`. Sekret
wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec.
Javi Martínez obdarza mnie owym bladym uśmiechem, za którym chowa całe
swoje zawstydzenie, nim zaczyna tłumaczyć swoje ówczesne zachowanie:
– Właściwie nie wiem, jak to tego doszło. Nie jestem w stanie ci
powiedzieć, jakim cudem znaleźliśmy się w tej samej windzie w środku nocy,
oboje ze sporą ilością promili krążących we krwi, oboje też całkowicie
pozbawieni logicznego myślenia. Nie pamiętam też, kto tak naprawdę zaczął tę
grę. Być może to Penélope chciała zrobić mi na złość, być może to Penélope jako
pierwsza rzuciła nieme wyzwanie, które ja jedynie podjąłem. Lecz możliwe też,
iż wszystkiemu zawiniłem sam, iż to ja ją sprowokowałem do takiego rozwoju wydarzeń.
Pamiętam miast tego jej ciepły, drżący oddech. Pamiętam, że pachniała strachem
i brzoskwiniami, a jej skóra była miękka. Pamiętam, że ani przez chwilę nie
sprawiła mi bólu i że po moim desperackim wystąpieniu zostawiłem ją samą w tej
widzie, pozbawioną szans na dalsze wyjaśnienia i chyba mocno skonfundowaną. Wyszedłem,
bo nie miałem siły mierzyć się z jej pytaniami. Nie miałem nawet siły mierzyć
się z własnym zdziwieniem, więc jak mogłem próbować rozmawiać z nią dłużej?
Ta sytuacja była… chora. Między nią a mną nastąpiły cichsze dni. Ona
chyba próbowała zapomnieć o tym, co wykrzyczałem owej nocy w Manchesterze,
uciekała spojrzeniami, uciekała nawet gestami i jeszcze mocniej wtulała się w
swojego ukochanego chłopaka. A ja próbowałem zrozumieć, jak mogłem pokochać
swojego największego wroga. Próbowałem tłumaczyć to sobie najpierw na logikę –
byłem upity szczęściem, zagrałem jeden z najlepszych meczy w karierze, a mój
klub, spisywany na pożarcie, nagle pokonał swego domniemanego kata. Byłem upity
alkoholem, jaki wyżłopaliśmy z chłopakami już w szatni, wnosząc coraz to
kolejne toasty za Marcelito. Byłem przez nią kuszony w tej cholernej windzie.
Prowokowała mnie, chciała doprowadzić na skraje wytrzymałości, udowodnić, że
tak naprawdę to ja jestem hipokrytą, to ja popadam w przesadyzmy i źle ją
oceniłem. I wiesz, Fabrizio, to miało swój sens. Nawet na jakiś niedługi czas
dało mi odrobinę ulgi.
Lecz logika nie tłumaczyła tego szybszego bicia serca na sam jej widok,
nie tłumaczyła tej zazdrości pojawiającej się, kiedy tylko Iker był zbyt blisko
niej. A przede wszystkim nie tłumaczyła słów, jakie wyszły w moich ust, a jakie
nigdy wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszły.
Bo ja ją naprawdę kochałem. Nie mam pojęcia, kiedy to się stało. Wydaje
mi się, że być może już nawet w grudniu podczas tych kilku dni, kiedy była
chora, a ja kontuzjowany. Albo nawet wtedy, w sierpniu, kiedy brutalnie mnie
obudziła i zmieszała z błotem, włamawszy się do mojego mieszkania za pomocą
głupiej spinki. Może kochałem ją od zawsze, a może dopiero w którejś chwili
nienawiść przekształciła się w swój antonim. Ale chyba najbardziej
prawdopodobne jest, spojrzawszy na to, jak żyłem wcześniej, iż po prostu
pomyliły mi się emocje i miast pokochać, pomyślałem, iż jej nienawidzę. I
trwałem w tym przez długi czas, wierzyłem w to przerażająco uparcie. A potem
nagle wszystko się posypało, bo zagrała ten kabaret w windzie manchesterskiego
hotelu, bo zagraliśmy to razem i
nagle świat przestał być taki sam. A ja oszalałem i nie umiałem z tym wygrać,
gryzłem się tymi słowami. Lecz to i tak było niczym w porównaniu z tym, co
przeżywała Penélope.
