19.01.2014

40. Iker.


`. Znikają tylko ci, którzy mają dokąd wrócić.


– Miałaś kiedyś wrażenie, iż cały twój świat się wali? Iż wszystko nagle, w ułamku sekundy, staje się niczym? Przestaje istnieć, obraca się w proch, tobie zaś pozostaje jedynie niepewność? Traciłaś wtedy absolutnie wszystko, szczególnie zaś racjonalne myślenie. Byłaś w stanie jedynie trząść się ze strachu i błagać Boga, w którego nigdy nie wierzyłaś, o cud?
Przeżyłaś takie piekło, Amayu? Nie, nigdy nie miałaś okazji. Nigdy nie czułaś tych okropnych wątpliwości bezlitośnie szargających twoim sercem, tych szponów bólu wbijających się w twoje ciało. Nigdy też nie żywiłaś się złudzeniami, nie musiałaś uparcie się nimi karmić, ażeby potem zostać zeń brutalnie obdartą. Nie czułaś tego, co przytrafiło się nam. Nie miałaś okazji patrzeć na to, jak wszyscy miotaliśmy się całe tygodnie, modląc się o jeden znak życia, o jedną wiadomość, choćby najkrótszą. Nie czułaś tego cierpienia, bowiem ciebie nigdy, Amayu, nie obdarto tak brutalnie z uczuć. Nie odebrano ci niczego, szczególnie tego, co kochałaś całą sobą.
Widzisz, kochanie, powinnaś się cieszyć. Bo ty wciąż istniejesz i wiesz, że na pewno czujesz. My zaś nie mamy już tej pewności, my tylko egzystujemy gdzieś na granicy marzeń i wspomnień. I podsycamy w sobie nadzieję, choć już dawno ją utraciliśmy. Lecz ty możesz tego nie rozumieć, przecież nigdy nie zaznałaś takiego piekła.
Zaciskam mocno oczy, hamując gromadzące się tam łzy. Zaciskam też palce na jego dłoniach, możliwe, iż wbijam mu paznokcie w skórę. Ale nie protestuje, lub też po prostu go nie słyszę. Raczej to drugie. Ja jednak jestem przesadnie skupiona na powstrzymaniu się przed okazaniem bólu. On nie wie i nie chcę, by kiedykolwiek się dowiedział. To jest jedynie moje, nie powinnam zwalać na niego jeszcze swojego strachu.
A jednak nie umiem trzymać języka za zębami. Nie umiem nie szepnąć słabym, ledwie słyszalnym głosem tego jednego przerażającego słowa, które paraliżuje mnie wewnętrznie od lat.
Toledo.
Nando łapie powietrze jak rybka, chyba ma ochotę coś powiedzieć, ale słowa nie chcą przejść przez jego gardło. Wzdycham ciężko, kiedy wyzwala swoje dłonie z mojego uścisku i dotyka moich policzków. A potem unosi moją brodę w taki sposób, abym nie mogła na niego nie patrzeć. Tak więc tonę w ukochanym błękicie pełnym troski i płaczę w milczeniu, pośród przepięknej pustki, jaka wciąż jest tylko moja. I boję się; boję się tym strachem, jaki dotyczy tylko Toledo.
– Amayu – szepcze niepewnie, chyba chce powiedzieć coś więcej, lecz tylko milczy. Patrzy na mnie i pozwala, by łzy zmieszane z tuszem do rzęs płynęły po moich policzkach, a potem i jego dłoniach.
W najtrudniejszy a zarazem najprostszy sposób dzielę się z nim swoją największą tajemnicą, moim koszmarem sprzed lat będącym owym pięknym miastem, dawną stolicą naszej pięknej Hiszpanii.
A on mimo wszystko mnie nie opuszcza.


Gelsenkirchen pozbawione Penny wydaje się być puste, zimne i całkowicie pozbawione sensu. Jakby ktoś na kilka sekund przed przylotem do tego podobno całkiem uroczego miasteczka ekipy z Kraju Basków obdarł je ze wszelkich barw, wszelkiej radości i wszystkiego tego, co może spowodować choć bladą parodię uśmiechu wstępującą na twarz pewnego Baska. A potem postanowił oddać światu owe cudowności dopiero po wyjeździe Athleticu Bilbao. I zrobił to z dziką satysfakcją, z chęcią dokopania biednym mieszkańcom północnego skrawka Półwyspu Iberyjskiego, którzy byli w stanie jedynie pomścić swe krzywdy na lokalnej drużynie, spisującej się rewelacyjnie jeszcze sezon temu, goszczącej jeszcze sezon temu w półfinale Ligi Mistrzów na swym stadionie ów genialny Manchester United, jaki Athleticowi udało się po raz drugi rozgromić zaledwie dwa tygodnie temu. Schalke 04 Gelsenkirchen jednak z tego starcia wyszło bardziej pokrzywdzone, choć już przed meczem wszyscy wiedzieli, iż tak naprawdę nie wiadomo, czego można spodziewać się po tych niesamowitych Baskach. No i doczekali się melodyjnego cztery dwa.
