30.12.2013

34. Javi.


`. We wszystkim zawarty jest tajemny zamysł, którego nie pojmujemy. Wszystko stanowi część czegoś, czego nie możemy pojąć, ale co nami włada.


– Hej, Nando, jesteś w domu?
Odpowiada mi cisza. A chwilę po niej brzdęk tłuczącego się szkła. Nando sprząta w salonie. I właśnie spadł mu ten ładny wazon od któreś ciotki ze strony babci żony jego wujka.
Jaka szkoda.
– Nando, skarbie, w salonie jesteś? – upewniam się. Dociera mnie niezadowolony pomruk. Więc tam idę i widzę go zbierającego szkło z podłogi. Dłonie ma już pokrwawione, a sam jakby drży. Podbiegam do niego i kucam obok, tuląc do siebie jego głowę, kiedy nagle opada na kolana tuż przy szkle.
Mój silny, kochany mężczyzna tak naprawdę sobie nie radzi. Coś go przerasta, mnie zaś pozostaje jedynie tulić go do siebie i płakać wraz z nim.
– Nando – szepczę cicho, ściskając delikatnie jego pocięte przez rozbite szkło dłonie. – Kocham cię, Nando.
To chyba jedyne, na co jestem w tej chwili w stanie wpaść. Czuję się bezsilna, nie mogę nic zrobić, a przede wszystkim nie wiem, dlaczego nagle się znów załamał. Przecież już wstał z dna, już pogrzebał ją w swoich myślach, a teraz mam wrażenie, iż ona w jakiś niewytłumaczalny sposób… wróciła. Zaś na to nie ma żadnych szans, co często słyszałam z ust moich biednych Basków.
– Powiesz mi, co się stało? – rzucam troskliwie, muskając ustami palce jego dłoni. Siedzę na ziemi, tuż przy tym szkle ozdobionym smugami krwi i tulę go do siebie, bo nic innego mi nie pozostało. – Nando, proszę…
Odpowiada mi cisza. I ten jego cichy szloch raniący i moje serce.
– Wstań, Nando – proszę więc. Niedługo się złamie w swoim uporze, na pewno mi o wszystkim powie. Kocha mnie, za niedługi czas weźmie mnie za swoją żonę, na pewno o wszystkim mi powie. Tylko muszę poczekać, aż sam się na to odważy. Teraz nie mogę mu pomóc, co najwyżej zostaje mi poprowadzić go do łazienki i przy pomocy butelki wódki obmyć rany, kiedy on syczy z bólu. – Kochanie, patrz na mnie – proszę, powtarzając co kilka chwil, że będzie dobrze.
Głupia jestem. Naiwna idiotka. A co innego mi pozostało?
– Amayu… – dociera mnie jego cichy głos, kiedy zakręcam butelkę i delikatnie obandażowuję lewą, wciąż odrobinę krwawiącą dłoń. – Przepraszam.
Mocno go do siebie znów przytulam, wplatam dłonie w jasne włosy, a wszystko po to, ażeby nie patrzeć w jego jasne, przepiękne tęczówki pełne smutku. To przesadnie boli.
– Kochanie, przecież już się układa – odpieram. – Zaraz po zakończeniu sezonu wynosimy się do Turynu, już masz podpisany kontrakt. A potem weźmiemy ślub… Nando, co się dziś wydarzyło?
– Chciałem posprzątać w salonie, wiedziałem, że wrócisz zmęczona. Wazon mi spadł i… poszło samo.
– Nando, a ten wazon…
Uśmiecha się blado.
– Zeszłoroczny prezent od Penélope.


Nienawiść w nim opadła. Jakby się wypaliła. Patrzy na nią i czuje, jakby wcale nie nienawidził. A przecież przez prawie pół roku co rusz miał ochotę się z nią kłócić, krzyczeć, jak bardzo jej nienawidzi, dogryzać i szydzić z każdego jej słowa.
Dlaczego teraz, gdy patrzy na tę cholerną dziewuchę usadowioną jak zawsze – choć dawno już jej tutaj nie było – na rogu boiska numer ileśtam i posyłającą rozmarzone uśmiechy Muniainowi, będąc równocześnie zatopioną w rozmowie z Meme, nie ma ochoty wymiotować? O dziwo nawet na widok Meme nic nie czuje, jakby ta blondynka nie była już jego jasnowłosym demonem.
W istocie, ona nie ma nic wspólnego z tamtą Meme, której niegdyś pragnął. Dziś ta kobieta o wyglądzie Meme należy do Jona Aurtenetxe i tak naprawdę Javiego mało to obchodzi. Bo już od dawna jej nie pragnie, już od dawna ona nie jest tamtą sobą. Próbowała do niego wrócić jeszcze na początku roku, spędziła z nim kilka upojnych dni, jednakże to się skończyło. Odeszła, bowiem zabrakło jej planu na życie. Szepnęła mu kilka słów o tym, iż nie umie tak dłużej, iż to wszystko ją przerosło, ona zaś sama musi się zbudować od nowa. Pozwolił jej odejść, bo co innego mógł zrobić? Meme należała do niego i ciekawiła go tylko wtedy, gdy była zła, zimna i nieczuła. Teraz zaś nabrała uczuć, lecz Jon jest dlań najlepszym towarzyszem życia. On ją kocha tak, jak kochać się powinno kobiety będące całym światem.
Javier tak nie potrafi. Dotychczas jego ciepłe uczucia ograniczały się do tej cudownej nienawiści, jednakże i tej już nie ma. Jakby coś się zmieniło, jakby coś w nim się złamało, czego on jednak nie umie zrozumieć.
Ma wrażenie, iż nie jest sobą. Nie czuje się prawdziwym sobą, nie umie tak szczerze i bezinteresownie nienawidzić i…
„Boże, Martínez, na ten wątpliwie działający mózg ci już cegła upadła? Nie mogę dzielić się sam ze sobą takimi przemyśleniami, a co dopiero z Llorente, który nie myśli. Chyba tylko on pozostał normalny z naszej trójki” – reflektuje się rychło w czas w myślach, kiedy bieganie kółeczek na dzień dobry dobiega już końca. No to teraz ten cholerny Bielsa zbierze ich w okręgu i zacznie truć, jak trudnym rywalem będzie Manchester United.
– Gdzie jest Bielsa? – pyta zdezorientowany, nie mogąc tego cholernego Argentyńczyk zobaczyć na boiskach Lezamy. Llorente prycha pod nosem.
– Nie ma. Nie widzisz?
– No właśnie go nie widzę. Gdzie się podział?
– Pewnie na górze, przysłał Claudio i Pablo. Oni dziś nas wymęczą i będą truć.
– Nie obejdzie się bez gadki „Manchester jest trudnym rywalem, bla, bla, bla, musimy pozostać sobą, bla, bla, bla”?
Fernando Llorente parska rozbawionym, ironicznym śmiechem.
– Cuda się nie zdarzają, Javi. Nie takie.
Problem polega na tym, iż niewielki, brzydki i kościsty cud tego cudownego klubiku szczerzy się do Ikera w ten dziwny, nietypowy da niej sposób i nie doprowadza tym Javiego do szału. Normalnie już dawno by posyłał jej te wrogie spojrzenia, już dawno by jawnie, choć w milczeniu, z niej kpił, lecz teraz między nimi panuje… rozejm?
Niemożliwe wręcz, żeby się prawie nie gryźli, przebywając w jednym miejscu. A jednak akceptują swoją obecność, a nawet chyba po prostu się ignorują. A przynajmniej Penélope ignoruje Javiego, bo on ma z tym niewielkie problemy.
Od ponad tygodnia nie pił z Llorente nigdzie, w 69 nie witał jeszcze dłużej, Meme już go całkowicie nie obchodzi, a z Penélope się nie kłóci. Co się z nim, do kurwy nędzy, dzieje?
– Pieprzysz – kwituje po dłuższej chwili wcześniejszą wypowiedź Llorente. Ten uśmiecha się z politowaniem.
– Ty dawno nie pieprzyłeś. Idziemy gdzieś dziś?
– Chcesz pić piwo w Los Leones? Nie, dziękuję, chyba wyrwę się do San Sebastián.
– Uuuuu, masz dupę w San Sebastián?
Javier nosi oczy ku niebu.
– Siostrę. Ostatnio jakoś nie ciągnie mnie do kieliszka i burdelu. Mam dość.
Llorente cicho gwiżdże.
– Stary, znów paliłeś trawkę?
Prychnięcie ze strony Martíneza powinno być wymowne, jednakże do Fernando nie trafia. Cóż, bywa.
– Od dawna nie paliłem. Nawet fajek.
– To co z tobą?
Czy tak ciężko pojąć, iż po prostu nie ma ochoty na kolejną zakrapianą imprezę? Coś się w nim zmienia, coś jest już nie tak, jednakże nie ma ochoty wracać do starej normy. Imprezy w 69 z dnia na dzień od dwóch miesięcy są coraz mniej pociągające, tak samo jak i picie do nieprzytomności i sypianie z nieznajomymi idiotkami. To po prostu ma coraz mniej sensu, coraz mniej w tym czegokolwiek. Celem życia też nie powinno być chlanie w klubach do białego rana.
Ostatnio spił się na imprezie urodzinowej Llorente i to zrobił niechętnie, choć przy okazji oblewali zremisowany z Villarrealem mecz. I po raz drugi ten awans do jednej ósmej Ligi Europy.
No ale ile można imprezować? Ile lat można spijać się do nieprzytomności i udawać, iż wcale nam to nie przeszkadza? Javiemu właśnie zaczęło, ten tryb życia coraz bardziej go nudzi i zarazem denerwuje. To po prostu nie ma sensu.
– Normalnieję – burczy w ramach odpowiedzi.
– Od razu znajdź sobie żonę, hajtnijcie się z całą tą pompą, a potem opowiadajcie światu, jacy jesteście przeszczęśliwi.
Chwila milczenia, podczas której Javier jeszcze raz obdarza obojętnym spojrzeniem Penélope i Meme. Meme wygląda gorzej, jest bledsza niż zazwyczaj, Penélope zaś… Cóż, nigdy nie będzie ładna, tak więc co za różnica?
– Llorente?
– No?
– A czy ja ci wyglądam na hipokrytę?
– Czemu pytasz?
– Jakaś idiotka i banda drących się bachorów? Nie, dziękuję, wolę już ciebie.
Llorente parska śmiechem, lecz nie dane jest mu odpowiedzieć. A może i cośtam mamrocze pod nosem, ale pokrzykujący Claudio Vivas skutecznie uniemożliwia Javiemu usłyszenie czegokolwiek. A potem zaczyna się to cholerne trucie o tym, jakim to świetnym zawodnikiem jest Rooney i jak ciężko będzie Martínezowi go powstrzymać.
– Trener przygotowuje każdemu z was dossier dotyczące rywali, dostaniecie je jutro i bardzo ważne, żebyście z uwagą przeczytali wszystko, co tam będzie napisane.
– Jak grubą zrobi z tego książkę? – przerywa konkretnie Ibai. Z kilku stron dochodzą krótkie chichoty.
– Najchudsze to nie będzie – przyznaje Pablo. – Ale to ważny mecz, bardzo trudny…
„I znów się zaczęło. Czy ja kiedyś będę wreszcie miał spokój? A, no tak, na emeryturze.”


