`. Życie jest dramatem i nawet istoty z natury swej
najszlachetniejsze zaznać muszą goryczy kapryśnego i zawistnego losu.
Niekiedy
się zastanawiam, jak mogli być tacy głupi. Jak mogli nie spostrzec, iż w
ucieczce Penélope palce maczał Javi Martínez. Ludzie nie zmieniają się ot tak,
bez wyraźniejszych powodów. Szczególnie tacy ludzi jak Javi. Oni nie zmieniają
się nigdy sami z siebie, nie tracą swego chamskiego, pełnego szyderstwa
charakteru tylko dlatego, iż mają taki kaprys.
Źli ludzie
zmieniają się jedynie pod wpływem jakiejś większej tragedii. Na pewno ucieczka
Penélope była dużym dramatem, lecz musiało się wydarzyć coś ponadto, ażeby
człowiek taki jak Martínez całkowicie przekształcił swój system wartości. I już
nawet nie chodzi o miłość, którą podobno doń odczuwał.
On jej
pomógł uciec, bez znaczenia, w jakim owe „pomógł” jest kontekście. Bo tego nie
wiem, tego nie wie nikt poza nim samym. On zaś usilnie ukrywa prawdę, stara się
okłamywać wszystkich dookoła i nic po sobie nie pokazać.
I oni tego
nie widzą. Dla nich jest po prostu człowiekiem zniszczonym, załamanym
rzeczywistością, który stracił kochaną kobietę, nim zdał sobie z tego sprawę. Nikim więcej nad faceta zasługującego na
współczucie, na litość i milczące wsparcie wobec tej chorej sytuacji.
Ja tak nie
umiem. Ale nie umiem też zaoponować, jakby nie widziała sensu robienia
rewolucji w tej kwestii na kilka tygodni przed spektakularną ucieczką do
Turynu.
W istocie –
nie widzę. I nie chcę już więcej zepsuć, nie chcę ich jeszcze skłócić, bowiem
mam dziwne przeczucie, iż Javier ukrywa jeszcze więcej, aniżeli wydawało mi się
na samym początku mojej smutnej, pospiesznie zbliżającej ku ucieczce przygody z
Athleticiem Bilbao i ich piękną, a zarazem okrutną tajemnicą.
Niespodziewany
był taki koniec życia Amaranty. Czy też może nieudolna próba jego zakończenia,
która – Bogu dzięki! – spełzła na niczym. Niespodziewane było też to, iż pod
wpływem przerażenia pozwoliła sobie na kilka chwil zapomnienia, puściła w
niepamięć całą swą nienawiść, wtuliła się w jego ramiona i od jakiegoś czasu
tak trwa. A on wybitnie nie ma nic
przeciwko temu, jakby w obejmowaniu najzacieklejszego wroga było coś zupełnie
naturalnego. Ba, on odważa się mocniej ją do siebie przyciskać, a nawet muskać
wargami jej włosy.
Tak jakby naprawdę odczuwał podobne
przerażenie niespiesznie obejmujące każdy milimetr ciała. Jakby strach powoli
brał w panowanie jego postać, napawał się ową oliwkową skórką skrywającą pod
sobą wypracowane przez lata treningów mięśnie. On zaś bez słowa się temu
poddaje, zachowuje się wobec tego z pełnym poddaniem, wręcz pokornie. W sposób, o jakiego znajomość
Penélope nigdy by go nie osądziła.
Czyżby i na niego działała smutna i
pozbawiającą z minuty na minutę nadziei atmosfera korytarza przed blokiem
operacyjnym? Im dłużej Amaranta tam przebywa popodłączana do różnego rodzaju
dziwnej aparatury medycznej, zaś nad jej sponiewieranym cierpieniem ciałem
nachylają się lekarze, tym Penélope czuje się mniej pewnie. I czuje w jego
gestach, iż w pełni podziela owe odczucia.