A jednak Gelsenkirchen wcale nie zapisuje się dla pewnego piłkarza Athleticu jako miejsce szczęśliwe. Brak Penny jest wyraźny, jest wybitnie namacalny i męczy całą ekipę. Ale Ikera najmocniej. Dziwnie jest mu zasypiać bez wykonania telefonu do niej, nie wspominając nawet o trzymaniu w ramionach tej kościstej osóbki o wielkich oczach wypełnionych po brzegi bursztynową czułością. Dziwnie jest też siedzieć u boku Jona robiącego dobrą minę do złej gry i nieustannie naśladować te uśmiechy pełne fałszywej radości i beztroski. Kiedy jednak to wszystko bez Penny nie ma ani grama sensu, bowiem nim jest właśnie ona. Zaś Penny Amorebieta nie dość, że uparcie została w Bilbao, to jeszcze zdążyła przed wyjazdem urządzić – a może to on urządził? – awanturę i strzelić focha podchodzącego pod kategorię „bez kwiatów i wielkiej czekolady nawet się nie zbliżaj”.
Po prostu przekurewsko fajnie.
– Nie rób takiej miny – prycha Jon, po raz pierwszy od paru godzin pozwoliwszy do ciemnych oczu zakraść się cierpieniu, zaś na usta grymasowi smutku i nienawiści wobec świata. – Przecież znasz Penélope. Popiła jednej nocy, popiła też drugiej, a i tak to nie zmienia faktu, że pilnuje… – urywa zdanie, jakby imię jasnowłosej panienki de Olano nie umiało wydostać się z jego gardła.
– Nie umiem wyobrazić sobie Penny imprezującej. Szczególnie samej, co najwyżej w towarzystwie Andary.
– A Javi?
– Prędzej by się pogryźli, niż wspólnie poszli do 69. To nie jej świat – przeczy zdecydowanie Iker.
– Czyli dalej jest wściekła, bo nie odbiera – kwituje Jon. Odpowiada mu cisza, która jest tak bardzo jednoznaczna.
– Nawet nie próbowałem dzwonić.
– Może już jej przeszło? Kup jakieś ładne kwiatki, czekoladki czy coś i wyciągnij ją dziś do Los Leones.
Iker przytakuje mu milczącym skinieniem głowy, zaś cisza, jaka zapada, trwa długo. I Jon Aurtenetxe wyraźnie nie ma ochoty jej przerywać, jakby czuł, iż za jej kurtyną ukrywa się to okropne pytanie o jego stan od odejścia Meme. I że owe pytanie jest jedynie objawem przyjacielskiej troski, o której wolałby zapomnieć. Podobnie jak o dźwięku wystrzału, jaki nieustannie prześladuje go każdej nocy i obrazku jej sylwetki bezwładnie spoczywającej na sosnowych deskach odzianej w przesiąkającą szkarłatnym kolorem koszulę. W ciągu tych dni, które minęły od wypadku Meme – od jej nieudanej próby samobójczej, jaką sam spowodował, tak mocno ją kochając; zdecydowanie powinien nareszcie oswoić się z tą prawdą – zrozumiał już, iż nigdy nie pozbędzie się tego okrutnego wspomnienia. Bo ono już pokochało jego umysł, już znalazło tam ciepły kąt i bardzo mocno się doń przywiązało, zdecydowanie za mocno, ażeby kiedykolwiek zechcieć odejść.
W końcu jednak owa piękna i bezpieczna cisza zostaje przerwana, zaś głos Ikera brzmi ową przyjacielską troską i niczym innym:
– Jak się czujesz, Jon? No wiesz, z tym… wszystkim.
Jon Aurtenetxe uśmiecha się blado, całkowicie bez radości.
– A jak może czuć się ktoś, kto utracił serce?
Zdecydowanie Gelsenkirchen dla pewnego młodego Baska nigdy nie będzie kojarzyło się z radością. Lecz kiedy samolot linii Lufthansa – prezes Urrutia się postarał, zaprzeczyć nie można – ląduje nareszcie na ojczystej ziemi, tudzież płycie Sondiki świat wcale nie staje się piękniejszy, a widok pięknego Bilbao nie napawa optymizmem. Coś niewyobrażalnego, coś, co dzieje się pierwszy raz w całej jego karierze. Spogląda kątem oka na Jona, który idzie tuż obok niego, i w jego spojrzeniu widzi to samo.
Czyżby nad Athleticiem Bilbao zbierały się czarne chmury, jakie po raz pierwszy w historii zahamowały słońce rozjaśniające niebo nad baskijską krainą? Czyżby miało wydarzyć się coś złego?