„Człowiek, który tak mocno mnie
nienawidzi, mój największy wróg, osoba, którą najchętniej bym zamordowała… Nie,
on nie miał pieprzonego prawa powiedzieć
tych słów” – powtarza uparcie Penélope Amorebieta Aldaya, wtulając się mocno w ramię
swojego śpiącego chłopaka, zaś jej myśli nie są w stanie zagłuszyć nawet
okropnie głośne samolotowe silniki. A przecież jak na złość – a może na
szczęście? – dostali z Ikerem i Nano, który również już na samym początku
podróży radośnie oddał się w objęcia Morfeusza, miejsca tuż przy silnikach. I
one wybitnie chcą przeszkodzić pannie Amorebiecie w zapadnięciu w ów wspaniały
stan sennej nieświadomości. Pewnie dogadały się w tej kwestii z wątpliwościami,
jakie Javi w niej obudził. Z tą całą gamą niezidentyfikowanych emocji, z jakimi
szatynka nie ma siły walczyć. A one nie chcą odejść. Męczą ją, maltretują samym
faktem swego istnienia, przypominają o słowach, jakie przecież paść nie powinny
nigdy, nawet w równoległej rzeczywistości.
Ludzie tacy jak on nie potrafią kochać. Szczególnie swych
największych wrogów, szczególnie ludzi, do których pałali nienawiścią od
pierwszej sekundy znajomości. Javi zaś na pewno Penélope znienawidził po tym,
jak brutalnie zmieszała go z błotem o poranku osiemnastego sierpnia, włamawszy
się wcześniej do jego mieszkania bez jakichkolwiek skrupułów. Zachowała się jak
ostatnia suka, to zaś zdawało się wtedy być tak nowe, pełne adrenaliny, iż
nienawidzenie Martíneza po kilku dniach przychodziło jej już naturalnie.
A teraz stało się to coś. Coś, co na pewno nie powinno mieć
miejsca, lecz czasu nie da się cofnąć, ona zaś umie jedynie krążyć myślami
wokół tej cholernej windy i słów, jakie paść nie powinny. A jednak zostały
ubrane w rzeczywistość, w szorstkie dźwięki jego niskiego głosu, kiedy wodziła
go za nos w tamtej windzie upita radością i wyzbyta z logiki. Działała
instynktownie, zachowywała się jak nie ona, a potem wróciła do pokoju i zaczęła
rzewnie płakać w cichej samotności pachnącej piany, gdy Iker już spał snem
nieświadomego, naiwnego chłopca. Poczucie winy zagościło w niej nocą, zaraz po
usłyszeniu słów, jakie dotychczas wypowiadali zaledwie Iker i Nano. I o jakich
ani Iker, ani Nano jeszcze nie wiedzą, być może nawet nigdy się nie dowiedzą.
Choć powinna powiedzieć Nano. Jego
nie może oszukać, nie może ukryć przed nim tego cholernie dziwnego wydarzenia,
które najchętniej przekształciłaby w senną marę, w najgorszy z możliwych
koszmarów. A może to jednak był tylko sen? Może znów nieopatrznie przysnęła
podczas kąpieli, a resztę zdziałał wypity wcześniej alkohol i… Na litość Boską,
przecież różne dziwne rzeczy mogą się człowiekowi śnić. Jedni są gonieni przez
wielkie, zębate kawałki serników, za innymi biegnie taki Bojan Krkić z łopatą,
a jeszcze innym śni się, iż Javi Martínez, ów najgorszy z najgorszych skurwieli
stąpających po świecie, wyznaje im miłość, klnąc przy tym niemiłosiernie i
wybiegając kilka sekund później z windy w wielkim szoku. Tak, zdecydowanie jej
się to śniło, zdecydowanie zasnęła w wannie podczas kąpieli, a przecież Iker
spał w najlepsze wycieńczony meczem i nie mógł przerwać tego przeklętego
koszmaru wcześniej.