Pomaga jednak fakt, iż ją obejmuje. W
jego ramionach, w tej krótkiej chwili, Penélope czuje się prawie rozumiana. I
prawie bezpieczna. Zawsze pozostaje margines błędu, lecz intuicja wyraźnie
podpowiada szatynce, iż w tej krótkiej chwili z jego strony nic jej nie
zagraża. Po raz pierwszy od ujrzenia na oczy swego baskijskiego wroga Penélope
Amorebieta nie czuje się przy nim zagrożona czy niepewna.
Wręcz przeciwnie. Javi Martínez w ten dziwny, niezrozumiały dla świata sposób gwarantuje
jej swoją obecnością cichy, pozbawiony choć nieznacznej odrobiny strachu azyl. Ostatnie,
czego się obawia, to jakaś głupia uwaga z jego ust. On jest całkiem
inteligentny, doskonale wie, że teraz, pośród ludzi – a szczególnie trenera
Bielsy, swego nieodłącznego dworu w postaci Llorente i najukochańszego Nano
Penélope – nie wypada mu rzucać jakimikolwiek aluzjami.
Te nieznaczne błędy, wybitne kpiny z
domniemanych emocji drugiej osoby są przeznaczone jedynie na te rzadkie chwile
ich wspólnej samotności, gdy nikt nie ma okazji usłyszeć ani słowa, spostrzec
ani dwuznacznego gestu. Od tych zaś zwykle się roi, podobnie jak od aluzji,
niedopowiedzeń i obelg.
Ich błędy są wyraźne, mocno zarysowane, o
podkreślonych konturach i jaskrawej kolorystyce. Błędy Penélope i Javiego są
też nader częste, zbyt częste jak na najzacieklejszych wrogów, lecz nikt tego
nie spostrzega. Wszyscy te kilkusekundowe objawy uczuć – och, kłaniają się
Oscary za najlepsze role pierwszoplanowe! – uznają za pozostałości po
jakimkolwiek sumieniu – ze strony Javiego przynajmniej – lub za gorszy dzień
spowodowany bólem głowy – z punktu widzenia Penélope. Ich błędy są też zawsze
nieprzemyślane, wynikające z wpływu chwili, jakiegoś naiwnego impulsu, który
usilnie próbuje działać niczym dwubiegunowy magnes.
Jakby Penélope była jego dodatnio
namagnesowaną częścią, Javi zaś – ujemnie. I jakby wzajemnie przyciągali się z
niewiarygodną mocą, przeciwko której nawet prawa fizyki nie mogą wystąpić.
„Pierdolenie. Nienawiść to piękne
uczucie, nienawiść to uczucie spełnione. Nienawiść do Javiego i miłość wobec
Ikera mnie spełniają, nie potrzebuję już niczego ponad to.” A jednak wciąż
znajduje się w jego ramionach i wciąż nie ma szczególnej ochoty się z nich
wyplątywać.
– No już, Martínez, puszczaj mnie – burczy wreszcie, robiąc to
zdecydowanie pod przymusem i zdecydowanie wmawiając sobie ogromną przyjemność
wynikającą z opuszczenia Javierowych objęć.
– Z wielką ochotą, nie lubię zapachu malin – odpiera z flagową drwiną
wymalowaną w czekoladowym spojrzeniu piłkarz.
„Piłkarzyna od siedmiu boleści” – prycha w myślach Penélope, otrzepując
się z jakichkolwiek oznak jego dotyku. Dopiero po tej czynności warczy tonem
bardziej bezbarwnym aniżeli wrogim:
– Nie używam niczego malinowego.
– A ja jestem María Teresa i mam cycki miseczka podwójne D.
Gdzieś w tle nie może Penélope umknąć pełne politowania westchnięcie Nano
i jego burknięte pod nosem:
– I tyle było rozejmu.
Ale ma, skubany, rację, ponieważ zdawszy sobie sprawę z kolejnego
popełnionego błędu, jakim niewątpliwie było znalezienie się choćby na ułamek
sekundy w ramionach Kretineza, ego panienki Amorebiety zostały wyraźnie
podrażnione i teraz próbuje sobie to powoli odbić. Tylko musi zrobić to w
sposób wysmakowany, nader subtelny i niezauważalny dla otoczenia. A do tego
uderzający w emocjonalną część Javiego, która przecież nie dość, iż jest ukryta
bardzo głęboko, to jeszcze chroni ją gruba skorupa nienawiści i obojętności.
