierdziła, że jedziesz z nami do Niemiec.
Zapadająca tym razem cisza jest o wiele dziwniejsza od wcześniejszych swych wydań. Bo Penélope odwraca nagle głowę gdzieś w stronę wielkich okien wychodzących na zaniedbany ogród, oczy zaś zachodzą jej czymś na kształt smutku.
– Nie jadę – szepcze cicho.
– Penny, musisz z nami jechać!
– Po co? Muszę zostać w domu.
– Nie, nie masz po co tam zostawać. Myślisz, że nie wiem, co ci Meme nagadała? Myślisz, że się nie domyślam powodu twoich łez?
Penélope ciężko wzdycha.
– Nie rozumiesz.
– Ty nie rozumiesz. Ci faceci cię potrzebują. Ktoś musi ich pogłaskać przed meczem po główkach i wzbudzić w Martínezie tym tonę nienawiści, jaka udzieli się w grze im wszystkim. Ktoś musi ich zmotywować, siedzieć na ławce tuż obok nich i uspokajać. I dla kogoś oni muszą grać.
– I dlaczego, do jasnej cholery, mam być to ja? Weźcie sobie Andarę!
Nawet nie zauważa, kiedy zaczyna być zirytowana, kiedy wyrywa się z jego objęć, a jej głos przybiera drżących złością nut.
– Oni chcą ciebie.
– Ale ja nie chcę ich. Nie mam ochoty tam jechać, do diabła! Nano jedzie, a ktoś musi pilnować Amaranty.
– Ta wariatka doprowadziła cię do łez, a ty jeszcze chcesz z nią siedzieć?! – oburza się Iker.
– Tak, do cholery. Jest częścią mojej rodziny, a rodzinie się wybacza wszystko.
– Nie jesteś dziś sobą – stwierdza nagle ze zrezygnowaniem Iker.
Penélope parska ironicznym śmiechem.
– A idź w cholerę – prycha szatynka.
– Życzę powodzenia.
– Do diabła z tobą! – warczy, ażeby kilka chwil później po domu rozszedł się huk zatrzaskiwanych drzwi.
Jest wściekła, choć sama nie wie nawet, o co tak właściwie poszło. Ale faktem jest, iż Iker Muniain i Penélope Amorebieta właśnie przeżyli pierwszą kłótnię w przeciągu dość długiej historii swojego związku i wyraźnie nie skończy się ona wizytą w łóżku na zgodę. Miast tego Wenezuelka co rusz siarczyście klnie, dzwoniąc przy okazji po jakąś taksówkę. A kiedy ta już się pojawia, sama siebie zadziwia, bowiem nie podaje wcale adresu własnego domu.
Zaś kiedy piętnaście minut później stoi zdesperowana pod tymi przeklętymi drzwiami, serce bije jej jak nawiedzone.
Drzwi się otwierają. Stoi w nich trochę zaspany, wyraźnie rozczochrany i z irytacją w ciemnych tęczówkach.
– Przygarniesz mnie na tę noc?


***
Ostatnio tracę orientację z życiu i rozsądek.
Dla Marty. Skarbie, chyba zobowiążę cię do przypominania mi, kiedy mam dodawać nowości.

Do zobaczenia w środę. 

2 komentarze:

  1. Ech, mityczny 38.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze tylko 10 rozdziałów, a ja mam nadzieję, że to będzie trwać w nieskończoność, bo kocham MM jeszcze bardziej. N.

    OdpowiedzUsuń