Javier Martínez i ona wciąż są
śmiertelnymi wrogami. Wciąż nienawidzą się całym sercem, a on, siedząc ze trzy
rzędy dalej, po skosie, patrzy nań z mordem w oczach, chęcią dogryzienia jej,
która na pewno nie jest tym wyraźnym smutkiem, poczuciem winy i czymś na
kształt niepewności, jakie teraz Penélope może widzieć.
„Czyli to jednak nie sen?” – owa
pełna zawodu myśl przebiega jej umysł w rekordowym czasie, szybko niszcząc
fundamenty, jakie dopiero co zbudowała.
Ta chora sytuacja w windzie
naprawdę się wydarzyła. On naprawdę powiedział, że ją kocha, a teraz gryzie się
tymi słowami na równi z samą panienką Amorebietą, o ile nawet nie bardziej. I
jest przerażony, oboje są przerażeni tym, co może się wydarzyć. Tym czymś, co
odmieni bieg wydarzeń, co prostą i piękną historię Penélope i Ikera pokieruje na
inne, o wiele bardziej skomplikowane tory.
O ile to już się nie stało.
Brązowowłosa Wenezuelka wzdycha
ciężko, wciskając nos w zagłębienie szyi swojego chłopaka. Zapach jego perfum
jest cudowne przyjemny, delikatnie kojący i przywołuje te wszystkie dobre
wspomnienia – noce w jego ramionach, jego czułe pocałunki i troskliwe słowa,
drobne gesty, nieznaczne spojrzenia. To wszystko, dzięki czemu ich związek jest
tak udany. Tak jej przy nim dobrze, choć Iker śpi w najlepsze zmęczony meczem,
a potem radosną, pijacką nocą w hotelu. Opijali nie tylko zwycięstwo, ale też
urodziny Iturraspe, które prawdopodobnie jednak mocniej zmorzyły cały zespół. W
końcu dwadzieścia trzy lata ma się tylko raz w życiu, a z Manchesterem United
można wygrać i za tydzień na magicznej La Catedral.
„Co ja najlepszego wyprawiam? Do
czego się dopuszczam? Przecież go kocham, przecież on jest całym moim światem –
nie licząc oczywiście Nano, ale to inna liga – więc dlaczego, do jasnej
cholery, wciąż myślę o Kretinezie i tym, jak bardzo był przerażony zaraz po
wypowiedzeniu tamtych słów? Dlaczego
to wszystko się dzieje, a Los tak usilnie pragnie mi zepsuć wszystko to, na co
tak ciężko pracowałam? No, w każdym razie, sporo się nacierpiałam przez te
dwadzieścia parę lat życia i już miałam nadzieję, że tutaj, w Bilbao będzie
dobrze, spokojnie, tak bardzo szczęśliwie.
Głupia jesteś, Penélope” – kwituje samą siebie z niezadowoleniem, przymknąwszy
powieki. Jednakże nie dane jest jej zasnąć, nie dane jest jej nawet odciąć się
na kilka chwil od targających jej sercem emocji, bowiem zaraz przed oczyma
pojawia się tamta winda i jego czekoladowe tęczówki pełne strachu. Dlatego też
natychmiast porzuca myśl o zaśnięciu, szturchając przy tym lekko Nano, który jednak
się nie budzi. I ten fakt wyjątkowo szybko wybija jej z głowy jakiekolwiek
zwierzanie się teraz, w samolocie, kiedy Iker jest tuż obok – co prawda śpi,
ale w każdej chwili może się przecież obudzić, a wtedy… cóż, na pewno Javi
dobrze by tego lotu nie zapamiętał. Nie żeby Iker był mściwy, czy zazdrosny,
jednak chyba nie zniósłby jakoś wybitnie dobrze owego „kocham cię”, jakim
została obdarowana jego Penny.