Jak to cudownie, iż Javi w gruncie rzeczy dał się podpuścić, już
zaangażował się w kolejną rozgrywkę między nimi.
– Przykro mi, Javi, ale w takim wypadku nawet chirurg plastyk cię nie
uratuje. Nie ma nadziei, och, to takie smutne – po czym teatralnie, w geście
skrajnego szyderstwa muska opuszkami palców przymknięte powieki, uważnie
starając się nie dotknąć przy tym wytuszowanych z samego rana rzęs, jakby
ocierała nagromadzone tam łzy.
– Suka – syczy jedynie Javi.
– Skurwysyn – odpiera mu obojętnie.
– Idiotka.
– Kretyn.
– Cholerna naciągara.
– Popierdolony chuj.
– Wariatka.
– Dziwkarz – kwituje głosem pełnym pogardy, po czym przygląda się własnym
paznokciom z udawanym zaciekawieniem.
O dziwo, zwycięstwo nad Javim nie daje jej ani grama satysfakcji, nie
raduje, ani nie uśmierza bólu. Ba, niepokój daje o sobie jeszcze bardziej znać,
ponownie zaczyna nad nią panować, kiedy tylko dawka adrenaliny spowodowana
starciem z naczelnym wrogiem przemija.
Pojawia się miast niej panika, iż Amaranta może jednak nie przeżyć. Ona
zaś widziała się z nią jeszcze przed kilkunastoma godzinami i Argentynka wcale
nie wyglądała na skrajnie zdesperowaną. Teraz zaś znajduje się na bloku
operacyjnym, lekarze walczą o jej życie, zaś jej ciało naznaczone jest raną
postrzałową.
Bogu dzięki, że tak wybitnie spudłowała. Jest to nawet nieznacznie
tragikomiczne, choć na swój specyficzny sposób także przerażające. O wiele
bardziej, aniżeli na początku mogło się wydawać.
Jakkolwiek w sercu Penélope Amorebiety czai się coś niesamowicie
groźnego, niewielkiego, lecz zabójczego. Poczucie
winy. Gdyby umiała z nią rozmawiać, gdyby umiała wyczytywać sygnały z
mimiki twarzy, smutnego spojrzenia czy pozornie nieznaczących niczego gestów, na
pewno tutaj by nie byli. Nie byłoby tutaj Amaranty znajdującej się po drugiej
stronie szklanych drzwi.
To wszystko jest jej cholerną winą, bowiem nie umiała spostrzec objawów
psychicznego załamania swojej najlepszej przyjaciółki. Zaślepiona swoim szczęściem,
miłością, której nie spodziewała się wcale spotkać w na najbardziej baskijskiej
z baskijskich ziemi, nie widziała tego, co było tuż obok niej. Ból Nano
uznawała za coś, z czym on poradzi sobie sam. Zresztą, i tak odrzucał każdą jej
propozycję pomocy. Ale nigdy nie
zauważyła cierpienia gryzącego Amarantę. Nawet nie podejrzewała, iż po tylu
miesiącach za nią wciąż będzie niespiesznie wlokło się widmo grudnia, synonim
utraty wszystkiego z sensem życia na czele. I to zagubienie, niewiedza, dokąd
powinna podążyć, jaki obrać cel, gdzie ulokować swoją nienawiść i żal. Z braku
laku obdarzyła nią samą siebie, a teraz lekarze usilnie próbują zatrzymać ją na
tym świecie. I to z wyraźnymi trudami.
A wszystko dlatego, iż Penélope okazała się być złą, nieodpowiedzialną i egoistyczną przyjaciółką. Osobą
przejmującą się jedynie sobą, niewidzącą tego, co działo się dookoła niej.
– Reasumując, gryzło ją sumienie –
rzucam cicho. Nando skina głową, lecz po chwili sam sobie przeczy słowami:
– To zbyt poważnie powiedziane,
Amayu. W Penélope pojawiło się coś, co nie miało prawa bytu. Jakaś siła, która
przekonywała ją, iż jest beznadziejna i to ona powinna umierać. Ona a nie nasza
droga Remedios. Takie irracjonalne, całkowicie nieusprawiedliwione… – przerywa,
jakby szukał odpowiedniego słowa. Ale ja już je znam.