– Dossier trenera Bielsy miało kilkadziesiąt stron, ale widocznie się przydało. Osobiście dostałem nie tylko dokładną analizę gry każdego obrońcy Manchesteru United, ale właściwie całego klubu. Gdzieś to jeszcze mam, pewnie się znajdzie przy wyprowadzce. Zawsze podczas zmieniania miejsca zamieszkania znajdujemy mnóstwo rzeczy, które podobno zaginęły na zawsze. Wiesz, Javier często mi coś mamrocze o przeprowadzce, o rzuceniu w cholerę tej swojej klitki. Nie wiem do końca, o co mu chodzi. Chyba nie chcę wiedzieć, w końcu Javi nie jest dawnym sobą, jest kimś całkowicie innym. Mam wrażenie, że powoli zaczynał się już zmieniać wtedy, na samym początku marca. Coś się w nim złamało, choć przez długi okres czasu miał nie wiedzieć, co nim kierowało. Dopiero w maju zrozumiał swoje uczucia, zaś do maja…
– Jeszcze dużo przed nami – wchodzę mu subtelnie w słowo. Kazałam mu usiąść w salonie i sama powoli i uważnie zbieram szkło z salonowej podłogi.
– Tak, Amayu. Jeszcze dużo przed nami. Ale wiesz, co jest najzabawniejsze? Między Ikerem a Penélope było wprost idealnie, oni nie mieli prawa się zepsuć. Do ostatniej chwili tam panowała harmonia do spółki z miłością. Nie rozumiem, jak to mogło się zepsuć. O wiele bardziej prawdopodobny był koniec związku Remedios i Jona, aniżeli jakiekolwiek zgrzyty na linii Iker-Penélope. To po prostu było… nielogiczne. Niezrozumiałe. Ona nam uciekła, choć powód jej ucieczki jest tak bardzo niejasny na zawsze.
O dziwo też nic nie wydarzyło się w Manchesterze. No, może poza niespodziewanym zwycięstwem trzy do dwóch nad angielską potęgą. My, zespół zbudowany tylko z Basków, tylko z chłopaków o wielkich marzeniach i miłości do naszego Athleti, nie mieliśmy pozornie szans. A jednak wygraliśmy, doszliśmy na szczyt naszej potęgi, uradowaliśmy tysiące naszych kibiców i zamknęliśmy usta krytykom. Nagle prasa skupiła się na domniemanych ofertach transferowych za naszych piłkarzy. Świat rozbrzmiał wieścią, iż sir Alex Ferguson do swojego czerwonego Manchesteru chce Markela czy Óscara. O Ikerze mówiono jako o tym w przyszłości najlepszym. O tym, który ma szansę zostać piłkarzem doskonałym, bowiem już wtedy miał wielki talent.
Może w lidze w marcu zagraliśmy absolutny piach, lecz co z tego? Wygraliśmy z Manchesterem United najpierw na ich boisku, ażeby też na wielkim San Mamés rozgromić ich dwa do jednego. I znów zebraliśmy kosze pochwał, gratulacji i coś, co było najważniejsze: awans do kolejnej rundy. Byliśmy jedną z ośmiu najlepszych drużyn Ligi Europy, byliśmy lepsi od Manchesteru United, dziewiętnastokrotnego mistrza Anglii i pretendenta do zdobycia kolejnego takiego tytułu. Amayu, wtedy Bilbao było magiczne. Nigdy dotychczas nikt tak bardzo w nas nie wierzył, jak było to w tamtym sezonie. Pojawiło się tysiące dziennikarzy z całego świata zafascynowanych sekretem sukcesu tego małego Athleticu Bilbao, niesamowitego klubu o jedynej takiej na świecie filozofii. Nasza cantera pojawiła się w mediach, pojawiła się w świecie, lecz najbardziej wciąż tkwią mi w uszach uparcie powtarzane słowa Josu Urrutii, naszego prezesa: „Dopóki istnieje nasza tradycja i tożsamość, dopóty istnieje Athletic”.
Bo wtedy nie wiedzieliśmy, iż naszą sekretną siłą nie była wcale filozofia, nie była ikurrina, czy wiara naszych rodaków. Nasza siła nazywała się Penélope Amorebieta i była małą szatynką o niezbyt porywającej urodzie i bardzo zakochanym w niej chłopaku.
Dopiero kiedy ją utracili, kiedy ona od nich odeszła, wszystko to stało się nagle jasne. I właśnie dlatego jestem tu teraz i nie umiem zwyciężyć pojedynku z jej widmem.