Może w domu, w Bilbao, którejś
cichej nocy pełnej wina i filmów Almódovara Penélope zwierzy się jeszcze
swojemu ukochanemu Nano z całego balastu spoczywającego na jej ramionach, lecz
na pewno nie będzie to teraz, dziewiątego marca około jedenastej rano czasu
angielskiego. Jednakże delikatnie wyciąga mu z kieszeni bluzy telefon, po czym
uruchamia notatki i zapisuje tam dwa słowa.
„Musimy pogadać.”
Nano doskonale będzie wiedział, co
powinien uczynić i jak przemóc każdą jej obawę. Ale to już w domu, z butelką
francuskiego wina pod ręką i kaczką po pekińsku od Chińczyka z budki dwie
przecznice od domu.
„A potem jakoś to będzie.”
Nano, rozsiadłszy się wygodnie na
sofie z ową lampką wina w dłoni, obdarza swoją najdroższą Penélope jednym z
najtroskliwszych uśmiechów z całego swojego asortymentu.
– Czyń spowiedź, Penélope.
Penélope śmieje się cicho, wiedząc
doskonale, iż kiedy Nano prosi o czynienie spowiedzi, ona ma wyśpiewać mu
wszystko z najdrobniejszymi szczegółami dotyczącymi nawet pogody. I zawsze też
słowa te padają po sprawdzeniu notatek w telefonie, gdzie Penélope od święta
zapisuje mu ważne komunikaty jak owe „Musimy pogadać”.
– Dlaczego nie szampan? – pyta
jednak szatynka.
– A mamy co świętować?
– A liczy się Martínez mówiący
słowa, o które nie podejrzewałabym go w najgorszych koszmarach?
Nano spogląda na nią zdziwiony,
lecz jeszcze nie wygląda na takiego, który domyśla się owych słów.
– Czyń spowiedź, Penélope –
powtarza ciepło.
Szatynka wzdycha i ową spowiedź
zaczyna czynić, lecz kiedy już kończy mówić, lampka wina już dawno znajduje się
na podłodze rozbita w drobny mak, znacząc szkarłatnym napojem drewno, zaś on
sam jest w stanie wypowiedzieć tylko:
– Cholera jasna.
– Cholera jasna to za mało
powiedziane.
– Tak, masz rację, Penélope.
Właściwie to kurwa mać.
– I co było dalej?
Javi uśmiecha się tym bladym, pozbawionym radości grymasem, wzruszywszy
ramionami.
– Nic. Ignorowaliśmy się. Udawaliśmy, że do niczego nie doszło. Że wcale
jej nie kochałem. Udawałem, kłamałem, grałem najlepszą komedię w swoim życiu.
Oszukiwałem wszystkich dookoła z samym sobą na czele. I ona też to robiła, powiedziała
tylko Fernando, ale jej życzeniem było udawać, iż nic się nie stało. I wiesz,
to były role naszego życia. Penélope i Javier, dwóch kłamców, którzy nie
chcieli do siebie dopuścić wszelkich emocji, jakie nimi targały. Moglibyśmy
startować w tamtym czasie w jakiś castingach do filmów rodem z Hollywood i na
pewno dostalibyśmy role. Aktorzenie przychodziło nam naturalnie, jakbyśmy żyli
w ten sposób wiecznie.
Kłóciliśmy się jak nawiedzeni, kiedy nie mieliśmy już siły na omijanie
się. Krzyczała, klęła, a potem wybuchała śmiechem dumna z tego, jak celnie
uderzała. Bo ja powoli traciłem rezon, siłę i pomysły. O zaciętości nie
wspominając.
– Dziwnie ją kochałeś – wzdycham cicho, pocierając dłońmi skronie. Znów
obdarza mnie tym charakterystycznym dla siebie grymasem, który w jego zamyśle
przecież miał być tylko smutnym uśmiechem.
– Dziwnie oboje się kochaliśmy – poprawia mnie cicho. – Ona już wtedy
mnie kochała, kochała mnie od dawna, ale potrzebowaliśmy jeszcze czasu, żeby to
do nas dotarło. Ale najpierw musiała wydarzyć się ta okropna tragedia, która
podobno wcale mnie nie dotyczyła. A jednak i mnie to nie obeszło, bo pośród
ciemności wydarzeń, moja mała latarnia świeciła coraz mocniej.