– Wyrzuty sumienia, Nando. Penélope
nosiła w sobie ciernie wyrzutów sumienia, które nigdy nie powinny się w niej
znaleźć. I właściwie nie wiadomo, dlaczego tam się znalazły.
– Niech ci będzie – przytakuje
ciężko. – Myśmy tego jednak nie widzieli. Miała może odrobinę perfidniejszy
humor i jeszcze mocniej dogryzała sobie z Javim, lecz trwało to z tydzień. A
może nawet krócej. Zrzuciliśmy to na karb „tych dni”, wcale się tym nie
przejęliśmy.
I czyżby tutaj popełnili kolejny,
ledwo spostrzegalny, praktycznie nieistotny błąd, przez który uciekła?
– Boję się, Penélope.
Penélope obdarza swoją bladą, jasnowłosą towarzyszkę cieniem
pokrzepiającego uśmiechu.
– Naprawdę się boję, Penélope.
– Czego? – pyta wreszcie z nutką niepewności w głosie.
Odpowiada jej cisza. Nerwowa, pełna przerażenia i pozbawiona
jakiejkolwiek pewności. Cisza niczym milczenie przed katastrofą, wyczekiwanie
na najgorsze, jakie ma za kilka chwil nadejść. Choć najgorsze już przeminęło,
Amaranta zaś żyje, ma się całkiem dobrze i nie wydaje się, ażeby ponownie
planowała zranić wszystkich dookoła siebie.
Nawet pomimo tego braku wiary w cokolwiek widocznego w dużych oczach o
barwie zimnego, jasnego piwa. Nawet pomimo strachu, jaki panuje nad jej ciałem,
o duszy nie wspominając. I ust zastygniętych w grymasie trwogi przed kolejną
życiową porażką, przed utratą Nano. Czy
nawet przed samym jego ponownym zranieniem, przed złamaniem wszystkich danych
obietnic i wysłuchaniem planów na najbliższą przyszłość z dokładnością co do
miesiąca.
Tyle razy ją zwodzili, chcieli podarować złote góry i największe z gwizd,
a potem łamali ją swoimi słabościami. Mieli jej dość, ranili ją, ażeby jak
najszybciej odeszła. Ona zaś wtedy jeszcze tego nie czuła, była zimna i
pragnęła jedynie jak najlepszej zabawy. Mieli zamiar przeprowadzić ją przez
najgorsze kaniony życia, lecz sami już na początku się zagubili.
I przy okazji zagubili też Amarantę, co teraz Penélope może wyczytać w
jej smutnym spojrzeniu i na bladych licach pozbawionych jakichkolwiek
rumieńców.
Cisza trwa, kiedy Amaranta wciska do torby swoje ostatnie rzeczy i
spiesznie wychodzi ze szpitalnej sali. Penélope dąży za nią bez słowa, wcale
nie nalegając na jakiekolwiek odpowiedzi. Bo ona tak naprawdę rozumie, bo ona
sama też odrobinę się boi.
Jej życie jest perfekcyjne, zdecydowanie przesadnie idealne i to tylko kwestia czasu, żeby coś się zepsuło.
Coś wewnątrz podpowiada jej, iż za kilka chwil cała jej piękna otoczka może się
rozsypać i znów pozbawić ją wszystkiego. A bez Ikera jakoś sobie już od dawna –
grudnia? A może nawet jeszcze wcześniej? – nie wyobraża sobie niczego. Bez
niego to życie miałoby za grosz sensu, najłatwiej byłoby je skończyć.
„Boże, to wcale nie przyszło mi do
głowy! Niemożliwe, bym mogła myśleć w ten sposób. Iker mnie kocha, Iker
nigdy mnie nie zostawi. A między nami zawsze będzie już cudownie. Nigdy nie
przestaniemy się kochać, tak samo jak nigdy nie przestaniemy za sobą tęsknić
nawet w najkrótszych chwilach pozbawionych siebie. I nigdy nie przestanę go
wspierać. To, że na siebie trafiliśmy, jest naszym prywatnym cudem. Jest
dowodem, iż należymy do tej wąskiej grupy osób, jakiej udało się odnaleźć
idealnie pasującą, drugą połówkę swojego serca. I nie mamy pieprzonego prawa tego zmarnować.”