Aritz Aduriz Zubeldia z prowincji Gipuzkoa jest tym, co trzyma Athletic na powierzchni ligowej tabeli w okolicach trzynastej-czternastej lokaty. Aritz Aduriz jest także tym, który strzela dla tego klubu większość bramek, bowiem wcześniejszy supersnajper przeżywa najgorszy sezon życia przed przeprowadzką do Juventusu Turyn. A wraz z nim jadę i ja. Aduriz nie znał Penélope, nie miał okazji się z nią spotkać i tylko to go ratuje przed ostatecznym dnem. Jest jak Isma López – upada, bowiem robią to wszyscy dookoła niego. Zaś numer dwudziesty pierwszy Athleticu, Ander Herrera Agüera ma gorącą głowę, nie umie panować nad emocjami i jest absolutnie genialnym piłkarzem, narzeczonym Andary Pérez. Szczęśliwym, choć upadającym wraz z nią. Również Xabier Castillo Aranburu i Borja Ekiza Imaz, numery dwadzieścia dwa i trzy baskijskiego klubu, nie mają nic wspólnego z Penélope. Ot, nominalni rezerwowi przystosowani do życia przy Penélope, bowiem tak było im dobrze. Było radośnie.
Ale kiedy te cztery teczki odkładam na dużą stertę tych niezwiązanych z Penélope i sięgam po numer dwudziesty czwarty, trafiam na istną perełkę. Javier Martínez Aguinaga. I jestem w domu. Urodzony w Estelli, w cudownej rodzinie… i tak dalej, żadnych konkretów. Do chwili. Kłamie, oszukuje, reżyseruje przypadki, ukrywa tajemnice i nie można z nim walczyć. On twierdzi, że tak po prostu musi być, choć nie może tego wyjaśnić. Nie pytać o szczegóły, o Meme i Penélope. Za wiele widział, to wciąż jest w nim żywe.
Więc coś, co ukrywa Javier Martínez, jest naprawdę czymś ogromnym. On chowa w sobie nie tylko jakiś sekret dotyczący Penélope, ale też urazę. Nie mam pojęcia wobec kogo, lecz ta jest w nim głęboko pogrzebana. Przejął rolę Fernando Amorebiety, reżyseruje zbiegi okoliczności, kryje się za nimi i gdzieś tam pragnie zagubić trop do swojego małego sekretu. Ten zaś może być naprawdę ogromny, jednak ja nie umiem go odnaleźć.
Nie wiem nawet, gdzie tak naprawdę powinnam go szukać, Nando zaś nie jest odpowiednią osobą do pomocy. Ani on, ani nikt inny. Muszę zrobić to sama, a jednak bez niczyjej pomocy nie podołam.
Irracjonalne. A jednak prawdziwe.
I co ja mogę z tym zrobić? Co ja mogę z uporem Javiego, który jest ostatnią skłonną do zwierzeń osobą?


Dziwne, że zachciało mu się obiadu akurat u Wonga. Nigdy nie gustował w azjatyckich posiłkach, już prędzej poszedłby na pizzę do Los Leones, ale… Właściwie nie wie, dlaczego jednak wybrał lokal Wonga wychodzący oknami na Nervión. Nie żeby kiedykolwiek miał słabość do tej rzeki.
Dopiero zauważywszy samotną Meme przy jednym ze stolików wciśniętych w róg lokalu, uśmiecha się delikatnie. Dawno nie miał okazji z nią nawet normalnie porozmawiać, pośmiać się, czy pokpić ze wspólnych znajomych. Wita ją pocałunkiem w policzek, na co ona ani nie drgnie.
– Nie powiem, ale z dnia na dzień wyglądasz coraz gorzej – rzuca lekko drwiącym tonem, przeglądając pierwszą z kartek menu.
– Javier, znów paliłeś trawkę, że rzucasz takimi tekstami i przychodzisz na sushi?
– Co wy macie z tą trawką? – oburza się Bask. – Nie, nie przyszedłem na sushi. Nie trawię surowej ryby.
– Wiesz, ile ona ma białka? Zwykle po trawce potrzebowaliśmy jego tony.
– Nie paliłem nawet fajek od dawna. Wciąż nie mam ochoty się przekonywać, że to można jeść. Kaczkę po pekińsku i pikantne kluski z sezamem – rzuca do kelnerki, która znikąd się pojawia i po ułamku sekundy już znika.
– Kim ty jesteś i co zrobiłeś z Javim Martínezem? – parska śmiechem blondynka. Włosy ma spięte w niedbały kucyk, makijaż w niewielkiej ilości a zarzucona na ramiona koszula należy do Jona.
– A ty co zrobiłaś z Meme? Nie poznaję cię – odgryza się.
– Wiesz, Javi… – chwila ciszy. – Są takie zmiany, które są dobre, bez których nie damy sobie rady w dalszym życiu. Mam już te dwadzieścia parę lat i pora poszukać czegoś bardziej stałego.
– Jon nie jest gwarancją stałości.
– To jedyna gwarancja, jaką posiadam. Lubię cię, Javi, ale bycie z tobą nie było dobre dla mnie.
– Razem byliśmy równie beznadziejni jak osobno. W szczególności ja – wzdycha delikatnie Bask.
– Nie jesteś. Ale ja nie jestem tą, którą kochasz.
– Nie kocham żadnej. Nie umiem kochać.
– Jeszcze o tym nie wiesz.
– Nie czuję, Meme. Nawet nienawiści już nie czuję. Mówili, że mnie chcą w Barcelonie…
– Chcesz zostawić Athletic, bo nie czujesz? – Argentynka spogląda na niego bystro, zmrużywszy oczy. – Nie bądź głupi. Tutaj jest twój dom. Dom nas wszystkich.
Milczenie, które zapada, jest przyjemne, pozwalające wszystko spokojnie przemyśleć.
– Chciałabym mieć dziecko – przerywa je Meme. – Moje, tylko moje. Małego jasnowłosego szkraba.
– Niech ci Jon zrobi – prycha ze śmiechem Javi.
– On niech najpierw dorośnie do bycia piłkarzem i partnerem. Za wcześnie, żeby go pchać teraz w pieluchy.
– Więc go zostaw. Znajdź sobie lepszego ojca. Ale na mnie nie patrz –  unosi dłonie w obronnym geście. – Nie chcesz przecież mieć dziecka z takim skurwielem jak ja.
Meme de Olano wybucha śmiechem.
– Niestety, już nie jestem tamtą dziwką, która spała z każdym. Teraz mam sumienie, a ono lubi robić mi wyrzuty. Ale wiesz, Javi…
– Ty też byłaś dobra w łóżku – wchodzi jej w słowo z cwaniackim uśmieszkiem, po czym oboje znów zaczynają się śmiać.
Przyjaźń z Meme de Olano to naprawdę fajne wyjście z tego, co niegdyś ich łączyło.