– Remedios Amaranta de Olano Flores jest takim jego Toledo, Amayu. Czymś, co nigdy go nie opuści, co będzie o sobie przypominać wybitnie często i zawsze, ale to zawsze napawać go strachem i tamtymi obrazami. Nigdy nie zapomni, to na zawsze go zmieniło. A także nauczyło żyć w cierpieniu, żyć pośród świata pełnego niesprawiedliwości i wyrywającego z naszych ramion wszelkie szczęście w chwili, która tylko mu się spodoba. Miał dwadzieścia lat i obdarto go z tych różowych okularów, jakie my mieliśmy stracić co do jednego niedługo później. Patrząc na to przez upływ czasu, a niedługo, dwudziestego dziewiątego minie rok, od kiedy jej z nami nie ma, wydaje mi się, iż tylko Jon nie był tym wszystkim zdziwiony. Jakby przeczuwał, że zawiśnie nad nami klątwa, a Penélope Amorebieta zechce nas porzucić.
Lecz nim do tego miało dojść, musiała pogodzić się z Ikerem. Przyszedł do niej z kwiatami i dużym opakowaniem rafaello, które rzuciła bez słowo Remedios. Fernando ucałowała w policzek i coś szepnęła, pewnie słowa uspokojenia, albo zapewnienie, iż niedługo wróci. Nieważne. Zabrał ją na kolację do Los Leones, miejsca, które gościło ich nader często, lecz nie był to gwóźdź programu. Nade wszystko chciał mieć pewność, iż na pewno nie ma między nimi żadnych niesnasek, zaś w okolicach północy, kiedy siedzieli przed tym cudownym Muzeum Guggenheima, a ona już nawet nie pamiętała, iż się pokłócili kilka dni wcześniej, wcisnął jej do dłoni pęk kluczy. I po raz milionowy szepnął, że kocha i kochać będzie zawsze, nie zważając na wszystko. Znacząca obietnica, nie uważasz? Szczególnie, iż miesiąc później już miało jej z nami nie być, miała uciec do innego życia, do innego świata, a jego porzucić z tą miłością. Z tym „zawsze, nie zważając na wszystko”.
 – Nando, gdzie ona jest? – pytam cicho, błądząc opuszkami palców po jego policzku. Uśmiecha się smutno.
– Nie ma jej, Amayu. Penélope po prostu nie ma, nie dla nas.
– Gdzieś być musi – upieram się przy swoim, choć jego słowa podsuwają mi pewną teorię. Teorię na tyle drastyczną, iż nie chcę nawet o niej myśleć.
Wzdycha ciężko.
– Penélope jest w Brazylii. Ale do nas już nigdy nie wróci.
I po tych słowach już wszystko wiem.


Jej uśmiech wciąż jest najpiękniejszy. Wciąż jest magiczny, pełen niewysłowionej radości i tej miłości, która emanuje z całej jej kościstej sylwetki. Choć porównując ją z Penny Amorebietą, jaką ujrzał pierwszy raz, wydaje się, iż przybrała trochę na wadze. Żebra już nie sterczą tak przerażająco, a i chyba nabrała bioder. Jakkolwiek wciąż ma tę chłopięcą figurę i ratuje się jedynie ubraniami, które modelują sylwetkę na bardziej kobiecą, nadają jej okrąglejszych kształtów. Teraz jednak ciuchów na sobie nie ma, siedzi na podłodze i bawi się z Kunem odziana jedynie w koronkową, kremową bieliznę.
– Blada jesteś – rzuca Iker, przysiadając obok niej i psa z dwoma wysokimi szklankami wypełnionymi jakimś kolorowym drinkiem.
– Przeszkadza ci to? – posyła mu zalotne spojrzenie zza kurtyny rzęs, po czym znów skupia się na biszkoptowym labradorze. – Kun, jaki z ciebie pieszczoch!
– Uwielbia cię.
– Zauważyłam – odgryza się delikatnie. – Co masz dobrego? – odbiera z dłoni swojego chłopaka jedną szklankę, po czym bez zastanowienia degustuje napój. – Strasznie to to słodkie.
– Likier kokosowy doprawiony sokiem pomarańczowym i wódką.
– I lodem.
– I lodem – przytakuje. – Penny?
– Tak, kochanie? – szatynka znów odwraca wzrok w stronę piłkarza Athleticu.
– Byłaś dziś na budowie?
– Jest piękna, taka… magiczna. Mówią, że po następnym sezonie będziecie się przenosić na nowe San Mamés z ochotą i zachwytem.
– Czyli już pewne, że rozwalają staruszkę La Catedral?
– Południowa trybuna jest tego ceną. Mi też szkoda starej La Catedral, to piękny stadion, taki stary. Za rok stuknie mu setka i za rok będą go rozwalać – uśmiecha się smutno szatynka, biorąc kolejny łyk drinka.