Kiedy tylko ciepłe, marcowe powietrze owiewa twarz Penélope Amorebiety
zaraz po wyjściu z tego okropnego szpitala, gdzie ma nadzieję już nigdy nie
musieć wrócić, Amaranta nagle się odzywa cichym i słabym głosem, drążącym od
strachu i niepewności niczego, co ją otacza.
– Co teraz, Penélope?
– Jedziemy do domu, Nano już na nas czeka – odpiera szatynka, jakby to
była najoczywistsza rzecz na świecie. Amaranty chyba tym jednak nie przekonuje,
choć z ust Argentyny nie wydobywa się ani dźwięk sprzeciwu.
Ponownie milczy, chyba zapadłszy się we własnych, niejasnych dla
kogokolwiek poza nią samą myśli.
– Boję się, że znów wszystko stracę. Że Fernando wcale mnie nie kocha, a
jedynie przyjmuje mnie z litości i obawy, iż znów zrobię coś głupiego. Boję
się, że każdy kolejny dzień będzie wypełniony widokiem jego oczu pełnych
jedynie rozgoryczenia, a z czasem nienawiści wobec mnie. Że tak naprawdę zaczął
nienawidzić mnie już dawno temu, a teraz jedynie kłamie. Znów mnie zwodzi,
obiecuje życie, jakiego nigdy mi nie da.
– On cię naprawdę kocha.
– Nawet ty nie wiesz, co tak naprawdę dzieje się w jego sercu. Wam się
tylko wydaje, iż to wszystko jest takie banalne, oczywiste i pozbawione
kłamstw, Penélope.
– Amaranta, o czym ty, do diabła, mówisz?
Blondynka parska nieprzyjemnym śmiechem.
– Naprawdę wierzysz, że wszystko, co robi, robi dla twojego dobra? Nie
rozczarowuj mnie, przecież obie wiemy, iż wepchnął cię w ramiona Muniaina, bo
chciał mieć więcej przestrzeni. Albo wierzysz w jego dobroć? Penélope, nie
bądźże naiwna! Nie rozumiem, jak możesz się łudzić, iż nie ma ci za złe tego,
że w ogóle jesteś. Uwierz mi, iż matka umiała przelać w niego cały swój żal, z
tą różnicą, iż Fernando nauczył się grać i wcale tego po sobie nie pokazywać –
kończy głosem tak lodowatym jak pamiętna moskiewska noc. Kończy, zaś serce
Penélope krzyczy z rozpaczy i niepewności. Jest zmieszane z błotem, zagubione
wśród słów, jakie usłyszała, a znanych jej faktów. I wśród emocji, które
Amaranta wzięła za najzwyklejszą grę aktorską, za dużą ilość oszust i kłamstw,
jakimi podobno Nano mamił Penélope przez całe jej dwudziestokilkuletnie życie.
Jakby to wszystko było niczym. Zaledwie iluzją, jednym wielkim oszustwem.
Jakby całe jej życie w ciągu kilku sekund pękło niczym bańka mydlana.
Remedios Amaranta de Olano Flores nie odzywa się już więcej. Penélope zaś
w milczeniu prowadzi ukochane auto Ikera, wiedząc, iż w obecnej chwili tylko on
jest prawdziwy. On jej nie oszukuje, on ją kocha i tylko to życie z nim posiada
w sobie namiastkę prawdy.
Lecz nawet to nie zmienia faktu, iż fundamenty świata Penélope, to, na
czym budowała całą swą egzystencję, okazały się nagle niczym nad lichy fałsz,
najczystsze łganie wyzbyte choćby grama etyki.
Bo Nano ją oszukiwał. Całe życie kłamał, zmieniał prawdę i manipulował
nią i jej świadomością. Tworzył świat dookoła Penélope, wypełniając go
przesadnie jaskrawymi barwami, wyolbrzymianiem i niemożliwą obłudą.