– Amayu…
– Tak, Nando? – unoszę głowę znad notatek i całej reszty klubowych papierów.
– Dobrze mi z tobą.
– Mi z tobą też – odpieram, ujmując jego mniej poranioną dłoń. – Nigdy więcej nie próbuj sprzątać szkła. Nawet nie wiesz, jak się przeraziłam, gdy cię zobaczyłam z poharatanymi dłońmi.
– Dobrze – zgadza się potulnie, mocno mnie do siebie przytulając. Tym razem to ja wciskam twarz w materiał jego koszulki i staram się po prostu tak trwać, wcale nie myśląc. – Amayu, wiesz, do czego powoli kroczymy?
– Do końca, Nando. Już do niego niewiele. Opowiedz mi dalej, powiedz, co się działo w ten marzec zeszłego roku.
– To już był swoistego rodzaju koniec, Amayu.
– Opowiedz.
– Wiesz, o tych wydarzeniach z końca marca ciężko jest mówić. Przegraliśmy mecz z Valencią i z Atlético, a potem jeszcze był remis z Gijón. Wydawało się, że Marcelo nas oszczędza przed wyjazdem do Niemiec na jedną czwartą finału z Schalke. Wydawało się, że nasz trener ma wszystko pod kontrolą. Lecz coś mu uciekło. Domyślasz się, o czym mówię?
Przeczę cicho.
– To takie banalne, Amayu. To ostatnia osoba, którą wtedy mogliśmy podejrzewać o tak beznadziejny stan emocjonalny. I bynajmniej nie mówię o Penélope, ona sobie żyła szczęśliwie w swoim idyllicznym związku.
No tak, to takie banalne.
– Remedios. 


***
Z większym opóźnieniem to ja chyba tylko startowałam z MM. Tak to jest, jak człowiek pisze po nocach, całymi dniami odsypia i jeszcze szwenda się po kinach.
Na temat rozdziału do powiedzenia mam tylko jedno: klasyczna przejściówka. Prawdopodobnie nie wnosi nic do fabuły, dlatego zrobię Wam spoiler i powiem, że kolejny rozdział to już będzie tzw. akcja właściwa. Jakkolwiek kretyńsko to nie brzmi.
Dla Kate.

Do zobaczenia w czwartek. 

25.12.2013

33. Penélope.


`. Poważnym błędem jest wiara w to, że można ziścić swoje marzenia, nie dając nic w zamian.


Moje dzieciństwo, to najwcześniejsze oczywiście, upłynęło pod wpływem czegoś, co Baskowie nazywają zdrowym nacjonalizmem i bezkrwawą walką o swoją odrębność. W pamięci kilkulatki, jaką wtedy byłam, w szczególności wyrył się szyderczy charakter tej walki przez niektórych nazywaną po prostu próbą odzyskania należnej niepodległości, tego, co bezprawnie odebrał im Franco. Bezkrwawa walka, też mi coś.  
Dziś mam dwadzieścia osiem lat i wciąż w chwilach gorszych – o ile nie najgorszych – nachodzą mnie wspomnienia tej „walki”. Zamachy, krew, ofiary i strach. Przerażenie, które paraliżowało; przez które nie było się zdolnym myśleć. Ono wciąż potrafi obudzić mnie w środku nocy i w ułamku sekundy doprowadzić do spazmatycznego szlochu. I płaczę wtedy jak durna, choć – nie chcę i nie mogę obudzić Nando – duszę to w sobie i poduszce. Lecz te obrazy wracają, atakują mnie dwa razy mocniej niż poprzednim razem. Są dwukrotnie silniejsze, dwukrotnie namolniejsze i dwukrotnie boleśniejsze. Wygrywają ze mną zawsze.
Tamte wydarzenia wraz z upływem lat są coraz intensywniejsze, choć powinny blaknąć, odchodzić w niepamięć. Tamten strach powinien być dziś dla mnie odległym wspomnieniem, a jednak on wciąż żyje. We mnie. I nie umiem go pokonać, tak samo jak nie umiem nie cierpieć z powodu łatki baskijskiej zdrajczyni.
I tak samo jak nie umiem wybaczyć tym od „bezkrwawej walki” koszmaru, jaki przeżyłam te lata temu. Chciałabym zapomnieć, nareszcie się z tym pogodzić, ale uraz jest zbyt głęboki. Nienawidzę tych z ETA, bo przez nich cierpiałam, przez nich o mało nie straciłam życia i mamy.
Ile ja miałam wtedy, w Toledo, lat? Dziesięć? Dziesięć i pół? Przetrwanie zamachu baskijskich terrorystów na toledańskie metro dla dziesięcio-jedenastolatki jest traumą. Dla mnie ta trwa dalej, pojawia się co jakiś czas i przypomina o sobie. Żebym tylko nigdy nie zapomniała.
Pamiętam. Przed oczyma często mam tę wizję spadającego na nas gruzu i tego czekania. Wielogodzinnego strachu. Obawy, czy nas znajdą. Czy osoba obok nas jest cała i zdrowa. Czy kiedykolwiek uda nam się stąd uciec. Czekania na ratunek i niepewności. Niczego w tamtej chwili nie można było być pewnym. Wszystko zaś stało się pojęciem płynnym, nieistniejącym dla tamtej chwili.
Najważniejsze było wyjść z tego cało.
Wyszłyśmy, lecz na naszych barkach na zawsze spoczął ciężar nienawiści i żalu wobec ojczystego regionu Królestwa Hiszpanii. Przez ich upór i okropne sposoby dowiedzenia swych racji o mało nie zginęłam. Lecz zamiast mnie tamtego ciemnego w historii Toledo dnia życie utraciło wielu innych, niewinnych ludzi. To przez ich śmierć – a przecież zawinili jedynie tym, iż w tym pechowym momencie znaleźli się na stacji metra – nie umiem wybaczyć. To destrukcyjna nienawiść, choć niszcząca tylko mnie. Nikt inny o niej nie wie, nie potrafię podzielić się nią nawet z Nando, a przecież chcemy dzielić życie do jego końca…
Dziś mam dwadzieścia osiem lat, pierścionek na palcu, narzeczonego w domu i misję uratowania Athleticu Bilbao. Lecz jak mam pomagać innym, jeśli sama duszę wewnątrz siebie ból, żal i nieumiejętność wybaczenia?
Przeżyłam. Przeżyłyśmy obie. Całe niepołamane, nieporanione, a jednak przepełnione nienawiścią. A nie wdzięcznością, iż przeżyłyśmy to piekło.
Jednak to we mnie jest, to mnie boli i blokuje. Nie umiem się przełamać, jest ze mną trochę jak z tymi biedakami z Bilbao. Nie umiemy wyrzucić z siebie wspomnień; męczymy się nimi, lecz nie potrafimy bez nich żyć. Choćby taki Jon Aurtenetxe, który bez chorej miłości do Remedios nie wyobraża sobie świata. Ona jest jego wybuchem bomby na stacji toledańskiego metra. A on siedzi ze mną u Wonga i z tym delikatnym uśmiechem snuje swoją opowieść o najszczęśliwszych dniach Athleticu, które dziś wydają się być fantasmagorystycznym wyobrażeniem uzależnionego od jakiś prochów.
– W tamtych dniach ona była najbardziej jego. Była najszczęśliwsza, była jego kobietą od pół roku i nie chciała bez niego żyć. Nie umiała. Dla mnie to wciąż absurd, bowiem Penélope musiała być mu przeznaczona. Przecież nawet zgodziła się w końcu na lot przez całą Europę do Moskwy w połowie lutego. Ona, nieprzywykła do kilkustopniowej temperatury, o mrozie – ogromnym mrozie – nawet nie wspominając, poleciała z nami tylko dlatego, że Iker ją o to poprosił. Czyż to nie dowód jej miłości?
Zgadzam się z nim ruchem głowy. Lecz jeśli kochała, dlaczego od niego uciekła?