Lecz ja zatrzymuję się gdzieś na początku jego słów, gdzieś w miejscu,
które jednoznacznie mówi mi, iż Javi i Penélope ukryli o wiele więcej niż to
małe coś.
Podśpiewując pod nosem którąś z
piosenek Arethy, nie może nie uśmiechać się, kiedy Iker krząta się po swojej
kuchni, a Kun uparcie krząta mu się pod nogami. Nie może też nie skwitować
śmiechem każdego z przekleństw, jakie padają, i każdego z pełnych politowania
spojrzeń, jakimi jest obdarzana.
– Śmiej się, śmiej – prycha
piłkarzyk, mieszając zawzięcie czymś w jakimś garnku parującym zapachem… czegoś
chyba dobrego. W końcu Iker by jej nie otruł, nie? W końcu ją kocha, jaki
miałby w tym cel?
„Głupiaś, Penélope” – prycha
jedynie w myślach panienka Amorebieta, znów zaczynając się śmiać z Kuna, który
usilnie szuka czułości u swego zaabsorbowanego gotowaniem pana.
– Kun, daj mu już spokój – woła na
psa, ten zaś natychmiast pojawia się u jej nóg. – Jeszcze się wścieknie i nie
zrobi nam kolacji – schyla się, aby pogłaskać zwierzaka, nie spuszczając przy
tym z oczu pełnej rozbawienia twarzy ukochanego.
– Zlazłabyś z tego parapetu –
prycha. – Pomogłabyś mi.
– Żeby spalić kuchnię? – rzuca
retoryczne pytanie z odrobiną kpiny na podorędziu. – Daj spokój, jestem
niereformowalna w kwestiach kulinarnych.
– Niestety – przyznaje ten z
niezadowoleniem. – Ale nawet warzywek nie pokroisz? – dodaje z błagalnym
uśmiechem.
Dziewczę zaczyna się cudownie
śmiać, zeskakując przy tym z parapetu i przytulając się do jego pleców.
– Jeszcze nożem się zatnę i co
wtedy? – mruczy cicho, powodując tym jego uśmiech.
– Okropna jesteś.
– Kochana.
– Może trochę – przytakuje jej z
przekorą.
– Tylko trochę? – Penélope krzywi
się niezadowolona, lecz młody Bask jedynie może się tego domyślić.
– No, może troszeczkę bardziej od
tylko trochę.
– I kto tu jest okropny.
Iker obraca się w jej stronę, po
czym wybucha śmiechem na widok tej jej minki. Wydęte usteczka i foch wymalowany
w bursztynowych oczkach to połączenie przeurocze i przezabawne. Ale na
przebłaganie łapie ją za policzki i mocno całuje.
– Kocham cię, pamiętasz?
Dziewczyna przytakuje ruchem głowy,
przygryzając delikatnie jego wargę. Bask po raz kolejny ją krótko całuje, a
potem wyplątuje się z jej objęć i popycha w stronę parapetu i Kuna.
– Penny, pozwól mi skończyć
gotować. Kochać się będziemy później – rzuca lekko sarkastycznie, w ciemno
wiedząc, że panienka Amorebieta marszy nos, uśmiechając się z politowaniem do
Kuna.
Potem jednak czas płynie radośnie,
pośród cichych fałszów Penélope i dźwięków wydawanych przez te różne kuchenne
gadżety, garnki i całą resztę metalowego złomu. Cudowne szczęście, owe
sielankowe chwile rozprzestrzeniają się po jej duszy i sercu, napełniają
spokojem i dają złudną nadzieję, iż będzie tak już zawsze. Sprawiają, iż
ciemnowłosa Wenezuelka czuje się prawie beztrosko, prawie spokojnie. Prawie. Słowa Javiego wciąż brzmią w
jej głowie cichym echem, mącą wszystko dookoła, są jak deszcz, który co jakiś czas
rozbija piękną taflę wody, mąci spokój i pewność siebie.