Nano tak naprawdę nigdy jej nie kochał. Nie wybaczył nigdy tego, iż się
pojawiła, nie zrobił tego podobnie jak jego matka.
I dlatego Penélope Amorebieta wbiega do domu w pośpiechu, usilnie hamując
łzy, jakie mają już wielką ochotę znaleźć ujście w drodze po jej bladych,
kościstych policzkach. I dlatego też Penélope Amorebieta wybucha rzewnym
szlochem na dźwięk ciepłego głosu Nano kierowanego w stronę Amaranty:
– Witaj w domu, kochanie.
– To wszystko było tak naprawdę…
– To wszystko było tak naprawdę
zemstą Remedios, przecież o tym wiem, Nando. To był efekt jej niepewności,
tego, jak bardzo zmieniła się od utraty dziecka. Czuła się niczym w ostatnim
stadium zniszczenia, czuła się zdegradowana do najniższych struktur istnienia.
A szczęście Penélope, przecież jej najlepszej przyjaciółki, jej całkowicie
uwłaczało. Bo Penélope mogła mieć wszystko, ba, ona miała wszystko, Remedios zaś znajdowała się wciąż na dnie. Po
nieudanej próbie samobójczej, pełna rozpaczy, iż się nie udało, z jednej
strony, z drugiej zaś – wdzięczności, bo dzięki temu ostatecznemu krzykowi
rozpaczy odzyskała Fernando. Ale wciąż się bała, nie miała pewności, dlaczego
ten do niej wrócił.
– Pięknie ją zinterpretowałaś, Amayu.
Uśmiecham się blado.
– W tragediach niewiele jest
pięknego.
– Myślę, że powinnam wreszcie zacząć projektować.
Iker całuje ją w kącik ust.
– Chcesz adres jakiejś dobrej pracowni, żeby złożyć aplikację?
– Nie, nie to miałam na myśli.
– Więc…?
Chwila ciszy. Chyba trochę nerwowej, choć wieczór w ramionach Ikera
działa na nią odprężająco, wyzwala z cierpienia i nieprzyjaznych myśli.
– Chciałabym projektować w ten sposób jak nowe San Mamés. Sama, bez
nacisków, najlepiej na własnej sofie. I robić coś pożytecznego, a nie ciągle te
domy dla ludzi, którzy nie potrafią się zdefiniować, ciągle zmieniają zdanie.
Przeszłam już ten etap i… No nie czuję tego, Iker.
Kolejna chwila milczenia, podczas której Muniain wodzi ustami gdzieś w
okolicy jej szyi, czekając na kolejne słowa. Lecz Penélope długo nic nie mówi,
odchyla tylko głowę do tyłu i w tej ciszy rozkoszuje się cudownym uczuciem
bezpieczeństwa. Kun ociera się o jej stopy, domagając się odrobiny uwagi,
jednakże zostaje zignorowany. Biszkoptowy labrador Ikera uwielbia ją chyba
nawet bardziej od samego Baska, Penélope zaś uwielbia go, lecz dziś wciąż
ciągną się za nią słowa Amaranty i świadomość oszustwa, która pojawiła się tak
nagle i zniszczyła tak wiele.
Ikerowi nie powiedziała ani słowa. W ciszy płakała przez długi czas, a
potem nagle przestała. I już nie uroniła już żadnej łzy, podobnie jak nie
nawiązała do tego tematu. Po prostu zachowała się, jakby tamtych
kilkudziesięciu minut płaczu nie było. Wycięła je ze swojego życia, po czym
przedsięwzięła rozmowę na temat pracy.
– No dobrze, Penny. Więc weź się za jakieś muzeum czy coś, tutaj, w domu?
Dom przyjemnie rozbrzmiewa w jej uszach. „Tak, w Bilbao, a właściwie te
kilka kilometrów od niego, jest mój dom” – zgadza się w myślach ze swoim
chłopakiem, nieświadomie delikatnie się przy tym uśmiechając.