Zimno to ogromny eufemizm. W Moskwie jest kurewsko lodowato i Penélope zaczyna kląć na siebie, Ikera, Athletic i tę pieprzoną Rosję już w chwili wyjścia z wnętrza lotniska, choć droga do podstawionego autokaru to może pięćdziesiąt metrów. Iker oczywiście ściśle ją obejmuje, ciągnąc za sobą walizkę ze swoimi i jej rzeczami.
– Penny, jutro kupię ci futro z norek, o ile przestaniesz narzekać – błaga chłopak, pocałowawszy ją w przelocie.
– Nie założę na siebie czegoś, co kiedyś było radosnym szczurem! – woła oburzona. Ander Herrera idący obok zaczyna się śmiać, zaś ten przeklęty Martínez obdarza szatynkę dawką pogardy zawartej w bezlitosnym spojrzeniu. Jakże zdążyła za tym zatęsknić, nie goszcząc w Lezamie ani razu od kilku tygodni. Wyłączyła się z życia piłkarzy Bilbao, skupiwszy się wyłącznie na Ikerze. I kroczącym gdzieś z tyłu Nano o zbolałej minie. Amaranta nie ma wobec niego skrupułów, niszczy go coraz bardziej, choć pozornie nie można tego nawet spostrzec. Penélope zaś czuje się winna, iż tyle czasu poświęca Muniainowi, jednak wraz z każdym jego uśmiechem wszelkie wyrzuty sumienia znikają bez śladu. Stara się nie pamięć, nie myśleć o tych przykrych sprawach w jego towarzystwie. Skupia się na życiu własnym szczęściem i niezepsuciu go za wszelką cenę. To nie ona odpowiada za zachowanie zagubionej, poszukującej prawdziwej siebie Amaranty. I za kochającego ją do utraty tchu Nano również. Penélope Amorebieta Aldaya nie może nic zrobić. Po prostu relacja Nano i Amaranty przerasta jej kompetencje. Jakkolwiek pomoc nie jest przewidziana, więc pozostaje jej jedynie mocniej przywrzeć do boku ukochanego, szukając przy okazji odrobiny więcej ciepła.
„Niech to szlag trafi tych cholernych Ruskich! I tych z FIFY – UEFY? – też za tę pieprzoną Moskwę!” – klnie w myślach, lecz co ona, biedna, może zrobić? Wejście do autobusu, kiedy Iker na dole pozbywa się walizki, przy kurtuazyjnej pomocy ze strony Aitora to jednak zawsze jakaś opcja. Siada gdzieś pośrodku pojazdu, zaś za nią miejsce zajmuje roześmiana Amaranta z plecakiem Jona na ramieniu. Dla równowagi Nano wraz z urażonym Javim w towarzystwie nieodłącznego Llorente znaleźli sobie miejsca na samym tyle, zaś Amorebiecie dzielnie towarzyszy Iñigo i Herrera z Ibaiem przed nimi. Jakoś wytrwa w Moskwie bez swojej Penélope. Ta uśmiecha się z lekkim zmęczeniem – jest piąta rano tutejszego czasu, czyli czwarta w Bilbao, ona zaś spędziła w samolocie bite pięć godzin – do gawędzącego z Aurtenetxe Ikera. Potem ten siada u jej boku, całuje ją lekko i szepcze:
– Spróbuj zasnąć, Penny.
Dziewczyna posłusznie wciska między głowę i szybę za swoimi plecami jego klubową kurtkę i kładzie nogi na jego kolana. Zamyka oczy dopiero, gdy Muniain w jakiś niezrozumiały dlań sposób układa głowę na jej brzuchu. Nawet nie podejrzewała, że można w takiej dziwnej pozycji czuć się wygodnie, lecz długo o tym myśleć nie ma czasu – zapada w ciężki sen w akompaniamencie chichotów dueciku za sobą. Aurtenetxe-de Olano wyglądają na szczęśliwych, niekiedy nawet zakochanych w sobie po uszy, lecz Penélope nie daje się zwieść.
Jakby jakaś część jej przegrywała walkę z racjonalnym pragnieniem szczęścia dla swoich przyjaciół. Jakby chciała go dla Nano bardziej. O wiele bardziej. Jakkolwiek ich relacja i to, co razem przeszli przez lata, wiele wyjaśnia.
Śpi ciężko, co jakiś czas czując, że już prawie się budzi, już docierają do niej coraz słabsze chichoty ostatnich niedobitków Morfeusza.
Ta Moskwa musi być kurewsko duża, na pewno tysiąckroć większa niż Bilbao czy Barcelona. O tej dziurze, Cantaurze, nie wspominając. Może Penélope Amorebieta traci poczucie czasu, może to tylko spokojny sen w ramionach Ikera… A może jednak jeżdżą po obcym mieście na drugim końcu świata – kontynentu niby – bez celu?
A nuż ten cholerny kierowca się zgubił? Albo coś jeszcze gorszego?
Ten sen jej nie służy, budzi w niej strach i jest do pewnego stopnia świadomy. Jakby wcale nie wyłączyła coniektórych zmysłów i właśnie teraz patrzyła na udającego się w ich okolice – zapewne sprawdzić, czy z Amarantą wszystko okej – trenera Bielsę ostatnio cierpiącego na bezsenność na spółkę z Claudio Vivasem i Pablo Quirogą, swoimi asystentami. Albo na coś większego, o wiele gorszego od banalnej bezsenności. Na chorobę noszącą nazwę, bynajmniej nie szczegółową, składającą się z dwóch banalnych słów: Lokomotiv Moskwa. A potem, o ile się uda – i to warto wielokrotnie podkreślić – jeszcze gorsze widmo ich czeka. Manchester United. Ten wielki Manchester, klub z historią, z tradycjami i prawdziwą Legendą na czele, z Szefem, Najwyższym Kapłanem, Wielkim Mistrzem sir Alexem Fergusonem.
Bo mało kto wierzy w zwycięskie wyjście Ajaxu Amsterdam z dwumeczu z angielską potęgą w jednej szesnastej finału Ligi Europy. Tak samo jak zapewne mało kto będzie wierzył w Athletic, w biednego Marcelito dwojącego się i trojącego, ażeby tylko nie pozwolić swoim chłopcom w siebie zwątpić. Sam przecież tak często im powtarza, iż w futbolu wszystko jest dozwolone, absolutnie wszystko, oprócz poddawania się. I kibice też w to wierzą, wierzą w Athletic, w argentyńskiego szaleńca i swoje marzenia. Może presja będzie ogromna, może już jest, ale to wszystko jest tego warte. I widać, iż całe Bilbao tak twierdzi. Zaś miasto to żyje futbolem, jest najbardziej nim przesiąknięte ze wszystkich miast w Hiszpanii, a może i nawet na świecie.
Bo nigdzie nie ma takiego drugiego Athleticu. Nigdzie nie ma też takiej widowni jak na La Catedral – wymagającej, trudnej, ale wierzącej w swój ukochany klub do ostatniej sekundy każdego meczu. Uskrzydlającej piłkarzy swoją bezgraniczną miłością. Po prostu warto jest walczyć, biec za piłką do ostatniego tchu, bowiem całe Bilbao wierzy. Tak samo jak Penélope w nich wierzy i właśnie dlatego tutaj, w tej przeklętej Moskwie, jednak jest. Choć w stanie półsnu wplata dłonie w jasne włosy swojego chłopaka i zaczyna tego miasta nienawidzić tak bardzo, jak tylko jest to możliwe. A najbardziej nienawidzi tego, iż nie może zasnąć tak na dobre. Poza tym wciąż jest jej zimno, choć Iker jest cieplutki i opatulił ją jeszcze swoim swetrem. A potem jeszcze klubowym kocem wymuszonym od Txetxu, jednego z utilleros, choć tym nakrył i siebie. Co nie zmienia faktu, iż jest taki kochany…
Nie spostrzega, gdy wreszcie udaje jej się zasnąć. Ale wciąż sen ten nie jest dobry, choć przynajmniej budzą ją dopiero delikatnie pocałunki Ikera. Na dworze wciąż ciemno, chłopak jest troszkę zaspany, ale cichym głosem powtarza z czułością:
– Penny, skarbie, już jesteśmy pod hotelem, już możesz się obudzić…
Szatynka kilkukrotnie mruga, nie mogąc przyswoić do siebie jego słów. Zaspana jest, wciąż również cholernie zmęczona.
– Już? – mamrocze. – Która godzina?
– Nieważne – odpiera chłopak. – Chodź, ubierz się. Zaraz i tak dostaniemy pokój i pójdziemy dalej spać.
Penélope uśmiecha się ciepło, ale jest zbyt zaspana, albo po prostu otumaniona nadmiarem niezrozumiałych myśli plączących się po jej głowie podczas usilnych prób zaśnięcia, ażeby spostrzec chwilę, kiedy Iker opatula ją szalikiem, zapina suwak klubowej kurtki i wsuwa na głowę czapkę.
– To moja czapka? – dziwi się dziewczyna. Odpowiada jej wybuch śmiechu młodego Baska i pocałunek złożony na jej policzku. Wymowne. Szybko prowadzi ją do hotelu i sadza gdzieś na sofie u boku śpiącego w najlepsze i chrapiącego Herrery. Jego kolega z pokoju, biedny Ibai, organizuje klucze i ukradkiem robi sobie kolejne dziwne zdjęcie do opublikowania na instagramie. W końcu nic nie bawi tak bardzo jak instagram Ibaia Gómeza.
Penélope ziewa, spojrzawszy na zegarek. Doskonale, niewiele przed siódmą rano, a na tym przeklętym końcu świata – kontynentu? – wciąż ciemno. Coraz mniej jest zadowolona z pomysłu przyjazdu tutaj. Mogła zostać w Bilbao w towarzystwie zewnętrznej elewacji nowego San Mamés. Choć z drugiej strony bycie z Ikerem wyjątkowo lubi, czuje się przy nim tak bezpiecznie, nawet jeśli gdzieś niedaleko beztrosko hotelowy hol przemierza Javi – no dobra, obecnie zmęczony wykłóca się o coś z biedną recepcjonistką – w pakiecie ze słodką nienawiścią.
Lecz nie jest dane jej długo skupiać się na Martínezie. Czuły ton Ikera i jego oddech muskają jej szyję, skutecznie odwracając uwagę panny Amorebiety. Albo robią to jego słowa, w tej chwili brzmiące niczym najpiękniejsza melodia:
– Chodź, Penny, mam już kartę do pokoju. Pięć pięter windą i pójdziemy natychmiast spać.
Kolejnym wspomnieniem jest opadnięcie na wielkie, miękkie łóżko w ubraniach i pełne troski dłonie Baska wyzwalające ją z szalika, czapki, kurtki i tak dalej. Pamięta jeszcze jego słodkie pocałunki, a potem zasypia bezpiecznie wtulona w ramiona ukochanego. Sen zaś jest dobry, ciemny i twardy. Relaksujący.
Nareszcie.