– Miała inaugurację dwudziestego pierwszego sierpnia. La Catedral nie dotrwa setki.
– No tak, zaraz po końcu sezonu, w połowie maja będą ją rozwalać, żebyście mogli grać na jak najlepiej przystosowanym dla kibiców stadionie. Szkoda, że musiałam wcisnąć tam trybunę. Stare San Mamés byłoby pięknym muzeum.
– Masz już wybrany kolejny projekt, Penny? – zaciekawia się szczerze. – I jedziesz z nami do Lizbony? Fajnie by było mieć cię obok siebie.
– Jasne, że jadę! Nano chce zabrać Amarantę, już nawet ściągnęli jej szwy i podobno dobrze jej to zrobi, powinna powoli wracać do świata żywych – zapada chwila milczenia, jednak ta jest dobra, bowiem oboje mają pewność, iż następne słowa będą ciepłe i słodkie niczym miód czy miłość między nimi. – Może trochę pobawię się z ogrodem? No i z domem? Parę ścian bym przesunęła, na przykład tę w kuchni. Jest strasznie wkurwiająca. No i powinnam się wziąć za powolną przeprowadzkę, trzeba nasze aniołki zostawić same – uśmiecha się szeroko, całując przelotnie Ikera w usta. Jednak kiedy ten chce ów pocałunek przedłużyć, Penny ze śmiechem odsuwa się, po czym ponownie skupia swoją uwagę na Kunie. – Jest strasznie niedopieszczony!
– A ty dziś strasznie gadatliwa. Wolę skupiać swoją uwagę na tobie, ty i tak się nim zajmiesz, Penny.
– Masz rację, ja kocham was obu – odgryza się po raz kolejny w ten przesłodki sposób. Iker parska rozbawionym śmiechem, po czym bez chwili zastanowienia wyciąga z jej dłoni wypełnioną do połowy szklankę, którą odkłada na stolik w towarzystwie drugiej, pustej, a następnie otula jej drobne ciało ramionami i podnosi.
– Ale mnie kochasz mocniej niż naszego psa – mówi, obserwując jak przy „naszego” na twarz Penny wpełza ten cudowny, jaśniejący uśmiech. Właściwie nagle cały dom wydaje się rozświetlać jakby w jego wnętrzu znajdowała się jakaś bardzo jasna gwiazda. A jednak to tylko Penny Amorebieta i jej pełen szczęścia uśmiech. To tylko prawdziwa i nieznająca miłość.
Bo tylko ona im pozostanie po skończeniu świata.
– No już, puść mnie, Iker! – prosi rozchichotana, irracjonalnie jeszcze mocniej ściskając jego szyję. Muniain nie może nie wtórować jej śmiechem.
– Jeszcze mi upadniesz i co wtedy? – rzuca beztrosko, mocniej przyciskając ją do siebie. – Poza tym już chyba dawno temu, pod Guggenheimem ustaliliśmy, że raczej możesz mi ufać.
– To raczej taki margines bezpieczeństwa? – Wenezuelka unosi brwi z leciutkim sceptycyzmem.
– Raczej nie bądź pewna niczego, skarbie. No, może wyłączając to, że cię kocham.
– Ja ciebie jeszcze mocniej – dodaje rozczulona, po raz kolejny szybko musnąwszy jego usta. – Pamiętasz, że jestem jutro umówiona rano i powinnam wyglądać mniej-więcej normalnie?
– Tak, pamiętam, Javi ciągnie cię do lasu na oglądanie drzew – prycha z subtelną dawką ironii Bask, układając się na łóżku obok swojej ukochanej. – Wciąż jakoś nie mogę przyzwyczaić się do tego, że już się nie gryziecie.
– Przynajmniej macie w Lezamie spokój. Ej, nie rób takiej miny.
– To mnie pocałuj?
– Znów? – śmieje się coraz głośniej szatyneczka, mocno wtulając się w jego ramię. W ramach odpowiedzi dostaje jedynie całusa w czubek głowy. – To jak z tą moją przeprowadzką?
– Zaraz po końcu ligi wszystko zorganizujemy, dobrze? A na razie masz czas, żeby pobawić się w projektach, pogrzebać, zaplanować, które ściany chcesz rozwalić i tak dalej.
– A ty w tym czasie wygrasz dla mnie Ligę Europy, okej?
– Okej – ściska wyciągniętą dłoń, jakby był to pewnego rodzaju zakład. – Ja wygrywam Ligę, ty projektujesz nam dom.
– Fajny ten układ.
– Bo nasz.
– Ah, ta twoja skromność – wzdycha rozbawiona Penny. – Jej poziom jest… właściwie jej nie ma.