A przecież najbardziej pragnie,
ażeby choć przez chwilę uwolnić się od jego czekoladowych tęczówek napełnionych
strachem i głosu drżącego z nadmiaru emocji. Gdyby tylko tak łatwo było uciec,
gdyby tylko można było zrobić pstryk i już nie pamiętać. Gdyby tylko można było
za pomocą tego prostego pstryknięcia wyłączać wszystkie złe emocje, złe myśli i
uczucia. Czyż nie żyłoby się wtedy łatwiej?
Niestety, Penélope nie umie nie
wspominać słów Javiego Martíneza, które padły i zrobiły zamieszanie w cudownie
uporządkowanym światku, jaki udało się jej wybudować. A przecież o wiele lepiej
by było, gdyby one nie istniały przez kilka chwil, gdyby wyparowały na kilka
sekund i nigdy nie przyczyniłby się w pewien pokrętny sposób, pośród zbiegów
dziwnych okoliczności, do śmierci pewnej szatynki, która jest całym światem
Athleticu.
– Penny? – Iker uśmiecha się doń z
politowaniem, chyba wołając ją nie pierwszy raz. – Zamyśliłaś się?
Dziewczyna natychmiast mimowolnie
płonie rumieńcem, choć przecież on nigdy nie dowie się, że spowodowały to myśli
o Javim, o tym, o którym na pewno nie powinna myśleć. Nie w taki sposób.
Przytakuje Ikerowi jakimś
niewyraźnym mruknięciem.
– Kochanie, odbierz mój telefon, bo
ja się nie mogę ruszyć od obiadu – rzuca ciepło, Penélope zaś zeskakuje z
parapetu i rusza do salonu, gdzie rzeczywiście rozbrzmiewa wcześniej
niesłyszana przezeń melodyjka. Komórka leży sobie spokojnie na sofie, zaś do
Muniaina dobija się uparcie Jon.
– Jon, nudzisz się, czy masz ochotę
pouprzykrzać nam słodkie popołudnie? – zaczyna beztrosko. – Zresztą, dam ci
Ikera.
Słysząc jej słowa, młody Bask
parska śmiechem, zabierając jej telefon z dłoni.
– Cześć, Aurtenetxe, co tam? –
rzuca radośnie, mieszając wciąż w garnku coś o dziwnym zapachu. Ah, ta
baskijska kuchnia. Jednakże kilka sekund później drewniana łyżka bezwiednie
wysuwa się mu z dłoni, on sam zaś szepcze przerażony: – Tylko spokojnie, Jon,
tylko spokojnie. Oddychaj, tylko spokojnie. Gdzie ją zabrali? – głos mu drży,
on sam zaś nienaturalnie blednie w przeciągu tych kilku chwil.
Penélope jednak przez długie
sekundy pozostaje trwać w niewiedzy i strachu, w świecie pozbawionym owej
tragicznej nowiny, która stanie się katalizatorem przyszłych wydarzeń i
przybliży śmierć młodej Wenezuelki o wiele miesięcy szybciej, aniżeli było to
zaplanowane pierwotnie.
Nawet nie spostrzega, kiedy Iker,
skończywszy rozmowę, zamyka ją w swoich ramionach i w milczeniu gładzi po
ciemnych włosach, jakby chciał tym gestem choć odrobinę ją uspokoić.
– Co się stało? – szepcze cicho
dziewczyna.
Cisza pachnie palącym się
beszamelem i łzami.
– Meme chciała się zabić.
– J-jak to? – udaje się wydusić jeszcze
Penélope, nim nie osuwa się bezsilnie w ramiona ukochanego, który jest ostatnią
siłą pomagającą jej walczyć z grawitacją.
– Jon był pod drzwiami, kiedy
strzeliła do siebie – odpowiada cichutko, musnąwszy nosem jej skroń. – Ale nie
płacz, żyje, zabrali ją do szpitala.