Poranki nie są ulubioną porą dnia Penélope Amorebiety. Nawet te, kiedy budzi się u boku Ikera, kiedy jest jej w łóżku ciepło, dobrze i bezpiecznie.
A właśnie tak zawsze jest przy ukochanym chłopaku. Przy tym, bez którego życia sobie nie wyobraża, bez którego nie przetrwa choćby dnia. Nie umiałaby już bez niego żyć, na pewno by sobie nie poradziła. Nie po sześciu miesiącach u boku Ikera.
Poranek – chociaż w sumie jest już w okolicach dziesiątej rano i już tego porankiem nazwać nie można – w Moskwie jest ciemny, śnieżny i niemiły. Przynajmniej na zewnątrz, bo Penélope jest dobrze i cieplutko wtulonej w tors Ikera, który jeszcze smacznie śpi. I dobrze, niech śpi jak najdłużej, nawet Marcelo kazał się piłkarzom wyspać do oporu. Zresztą, należy mu się ten sen choćby za spędzenie czasu w autobusie w cholernie dziwnej pozycji, albo kilka godzin lotu z głową Penélope na swoich nogach, kiedy śmiała się, opowiadając mu jakieś anegdotki z dzieciństwa. Nawet nie podejrzewała, iż przypomni sobie tyle pozytywnych rzeczy z tamtego okresu swojego życia.
Pewnie leżałaby tak w jego ramionach jeszcze przez długi czas, gdyby była w stanie to zrobić. Ale nie jest, kręci się w tym łóżku, aż wreszcie podejmuje decyzję najlepszą z najlepszych. A mianowicie postanawia wyplątać się z jego objęć, wstać i udać się na śniadanie do hotelowej restauracji. Ubiera się w swoje wczorajsze, szare dresy i klubową bluzę Ikera, po czym wychodzi po cichu z pokoju, marząc o kawie.
O ile w tej przeklętej Rosji w ogóle umieją zaparzyć dobrą kawę. I to właśnie dookoła kofeinowego naparu krążą jej myśli, kiedy pojawia się w restauracji. O dziwo nie jest jedynym gościem baskijskiej wycieczki z problemami ze snem.
Nano Amorebieta w milczeniu delektuje się małą czarną i rogalikiem. Jest smutny i jego wyrazu twarzy nie zmienia nawet czuły pocałunek Penélope na swoim policzku.
– Hej, Nano – uśmiecha się szatynka z własną, upragnioną kawą w dłoniach. – Czemu nie śpisz?
Długa chwila ciszy.
– Nie mogę – mamrocze cicho. – A ty?
– Też. I nie chcę go budzić.
– Czemu nie zostałaś w domu?
Penélope uśmiecha się blado.
– W którym domu? Ostatnio cię zaniedbałam, wiem, Nano – dodaje ze szczerym żalem. – Tak wyszło…
– Nie mogę mieć ci tego za złe, Penélope. Jesteś szczęśliwa.
– Twoim kosztem.
– Moim kosztem jest szczęśliwa tylko jedna kobieta.
– Amaranta…
– Przecież oboje o tym wiemy. Ale jak się kogoś kocha, bez znaczenia, jak bardzo boli, jego szczęście jest najważniejsze.
– Oby bolało jak najmniej. Nie śpisz, bo Iñigo chrapie?
Po raz pierwszy na twarzy Wenezuelczyka wpełza cień uśmiechu.
– Zawsze chrapie. Im bardziej jest zmęczony, tym głośniej. A Iker?
– Wycierpiał się już swoje ze mną. Niech się wyśpi, musicie wygrać dziś mecz.
– Wygramy.
Ponownie zalega chwila ciszy. Ale już bardziej naturalnej dla obojga. Przerywa ją Penélope z uśmiechem pełnym uczuć:
– Kocham cię, Nano.
Wenezuelczyk również się uśmiecha, po czym bierze łyk kawy, nim odpiera:
– Ja ciebie też, Penélope.