– A z twoją złośliwością, jak widzę, wszystko w najlepszym porządku. Ale wiesz, Penny, teraz tak łatwo cię już nie wypuszczę ze swoich macek.


Właściwie nawet nie zdążył zauważyć, kiedy Penny spakowała walizki i cała radosna ekipa z Bilbao pełna optymizmu i wciąż obstawiana jako czarny koń tych rozgrywek, w których tegorocznie niepodzielnie panowała Hiszpania, znalazła się w Lizbonie. Podobno wystarczyło wygrać tutaj, w stolicy Portugalii, ażeby w spokoju móc wybronić przewagę na La Catedral, po czym powitać się z Bukaresztem oraz którąś z drużyn z pary Valencia-Atlético Madryt.
Właściwie nawet nie zdążył zauważyć, kiedy jednak jego ukochany klub postanowił sobie tę drogę skomplikować i po wejściu na ziejący portugalską pasją i zacięciem Estádio José Alvalade pozwolić Gorce Iraizozowi wyciągnąć piłkę z siatki aż dwukrotnie. Sami zaś trafili tylko jednego gola i niespodziewanie mecz przegrali, mając na otarcie zawodu wspierające słowa Penny i mecz w Kraju Basków. No i tego nieszczęsnego gola na wyjeździe, choć obecnie, dziewiętnastego kwietnia, dokładnie w miesiąc po tragedii, jakiej sprawczynią i ofiarą zarazem była Meme, owa bramka wydaje się być jedynie czymś bezwartościowym, czymś, co miało pokazać, iż przynajmniej nie przegrali do zera.
A jednak to boli, bo przecież jeden gol Jona przy dwóch bramkarz piłkarzy Sportingu – niejakich Emilio Insúi i Diego Capela, nie dał wygranej. I jej brak boli najbardziej. Choć nie, największym ciosem była utrata przewagi, coś, do czego przecież nie powinno dojść.
– Błagam was, nie martwcie się tym, przecież mamy jeszcze mecz w domu! – mówi Penny głosem jednak przepełnionym pustką, siedząc na samym środku szatni oczywiście w koszulce z numerkiem dziewiętnastym. Obok niej, w podobnym trykocie, tyle że z piątką na plecach, znajduje się Meme de Olano i jej blady uśmiech, jakim obdarza swojego Nano. Właściwie nie odrywa od niego wzroku, co jest przecudowne. I co powoduje, iż Jon Aurtenetxe zachowuje się, jakby był trochę nieobecny, jakby wcale nie chciał nawet znajdować się w tej szatni.
Ikerowi nie pozostaje nic innego, jak poklepać przyjaciela po ramieniu i w milczeniu przekazać wyrazy wsparcia i słowa spod kategorii „Stary, nie martw się, widocznie tak musiało być, a ona… Ona jest szczęśliwa i żywa”.
– Będzie dobrze – dociera Ikera szept Penny Amorebiety, kiedy mocno ją do siebie przytula, wciskając nos w duży kok na czubku jej głowy. – Jeszcze będzie finał, przecież mi go obiecałeś.
I nagle, tydzień później już na magicznym San Mamés pośród okrzyków wciąż wierzących Basków, Athletic zdobywa ów finał, a właściwie trzy gole zdobywają Markel, Ibai i Fernando Llorente, którzy obdarowują swój ukochany klub szansą na zdobycie pierwszego od dwudziestu ośmiu lat trofeum.
I kiedy w szatni Penny znów siedzi na swoim ulubionym stole, spoglądając na swojego chłopaka, Ikerowi wydaje się, iż lepiej już być nie może. A jednak jest, bowiem kilkanaście sekund później po owej szatni na La Catedral rozlega się radosny krzyk:
Bukareszt czeka!
Nikt jeszcze nie wie, iż tej roześmianej szatynce, która bez skrupułów pozwala się przytulać Martínezowi – wciąż to dziwny obrazek po tylu miesiącach wybitnej nienawiści – Rumunii nigdy nie będzie dane ujrzeć.


Ta noc z dwudziestego szóstego na dwudziestego siódmego na zawsze miała zapaść w pamięci Ikera Muniaina. I nie chodzi tylko o awans do historycznego finału, o niesamowite zwieńczenie magicznego sezonu Athleticu. O coś, co może całkowicie ukoronować Marcelito na króla Kraju Basków, na trenera genialnego, który wyciągnął z tej drużyny wszystko, co tylko jest możliwe. Pokazał światu, iż nie trzeba super drogich piłkarzy, wystarczy doskonała cantera i ta niesamowita miłość do ziemi, do Baskonii, której honoru ci gracze będą bronić do ostatniego tchnienia, do ostatniej kropli krwi i szansy na zwycięstwo.