– Albo zrób coś dla nas? Coś z tym domem, albo coś całkiem nowego? –
podsuwa kolejną propozycję, tę o wiele bardziej onieśmielony.
– Iker, to nie tak. Chyba chciałabym zrobić coś z dala od domu, na parę
miesięcy zmienić otoczenie…
Muniain wzdycha ciężko.
– Dubaj znów cię kusił?
– Mam ofertę co dwa tygodnie minimalnie – przyznaje z bladym uśmiechem. –
Ale nie wiem, czy Dubaj to dobry pomysł…
– A ‘propos wyjazdów, wszyscy chcą, byś potwierdziła, że jedziesz z nami
do Niemiec.
Zapadająca tym razem cisza jest o wiele dziwniejsza od wcześniejszych
swych wydań. Bo Penélope odwraca nagle głowę gdzieś w stronę wielkich okien
wychodzących na zaniedbany ogród, oczy zaś zachodzą jej czymś na kształt
smutku.
– Nie jadę – szepcze cicho.
– Penny, musisz z nami jechać!
– Po co? Muszę zostać w domu.
– Nie, nie masz po co tam zostawać. Myślisz, że nie wiem, co ci Meme
nagadała? Myślisz, że się nie domyślam powodu twoich łez?
Penélope ciężko wzdycha.
– Nie rozumiesz.
– Ty nie rozumiesz. Ci faceci cię potrzebują. Ktoś musi ich pogłaskać
przed meczem po główkach i wzbudzić w Martínezie tym tonę nienawiści, jaka
udzieli się w grze im wszystkim. Ktoś musi ich zmotywować, siedzieć na ławce
tuż obok nich i uspokajać. I dla kogoś oni muszą grać.
– I dlaczego, do jasnej cholery, mam być to ja? Weźcie sobie Andarę!
Nawet nie zauważa, kiedy zaczyna być zirytowana, kiedy wyrywa się z jego
objęć, a jej głos przybiera drżących złością nut.
– Oni chcą ciebie.
– Ale ja nie chcę ich. Nie mam ochoty tam jechać, do diabła! Nano jedzie,
a ktoś musi pilnować Amaranty.
– Ta wariatka doprowadziła cię do łez, a ty jeszcze chcesz z nią
siedzieć?! – oburza się Iker.
– Tak, do cholery. Jest częścią mojej rodziny, a rodzinie się wybacza
wszystko.
– Nie jesteś dziś sobą – stwierdza nagle ze zrezygnowaniem Iker.
Penélope parska ironicznym śmiechem.
– A idź w cholerę – prycha szatynka.
– Życzę powodzenia.
– Do diabła z tobą! – warczy, ażeby kilka chwil później po domu rozszedł
się huk zatrzaskiwanych drzwi.
Jest wściekła, choć sama nie wie nawet, o co tak właściwie poszło. Ale
faktem jest, iż Iker Muniain i Penélope Amorebieta właśnie przeżyli pierwszą
kłótnię w przeciągu dość długiej historii swojego związku i wyraźnie nie
skończy się ona wizytą w łóżku na zgodę. Miast tego Wenezuelka co rusz
siarczyście klnie, dzwoniąc przy okazji po jakąś taksówkę. A kiedy ta już się
pojawia, sama siebie zadziwia, bowiem nie podaje wcale adresu własnego domu.
Zaś kiedy piętnaście minut później stoi zdesperowana pod tymi przeklętymi
drzwiami, serce bije jej jak nawiedzone.
Drzwi się otwierają. Stoi w nich trochę zaspany, wyraźnie rozczochrany i
z irytacją w ciemnych tęczówkach.
– Przygarniesz mnie na tę noc?
***
Ostatnio tracę orientację z życiu i
rozsądek.
Dla Marty. Skarbie,
chyba zobowiążę cię do przypominania mi, kiedy mam dodawać nowości.
Do zobaczenia w środę.
Ech, mityczny 38.
OdpowiedzUsuńJeszcze tylko 10 rozdziałów, a ja mam nadzieję, że to będzie trwać w nieskończoność, bo kocham MM jeszcze bardziej. N.
OdpowiedzUsuń