– Przegraliśmy w Moskwie, na Łużnikach, stadionie, który parę lat wcześniej był świadkiem triumfu wielkiego United. Przegraliśmy, lecz ten gol na Łużnikach, honorowe trafienie, pozwolił nam pogrążyć owe United na kolejnym szczebelku pucharowej drabinki.
Mogliśmy wygrać z Lokomotivem, lecz nasza potęga dopiero się zbliżała. Rozgromiliśmy Manchester United, bo mieliśmy Penélope. Nie byliśmy tego świadomi, lecz kiedy ona była, graliśmy jak ze snów. I wygrywaliśmy.
Uśmiecham się delikatnie ze smutkiem. No tak, klasyka. Dopiero po jej ucieczce zrozumieli, ile dla nich znaczyła, jak bardzo się jej zawierzyli. A wszystko to stało się nieświadomie, w pełnym otępieniu jej osobą i na tyle dawno, iż nie można było już się uratować przed ostatecznym upadkiem.
– Osiemnastego lutego zeszłego roku mijało pół roku od chwili, gdy Penélope Amorebieta po raz pierwszy w życiu przekroczyła bramy naszej Lezamy i stała się częścią nas. Tego dnia wszystko się zaczęło, a przede wszystkim nasza potęga i jej koniec. Zaczęła się opowieść jej życia, zaś osiemnastego lutego, pół roku później, ona wciąż trwała i nic nie zapowiadało coraz bliższej katastrofy. Miała wtedy zakochanego w sobie po uszy Muniaina, którego uczucia absolutnie odwzajemniała, miała masę prawdziwych przyjaciół i swojego Nano, kimkolwiek dla niej był. Wiesz, Fab, to był chyba najszczęśliwszy dzień jej życia. Albo jeden z najszczęśliwszych, choć nie mnie to oceniać. Chciałbym ją zapytać właśnie o to, o ten najszczęśliwszy dzień jej życia, lecz… – i tutaj Jon Aurtenetxe milknie, o mało nie roniąc kilku łez nad sushi.
A ja o mało nie ronię tych kilku łez wraz z nich, choć wciąż nie rozumiem, dlaczego jej już nie ma. I dlaczego wszyscy powtarzają, iż Penélope Amorebieta już nigdy w Bilbao nie zagości, podtrzymując jednocześnie nadzieję w młodym Muniainie i jej najdroższym Nano.


Osiemnasty luty pojawił się niespodziewanie i prawie przeminął gdzieś pomiędzy treningiem w Lezamie przed  jutrzejszym meczem z Malagą, a jej egzaminem na prawo jazdy. Właściwie, aby ją do tego dopuszczono, musiała jedynie wyjeździć odpowiednią ilość godzin z instruktorem, co było absolutną męczarnią. Tutaj nawet urok Ikera nic nie mógł zdziałać, instruktor był mężczyzną całkowicie niezorientowanym w futbolu – niemożliwe! – i nie chcącym tego zmieniać. Pierdolony ignorant i służbista. Normalnie zobaczywszy jej umiejętności, każdy inteligentny człowiek tylko podpisałby papiery. Ale nie, musiała swoje wycierpieć, ażeby wreszcie w sześć miesięcy po pojawieniu się w Bilbao – no dobra, te minęły wczoraj i zostały oblane jedynie w towarzystwie Nano – móc przystąpić do egzaminu.
Ale przynajmniej jej drogi chłopak obudził ją w okolicach południa przesłodkim smsem „Trzymam kciuki, powodzenia, do zobaczenia o 18 w Los Leones, kocham Cię baaaaardzo mocno! I.”, od czego już na dzień dobry zrobiło jej się tak ciepło na sercu. A potem jeszcze Nano wpadł do sypialni z kubkiem świeżo zaparzonej kawy i czułym:
– Hej, Penélope, jak się czujesz?
Dziewczyna uśmiecha się doń delikatnie.
– Trochę boli mnie głowa. Mam kaca prawie na równi z tym sprzed pół roku.
– Nie widać po tobie.
– Starasz się być miły.
– Szczery, co najwyżej. Brakowało nam ciebie na treningu.
– Jakoś jednak dobrze mi się bez was spało – odpiera trochę złośliwie. Nano parska śmiechem.
– Nie wątpię. Zlikwidowaliśmy półtora butelki wina z naszego prywatnego składziku w piwnicy.
– Piliśmy wino? – pyta nieprzytomnie. – Nie pamiętam.
– Bo dopiero wstałaś. Iker już dzwonił?
– Napisał smsa. A co?
– Jakoś wątpię, żebyś wróciła do domu na noc – odpiera z subtelnie drwiącym uśmiechem Amorebieta. Penélope  już ma na końcu języka naprawdę niemiłe słowa w celu odgryzienia się, jednakże w ostatniej chwili się powstrzymuje.
Nano robi dobrą minę do złej gry, za wszelką cenę stara się nie pokazywać po sobie, jak jest mu cholernie ciężko, widząc Amarantę szczęśliwą w ramionach Jona. To ostatnia osoba, którą ktokolwiek podejrzewał o poradzenie sobie z utrzymaniem niepokornej Argentynki u swego boku, z uszczęśliwieniem jej. A jednak niepozorny Aurtenetxe wytrzymuje z tą wariatką już od około półtora miesiąca i niech chwała mu będzie za to. Przynajmniej pod względem jej spokoju i tego delikatnego uśmiechu na twarzy argentyńskie dietetyczki Athleticu.
Bo dla Nano nieobecność Amaranty, jej okrutności wobec jego serca i już naprawdę długie, jeśli spojrzy się na jej poprzednie związki pod względem ich długości – Martinez oczywiście się nie liczy – trwanie z Jonem.
A przecież cała trójka jest bliska Penélope  i powinno liczyć się tylko ich szczęście. Tym bardziej, iż nie zapowiada się, aby Amaranta odeszła od młodego Baska. Chyba jest w nim zakochana, jakkolwiek „chyba” to swoistego rodzaju słowo-klucz. O ile Remedios Amaranta de Olano Flores w ogóle umie kochać.
Na pewno jednak umie robić to Penélope . I kocha tego, którego zna dopiero od pół roku. Ba, ona nie wyobraża sobie już świata bez niego! Nie wie, co będzie robić po skończeniu projektu nowego San Mamés – termin zdania go ma wyznaczony na pierwszy dzień marca, lecz w sumie pozostały jej jedynie drobne korekty – ale jest pewna, iż pozostanie z Ikerem w Bilbao. Powrót do Wenezueli czy kręcenie się gdzieś po Europie nie mają sensu w obliczu trzymającego ją tutaj uczucia. Poza tym domowi Ikera przydałoby się trochę kobiecej ręki, może też kilka niewielkich przeróbek w kwestii konstrukcyjnej – panna Amorebieta wciąż nie pojmuje, po jaką cholerę w połowie holu stoi całkowicie nieistotna ściana skutecznie blokująca przejście – i mieszkanie tam byłoby czymś cudownym.
Cóż, sama perspektywa mieszkania z Ikerem wydaje się być wyjątkowo niesamowita. Chociaż ze strony obojga nie padła jeszcze żadna aluzja.
Ale padnie, w to Penélope  nie musi wątpić. W końcu Iker ją kocha, a czy to nie jest najważniejsze?