Tej samej nocy, leżąc w jego ramionach i wciąż drżąc pod każdym jego dotykiem, z ust Penny Amorebiety wypływają słowa, których nie chciałby nigdy usłyszeć. Słowa pełne żalu, pełne niezadowolenia, a mimo tego zabarwione podnieceniem i radością:
– Dostałam zajebiste zlecenie, kochanie. Po prostu wymarzone, nowoczesne, wielkie, takie… będące wyzwaniem.
Iker całuje ją w skroń, po czym rzuca beztroskie:
– Znów szejkowie próbowali cię namówić na krótką wizytę w Dubaju?
Penny jednak nie śmieje się, jak to zwykle miała w zwyczaju.
– Iker, to jeszcze lepsze od Dubaju. Będę o wszystkim decydować, będę mieć całą ekipę projektantów pod sobą. To jest lepsze od… od nowego San Mamés – przyznaje cicho, niechętnie.
Bo jak coś może być lepsze od baskijskiej świątyni futbolu, dzięki której poznała miłość swojego życia? I swoje miejsce na ziemi, swój cudowny dom kilka kilometrów od Bilbao. Właściwie, przez prawie dziewięć miesięcy w Kraju Basków Penny Amorebieta zdobyła prawdziwą rodzinę, nie tylko chłopaka, ale też dom, psa, perspektywę na szczęście nawet za pięćdziesiąt lat właśnie tutaj, pośród malowniczego, górskiego krajobrazu świata, który hiszpański jest jedynie w kilku procentach. Żaden projekt nie może być lepszy, co właśnie oświadcza Iker. Penny wzdycha ciężko, zgadzając się z tym, potwierdzając, iż przedobrzyła z porównaniem.
– Co nie zmienia faktu, iż to projekt dla mnie idealny, wręcz wymarzony.
– A powiesz mi chociaż, gdzie by cię wywiało i mniej więcej na ile?
Kolejne ciężkie westchnięcie. Dziewczyna obraca się na brzuch tak, ażeby móc patrzeć wprost w jego pełne uczucia tęczówki.
– Do Brasilii… na trochę.
Młody baskijski piłkarz jedynie cicho wzdycha, widząc w oczach swojej ukochanej, że ten wyjazd do Brazylii i projekt w jej nowoczesnej, podobno pięknej stolicy to spełnienie jej marzeń. Oczy lśnią jej niewysłowioną radością ukrytą subtelnie za cienką kurtyną niepewności.
„To jej marzenie, ona tego pragnie. Nie mogę jej zatrzymać na siłę w Bilbao, nie na tym polega miłość.”
– Ile zostało nam czasu do twojego wylotu? – uśmiecha się blado Bask, obserwując, jak twarz Penny jaśnieje, ona sama zaś podrywa się na kolana, ażeby sekundę później wylądować praktycznie na nim i mocno doń przywrzeć. Jest taka radosna, cieszy się praktycznie jak dziecko. A wszystko dzięki tej jednej, głupiutkiej Brasilii.
– Dwudziestego dziewiątego mam lot do Lizbony, tam przesiadka i wylot do Rio, a z Rio do Brasilii. Pierwszego albo drugiego powinnam być na miejscu. Mówiłam ci już dziś, że cię kocham?


– Żegnaliśmy ją wszyscy na Sondice dwudziestego dziewiątego kwietnia wieczorem, zaraz po przegranym meczu z Zaragozą. Jeszcze po jego końcu siedziała na stole w samym centrum szatni w koszulce Ikera i mocno się do niego tuliła, a potem nagle cicho łkała na Sondice, odebrawszy już bilet i pozbywszy się niewielkiej walizki. Miała polecieć na razie na jakiś tydzień, ażeby wrócić do nas przed finałem i wraz z nami udać się do Bukaresztu, gdzie mieliśmy rozgromić Atlético. Coś nam to nie wyszło. Muniain nie chciał wypuścić jej z objęć, z trudem dała radę pożegnać się z każdym z osobna i szepnąć choć jedno słowo pełne otuchy. Ostatni raz, nie licząc Gelsenkirchen, rozstaliśmy się z nią na dłuższy okres czasu jeszcze w grudniu, kiedy chorowała na ospę. A jednak dwudziestego dziewiątego kwietnia Penélope Amorebieta Aldaya postanowiła nas opuścić, choć nikt jeszcze nie podejrzewał, że już nigdy więcej jej nie ujrzymy. Nawet Jon, choć przeczuwał od dawna, że nadchodzi jakaś katastrofa. Lecz któż wpadłby na to, by naszą katastrofą stała się nasza najdroższa Penélope?