Penélope w ułamku sekundy wyrywa
się z jego ramion, zaś kolejne, co zauważa, to ona sama stojącą przed domem,
jedynie w balerinach i cienkiej sukience oraz Iker czule okrywający ją swoją
bluzą. Działa automatycznie, bezmyślnie, całkowicie instynktownie. Pozwala mu
powtarzać ciche słowa uspokojenia, pozwala trzymać dłoń na swoim udzie, ale
pozwala sobie też panicznie szlochać.
Potem jednak łapie się tylko na
tym, jak wstukuje w klawiaturę telefonu adres szpitala i wysyła go dwóm osobom.
Całkowicie bezmyślnie, bez żadnych wytłumaczeń. Nano się na pewno domyśli, a co
do tego drugiego…
„Nie głupiej, Penélope, tylko nie
głupiej. A przynajmniej nie do tego poziomu, nie upadaj tak nisko” –
natychmiast karci się w myślach, zaś z powodu swej głupiej naiwności zaczyna
płakać jeszcze mocniej.
I, niestety, nie może nie przyznać,
że kilka godzin później, zapadłszy się na kilka sekund w ramiona swego
największego wroga, czuje się tam tak kurewsko bezpiecznie.
– Nie mogę cię okłamać, Fabrizio. Nie mogę powiedzieć, że wcale nie
spanikowałem, odebrawszy smsa od Penélope. Ale nie mogłem nic zrobić, czekałem
na telefon Ikera, bo nie umiałem uwierzyć w coś tak… okropnego. Czekałem na cokolwiek, co mogło potwierdzić mi smsa
zawierającego jedynie adres szpitala.
A potem mogłem nagle trzymać ją w ramionach. Mogłem usłyszeć to pełne
bezsilności „Weź mnie przytul”, a moje serce natychmiast zaczęło skakać z
radości. To było takie surrealistyczne, niemożliwe, a jednak w pełni
realne; napełnione naszymi emocjami, a
jednak takie… pure – uśmiecha się
blado, parskając rozbawieniem pozbawionym radości. – Po prostu ją tuliłem, po
prostu zawarliśmy króciutki rozejm, który wydawał się wcześniej czymś o wiele
bardziej absurdalnym od wygrania ligi w ciągu najbliższych lat przez kogoś
niebędącego Barceloną albo Realem.
Może dlatego mój mały cud trwał zaledwie kilka chwil, kilka sekund
ukradzionych Losowi przez tę okrutną okazję. Szpital nie powinien być miejscem,
gdzie zdarzają się takie rzeczy, rzeczy ważne w kontekście naszej historii. To
miejsce Meme i Amorebiety, nie Javiego i Penélope. Nasze miejsce jest gdzie
indziej, naszym miejscem nigdy nie przestanie być to niewielkie mieszkanie, ta
cholerna sofa i marmurowy kominek.
Zresztą, między nami była niezrozumiała chemia, którą uparcie
ignorowaliśmy. To ona dała o sobie znak już tamtej nocy, której nie było. Kiedy
przypierałem ją do ściany, wodziłem ustami po jej szyi, a ona odepchnęła mnie
słowami brzmiącymi w moich uszach okrutnie ironicznie, wręcz raniąco. Ale
dopiero gdy odsunęła się ode mnie na szpitalnym korytarzu, a następnie się
bezpardonowo pokłóciliśmy, zrozumiałem, iż tamtej nocy nie zabolało odrzucenie,
lecz to, że powiedziała „Kocham Ikera”, a
nie mnie.
***
Pojebane to jak kilo gwoździ bez główek (tekst sponsorowany przez Kar).
I właściwie to nie mam więcej do powiedzenia, ot taka sobie ni to
przejściówka, ni to cholera wie co.
Dla Kar.
Do zobaczenia we wtorek.
Stwierdziłam, że coś napiszę pod tym rozdziałem, co by nie wyszło, że jestem taka zła i nawet pod rozdziałem z dedykacją dla mnie nic nie napiszę, ; D Więc, po pierwsze: dziękuję, ; ) Po drugie: wszystko teraz tak ckliwe i tak przewidywalne, że głowa mała, ale to lubię, : D W przeciwieństwie do blogspota, który mi trzeci raz komentarza nie dodał, -,-
OdpowiedzUsuń