– Jak ci poszedł egzamin, skarbie?
– A jak miał pójść? – uśmiecha się delikatnie dziewczyna, rozkoszując się cudownym smakiem kolejnego z włoskich dań Cozzy, jakie właściciel Los Leones postanowił zaserwować gwiazdeczce Athleticu i jego dziewczynie w dniu półrocznicy. O ile w ogóle można tak mówić, bo brzmi to… dziwnie.
– Czyli zdałaś.
– Na luzie. Wiesz, ten egzamin w porównaniu z jeżdżeniem twoim autkiem po centrum Pampeluny był niczym – parska z czułością dziewczę. – A jak było na treningu? Marcelo już zaczął wam truć meczem z Málagą i rewanżem z Lokomotivem, czy jeszcze cisza?
– Już niedługo, szykował się na wykład, ale wpadła Meme i wybiła go z rytmu.
– Ojej, jak mi szkoda – kpi roześmiana szatynka.
– Nam nie mniej – odpiera równie rozbawiony Iker. – Penny… – zaczyna z wymownym uśmiechem.
Dziewczyna mocniej ściska jego dłoń pod stołem za słynnym przepierzeniem Los Leones.
– Jeśli chcesz mi zaproponować deser w domu i już przygotowałeś na niego intxaursaltsę z szampanem, nie mogę zaprotestować i się nie zgodzić.
Rozbawienie na jego twarzy oraz tradycyjny baskijski deser, za którym Penélope  przepada od dawna, szczególnie w jego wykonaniu, są jednak warte zrezygnowania z cudownej kuchni Włocha Cozzy, który wcale nie jest tym oburzony. Żegna ich z uśmiechem, podarowawszy Ikerowi butelkę jakiegoś podobno dobrego szampana. Miły gest z jego strony. Jednakże szampan się nie przydaje, tak samo jak czekająca w lodówce mleczno-orzechowa intxaursaltsa, bowiem zaraz po wkroczeniu do domu usta Ikera odnajdują w ciemności jej własne, a potem wszystko dzieje się tak szybko, iż Penélope nie jest w stanie spostrzec momentu, kiedy ich związek wkracza na kolejny, nowy poziom.
I bynajmniej nie ma zamiaru przeczyć temu, iż całkiem jej się to podoba, szczególnie kiedy może krzyczeć na co najmniej całą tą wiochę pod Bilbao, a nikogo poza Ikerem to całkowicie nie obchodzi.


To dziwne, że nie może spać. Jest zmęczona, naprawdę jest zmęczona i jest jej też naprawdę wygodnie w jego ramionach. Iker oddycha spokojnie, miarowo i na pewno już dawno temu zapadł w sen, lecz jego dziewczyna za nic w świecie nie potrafi oddalić się do krainy Morfeusza.
Jakby tego idealnego wieczoru coś poszło… nie tak. Jakby nie tak to sobie wyobrażała, jakby nie tak tego pragnęła. Jakby chciała czegoś… innego.
Coś było źle. Sama nie wie co, lecz ma stuprocentową pewność, iż nie było tak, jak być powinno. I chyba przez to nie może zasnąć.
Oczywiście, było cudownie, romantycznie, tak przyjemnie i bezpiecznie w jego objęciach, ale… To małe, nieznaczne i niezrozumiałe nawet dla niej „ale” wszystko psuje.
Pozostaje jej jedynie wstać z wielkiego, miękkiego łóżka i udać się do kuchni w celu znalezienia czegoś mocniejszego na ukojenie nerwów. Na przykład tego szampana od szefa Los Leones. Drogę przemierza na pamięć, w ciemności – nie raz już tak łaziła w środku nocy, bo, na przykład, naszła ją ochota na jogurt lub coś równie absurdalnego – modląc się tylko, ażeby Kun spał gdzieś z dala od jej trasy. Światło włącza dopiero w kuchni i dopiero wtedy przekonuje się, iż pies zakopał się pod stertą poduszek na sofie. Wielki labrador śpiący pod stertą poduszek. W sumie mogła się tego spodziewać, choć to trochę… dziwne. Ale jeszcze dziwniejsze rzeczy ma teraz na głowie. Na przykład swoje małe, psujące wszystko „ale”. Szampana na szczęście znajduje jakiegoś otwartego w lodówce, a obok niego stoi jej ukochany deser. Bierze obie te rzeczy i udaje się z nimi na sofę, gdzie bezpardonowo wpycha się na miejsce Kuna. Pies mruknie coś pod nosem, spojrzy na nią z zaspaniem, po czym i tak zaśnie. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
– Penny, czemu nie śpisz? – dociera ją cichy, troskliwy głos Ikera. – Chodź do łóżka.
– Z jedzeniem i szampanem?
– No chodź – Iker wyciąga w jej stronę rękę, na co ona nie umie pozostać obojętną. Oczywiście bierze ze sobą ukochany deser i tego szampana, ale konsumpcję kończy w łóżku, gdy młody Bask przytula się do jej pleców i mruczy cicho: – Dlaczego nie śpisz? Coś było nie tak?
Dziewczyna uśmiecha się smutno, odwracając głowę w jego stronę.
– Nie wiem – przyznaje. – Nie umiem tego określić. Było doskonale, ale…
– Ale – powtarza delikatnie, całując ją gdzieś w pobliżu kącika ust. – Odłóż szampana i intxaursaltsę.
– Nie rozumiem – przyznaje cicho.
– Odłóż.
Więc to robi. Kładzie talerzyk i butelkę koło łóżka. Iker zaś obdarowuje jej kark kilkoma pocałunkami.
– A teraz spróbujemy jeszcze raz, Penny. Żeby wszystko było idealnie.
Skina głową.
„Żeby wszystko było idealnie.”


***
Wiem, że jestem spóźniona o jakieś 45-50 minut, wiem -.-
Rozdział, jak to rozdział. Wciąż jest mdło, że aż diabli, ale mamy coś ciekawego na temat Fabrizii nareszcie. Pamiętam, że ta część jej wątku narodziła się przypadkiem i chyba była najlepszym lekarstwem na wszystko, co mnie męczyło.
Mówiłam może kiedyś, że gdzieś pomiędzy MM jest tak bardzo wiele mnie? Na pewno gdzieś kiedyś powiedziała to Marta. Jakkolwiek teraz nawet nie pamiętam, czy była to rozmowa prywatna, czy gdzieś można to odnaleźć w czeluściach internetów.
Anyway.
Nienawidzę świąt. Całym, cholernym sercem nienawidzę świąt, pana Bolesława Prusa, który w sumie był Olkiem, i pierogów. Nie spojrzę na nie przez następne x miesięcy.
Poza tym pozdrawiam Was zasmucona regeneracją Jedenastego i trochę w niecierpliwości, co też Szatan Moff wymyśli.
A teraz reklama Absurdu >klik<, którego nie bierze się na poważnie i który się czyta dla śmiechu. 
Dla Ptysia. Bo ryczała po Jedenastym, chociaż nie miał niczego a szczególnie brwi. I bo ma piękne, kocie sny ;3

Do zobaczenia w niedzielę.