Na lotnisku nie było tylko Javiego. Wykręcił się jakąś głupotą, już nawet nie pamiętam czym. W każdym razie, nie było go. Ale był wtedy, w Lezamie, kiedy popołudniu trzeciego maja, właściwie cztery dni po wszystkim, ogłoszono, iż zaginął jakiś samolot lecący do Rio de Janeiro. Kilka sekund później obdarto nas ze złudzeń, dotarło do nas, że to właśnie jej samolot. Na początku nie było nic wiadomo, po prostu stracili łączność i nikt nie wie, co się wydarzyło. Airbusa Penélope nie było na radarach, nie było go nigdzie. Jakby wsiąkł w ziemię. Wtedy jeszcze jednak pozostały nam złudzenia, iż samolot lądował gdzieś w brazylijskim buszu i nasza ukochana, mała księżniczka, nasz sens wszystkiego czeka, aż ją uratujemy.
A jednak przez tygodnie nic nie mówili. Stracili samolot, szukają go – tylko tyle podano do mediów oraz rodzin pasażerów. Javi, jakby już podświadomie znał rozwiązanie tej zagadki, sam podjął decyzję o wmówieniu Ikerowi i Fernando, że Penélope nigdy nie znalazła się na pokładzie tego nieszczęsnego Airbusa. Uwierzyli i wciąż żyją w takim przeświadczeniu, choć prawda jest o zgoła inna.
Brak informacji, ta niepewność, to spowodowało, iż przegraliśmy oba finały. Nie mogliśmy nie być skupieni na Penélope, nie mogliśmy myśleć nawet o piłce, choć naprawdę się staraliśmy. Panowała nad nami tylko nadzieja, że lista zaginionych, na której figurowała, być może nie przekształci się w oficjalną listę ofiar śmiertelnych. Dopiero jakoś pod koniec maja natrafiono na szczątki wraku. I wtedy też pojawiła się oficjalna lista zabitych, to, czego obawialiśmy się najbardziej.
Javi ją zdobył i to Javi czytał ją lezamskiej szatni pozycja po pozycji. My zaś czekaliśmy w modlitwie, ażeby jakimś cholernym cudem nigdy się tam nie znalazła. Ażeby przypadkiem tylko nie wymówił jej imienia i nazwiska. A jednak przeczytał to nieszczęsne „Penélope Amorebieta Aldaya, obywatelka wenezuelska” i nasz świat w ułamku sekundy legł w gruzach.
Penélope umarła sama, bez nas. My tylko możemy mieć nadzieję, iż stało się to szybko, iż była to śmierć bezbolesna, a o nas pomyślała w ostatniej chwili. Albo nie myślała o nikim, po prostu umarła pozbawiona tej świadomości, całkowicie nieznająca tego specyficznego strachu.
Javi nie tylko czytał tę listę tamtego pamiętnego dnia, ale też odnalazł w sobie na tyle siły, by pojechać do Brazylii i przyjrzeć się, czy pośród odnalezionych rzeczy jest coś należącego do niej. Była torebka, pełna drobiazgów, po których ją zidentyfikował. Biżuteria Penélope, jej notatnik, książka z dedykacją. Nie było jednak ciała. Nasza Penélope wciąż znajduje się gdzieś na dnie Atlantyku, gdzieś u wybrzeży Przylądka Branco, gdzie odnaleziono kilka ofiar. Chyba z dziesięć ciał ocean wyrzucił na brzeg, nie więcej. I ani jednego ponad to nie znaleziono już nigdy. Nasza Penélope pozostawiła nas, ażeby móc na zawsze spocząć w oceanicznych ciemnościach, my zaś musieliśmy zrobić wszystko, ażeby tylko Iker nie zrobił nic głupiego.
I tutaj po raz kolejny wykazał się Javi. Napędzany tą szaloną miłością, którą zrozumiał dopiero po jej śmierci, uczuciem, jakie narodziło się z nienawiści, jakie ową nienawiścią karmił, już w chwili, kiedy pojawiła się informacja o zaginięciu jej samolotu, miał obmyśloną intrygę. I w jej myśl uparcie oszukujemy Ikera, okłamujemy go ciągle i notorycznie, w pełni tego świadomi, wiedząc też, iż to jedyny sposób, ażeby zachował trzeźwy umysł, żeby wciąż żył, trwał, grał. Martínez wymyślił wszystko, nawet te telefony nagrywające się na automatyczną sekretarkę, którą od roku opłacamy tylko po to, by Iker mógł mieć złudzenia, do których my już nie mamy żadnych praw.
Amorebiecie też nigdy nie oznajmiliśmy prawdy. Tamtego dnia, kiedy Javier odczytywał listę, Remedios zabrała obu na jakiś obiad czy coś w ten deseń. Razem z Javierem zgrali to wszystko idealnie, ażeby przynajmniej ich dwójkę pozostawić w spokoju, pozostawić ze marzeniem, iż Penélope kiedyś do nich wróci. Wydaje mi się, że podświadomie jednak Fernando wie o jej śmierci, intuicja bezustannie mu to podpowiada, jednak on nie pyta o nic. Nigdy.
Pochowaliśmy ją – a właściwie tę skórzaną, przemokniętą torebkę, którą Martínez przywiózł ze sobą z Brazylii jako największą świętość, najwspanialszą relikwię – w deszczowe, zimne popołudnie osiemnastego czerwca. Byliśmy wszyscy, cała drużyna, praktycznie każdy, kto ją miał kiedykolwiek okazję poznać. Oczywiście wyłączając dwóch oszukiwanych i Remedios, która na ochotniczkę zabrała obu do San Sebastián. Martínez zamówił nieduży, skromny nagrobek. Kazał nań wygrawerować „Kiedyś jeszcze powrócisz do wdzięcznych przyjaciół z Bilbao” w języku baskijskim. I my wciąż w to irracjonalnie wierzymy, choć od roku Penélope Amorebieta nie żyje.
Wiesz, Amayu, wciąż zdarza nam się tęsknić. Marzymy o jej powrocie, o tym, by móc ujrzeć Penélope biegnącą po murawie San Mamés wprost w ramiona Ikera, usłyszeć jej śmiech i każdego dnia patrzeć, jak bardzo jest szczęśliwa. A jednak nigdy nie będzie nam to pisane, bowiem Los zechciał odebrać nam sens wszystkiego. Tym zaś była ona, a ona umarła.


Cmentarz Zamudio, gdzie pochowana jest Penélope, znajduje się tak naprawdę w niewielkiej wiosce Elexalde Derio i jest zdecydowanie piękny. Nie bez trudu odnajduję jej nagrobek, po czym w milczeniu zaczynam się modlić. Na płycie zaś leży świeży bukiet kwiatów, czarnych róż przewiązanych czerwoną wstążką.
Podejrzewałam to od dawna. Właściwie doskonale wiedziałam, że Penélope umarła, już z miesiąc temu. Za mocno kochała Ikera, ażeby móc uciec z Bilbao i tutaj już nigdy nie wrócić. A jednak kiedy Nando wymówił te okropne słowa, nie mogłam uwierzyć. Bo przecież nie mogła umrzeć. Nie mogła zostawić ich samych, złamanych, pozbawionych wszystkiego, obdartych ze złudzeń i całkowicie nieumiejących żyć bez niej. A jednak to zrobiła. Właściwie, nic nie zależało od niej. Penélope zginęła, kiedy leciała spełniać kolejne z marzeń.
Przypadek czy może zrządzenie Losu? Właściwie, jedno i to samo. I nie zmienia to faktu, iż Penélope nie żyje.
Ocieram ukradkiem łzy, kiedy czuję, jak czyjaś dłoń zaciska się na moim nadgarstku. Ale nawet nie muszę spoglądać na przybysza, po prostu wiem, kim on jest. To takie banalne, takie naiwnie głupie.
– Czyli już wiesz – szepcze słabo. – Dziś mija rok, powiedział ci?
Skinam głową bez słowa. Rok. Rok temu Penélope Amorebieta przez przypadek zniszczyła tę wspaniałą budowlę Marcelo Bielsy o kruchych fundamentach.
– Często tu przychodzisz? – pytam równie cicho.
– Codziennie. Tęsknię za nią.
– Wszyscy tęsknią.
Parska ironicznym, suchym śmiechem.
– Przecież wiedziałaś od początku.
– Blefowałam – wzruszam ramionami. – Nie miałam pojęcia, póki nie zacząłeś na mnie wtedy krzyczeć.
Jego dłoń zaciska się jeszcze mocniej na moim nadgarstku. Boli. Zmusza mnie tym, ażebym wreszcie na niego spojrzała. Jego ciemne oczy przepełnione są cierpieniem, lecz nie jest jedynie cierpienie spowodowane jej brakiem.
– Byłaś przekonująca.
– Uniosłeś się wtedy za mocno emocjami, nie mogłam nie nabrać podejrzeń.
Jego kąciki ust nieznacznie drgają ku górze. Puszcza mój nadgarstek, po czym podchodzi do płyty i przeciera ją dłonią w czułym geście, poprawiając wszystkie kwiaty i sprawdzając, czy każdy znicz się pali. A potem znów zaciska palce dookoła mojego nadgarstka i rzuca beznamiętne:
– Chodź.


***
Więc przyznawać się, kto zgadł, że nasza mała Penélope jednak nie żyje. Właściwie, powinnam powiedzieć, że to praktycznie koniec MM. No, ale jeszcze coś na pewno zostało, zresztą, sami zobaczycie.
Poza tym przepraszam za kolejne spóźnienie. Jestem całkowicie wyciągnięta z życia, a wczoraj jeszcze byłam zmuszona wlec się na osiemnastkę. Anyway, spróbuję się więcej nie spóźniać, chociaż nie mogę wam niczego zagwarantować na pewno.
Kocham was.
Dla Ptysia.

Do zobaczenia w środę. 

1 komentarz: