19.12.2013

31. Remedios.


`. Nic nie jest stracone, jeżeli ma się dosyć odwagi, aby twierdzić, że wszystko jest stracone i że trzeba zaczynać od zera.


Niesamowite, Remedios Amaranta de Olano Flores się boi.
Strach bierze w bezsprzeczne władanie jej ciało i duszę, kiedy stoi przed tymi przeklętymi drzwiami. Powinna być w całkowicie innym miejscu, w całkowicie innej części Bilbao, w ramionach Javiego na jego sofie. Albo w jego łóżku. Na pewno nie ubrana w ten bordowy sweter, ciemnoszare rurki i beżowe kozaki na koturnie właśnie w tym miejscu.
Nie powinna tutaj stać i nerwowo rozmyślać, czy robi dobrze. Nie powinno jej tutaj być. A jednak Meme de Olano jest i sama nie wie, co się z nią dzieje. Od straty dziecka nie poznaje samej siebie, nie potrafi zrozumieć tych wszystkich zmian w swoim charakterze. Tego strachu. To jest ponad nią, ponad jej możliwości i siłę, której praktycznie nie ma.
Meme de Olano jest słaba, zaś przy Javierze nie umie nabrać energii. Czyżby właśnie to było powodem, który nakazał jej tutaj przyjść? I czyżby właśnie przez to tak bardzo drżałyby jej dłonie?
Czyżby nagle zaczęła potrzebować tego, o którym ostatnimi czasy zwykła myśleć jedynie z litością?
Niemożliwe. Lecz czy rzeczywiście musi znajdować się właśnie tutaj, w tym miejscu, dygocząc z przerażenia? Czy Meme de Olano nie widzi już żadnej innej – zapewne lepszej – opcji, ażeby się pozbierać? To już całkowita ostateczność, ostatni krzyk pełen błagania i strachu. Ostatni oddech kobiety, która coraz szybciej tonie w odmętach świata, jakim zwykła władać.
Meme de Olano powoli umiera duszona przez wyrzuty sumienia, nienawiść i ból. Te zaciskają swe dłonie na jej gardle coraz mocniej, coraz szybciej, odbierają jej ostatnie głębokie oddechy, odbierają jej niezbędny tlen i szansę na nawrócenie.
Może właśnie po rozgrzeszenie przybyła pod te drzwi, pod drzwi mieszkania tego, który kocha ją na ślepo pomimo wszystkiego. Już raczej to on byłby w stanie stać pod jej drzwiami i z drżeniem ciała i serca zastanawiać się, czy dostanie przebaczenie. On, a nie Meme de Olano, ta cholerna suka, naczelna dziwka Athleticu Bilbao i pierwsza metresa Martíneza.
A jednak to argentyńska dietetyczka stoi w korytarzu i trzyma drżącą dłoń w niewielkiej odległości od dzwonka. I boi się cholernie mocno, mocno, mocno. Za mocno.
Za mocno, ażeby uciec.
Za mocno, ażeby zostać.
Za mocno, ażeby myśleć.
Za mocno, ażeby być dawną sobą.
Za mocno, ażeby zrozumieć siebie.
Za mocno, ażeby spostrzec, iż dotyka dzwonka. I nieopatrznie go naciska.
A potem pozostaje jej jedynie stać w tym przeklętym korytarzu i modlić się, aby tylko otworzył on sam, a nie jego droga mamusia. Starcie z panią Borde o tej porze i w tym stanie jest ostatnią rzeczą, jaką Meme jest w stanie przetrwać. Jeśli spotka w drzwiach jego matkę, może jeszcze podoła jej wątpliwościom, ale z mającym po chwili nastąpić starciem z nim na pewno by sobie nie poradziła.
Gdyby był to Javi, Markel, czy nawet Fernando, Meme de Olano nie czułaby nawet skrupułów. Ale Jon Aurtenetxe jest zbyt niewinny, zbyt... wrażliwy. On czuje naprawdę, on kocha tak cholernie szczerze.
Jon Aurtenetxe w swoich zabawnych uczuciach jest tak cholernie prawdziwy. Tej jego przeklętej prostolinijności boi się bardziej; to ona powoduje jej strach, to ona wywołuje u niej dreszcze i to przez nią wciąż tutaj stoi, czekając na wyrok w postaci Jona lub jego matki.
Niestety, Los jej nie sprzyja. Pani Borde otwiera drzwi z sielskim uśmiechem, który nie blednie nawet na widok tej okrutnej Meme, jaka niejednokrotnie zraniła jej synka.
– Meme, dobrze wyglądasz – oświadcza, co jest wierutnym kłamstwem.
Zazwyczaj Meme wygląda zjawiskowo, lecz od poronienia cienie pod oczami są bardziej zacięte, ziemistość cery odporniejsza na podkład, a cała gama emocji wymalowana w wielkich oczach o kolorze zimnego piwa odsłania ją całkowicie. Jakby stała tutaj naga, nieodziana nawet w swoje maski, w grane uczucia i niegdyś tak bardzo wielbione pozory.
A przecież matka Jona patrzy tym podejrzliwym wzrokiem, czekając, aż wreszcie się odezwie.
– Buenas noches, señora Borde. Pani również dobrze wygląda – odpiera wreszcie tak neutralnym tonem, na jaki tylko ją stać. – Jon może jest?
– Jon! – woła na całe mieszkanie jego matka. A właściwie się drze tak, że bębenki mogą zaraz jej pęknąć.
Remedios oczywiście, bo sama mama Jona chyba tego tak nie odczuwa.
– Nie będę więcej jadł! – odkrzykuje jej kochany synek, na co pani Borde wzdycha i zaprasza Meme gestem do środka.
– Jon, chodź tu, do cholery!
– Nie. Chcę. Więcej. Sałatki. Mamo – odwarkuje ze swojego pokoju chłopak, na co Meme cichutko chichocze.
Bo to naprawdę całkiem urocze. I tak idealnie opisuje relację Jona z matką.
– Jonie Aurtenetxe Borde, podnoś tyłek i przyłaź tu, natychmiast!
Chyba dopiero ten wrzask – panna de Olano ma przez kilka sekund wrażenie, iż straciła słuch – sprowadza młodego chłopaka do holu, gdzie najpierw cmoka rodzicielkę w policzek, zachowując wszelkie pozory, a dopiero kiedy ta odchodzi, sam przystaje niczym wmurowany w podłogę.
Może już jej nie chce? Może już jej nie kocha?
Tak cholernie nie raz go raniła, tak często go łamała, odchodziła, obiecawszy poprzedniej nocy, iż zostanie. Paliła każde jego złudzenie, każdą złożoną mu obietnicę, obdzierała go z niewinności i naiwnej wiary w kobiety. Odebrała mu wszystko, złamała serce, a teraz oczekuje jeszcze wybaczenia?
„Głupia jesteś, Remedios. Na co ty, idiotko, liczysz? Że zaraz porwie cię w ramiona i zacznie cieszyć się, iż wróciłaś?”
W istocie, nie chcąc się do tego przyznać, Meme de Olano właśnie na to liczy. Chciałaby, aby Jon uśmiechnął się w ten swój cudowny sposób i mocno ją do siebie przygarnął, szepcząc: „Jak to dobrze, że jesteś”, czy coś w tym rodzaju.
Naiwniaczka.
– Meme… – wydusza wreszcie z siebie chłopak, nie za bardzo chyba wiedząc, co powinien zrobić.
Remedios posyła mu oczekujące spojrzenie niepewna tego, co teraz może się wydarzyć. Jakby ten strach znów brał nad nią kontrolę, jakby zaczynała działać całkowicie instynktownie, zaś wszystkie jej zmysły żyły tylko pragnieniem niezrozumiałej dla siebie czułości.
Miłość i jej pochodne to ostatnie rzeczy, jakich powinna pragnąć królowa baskijskiego nocnego życia. A jednak podświadomość przyprowadziła ją właśnie po nią, po niepojmowaną przezeń miłość, jaką kocha ją Jon. Albo kochał, zauważywszy, iż wciąż stoi kilka kroków przed nią z zakłopotaniem wymalowanym w ciemnych oczach.
– Dlaczego przyszłaś? – pyta wreszcie słabym głosem, obejrzawszy się ze zdenerwowaniem za siebie. Meme nic z tego nie rozumie, zaś odpowiedzi nie umie udzielić nawet samej sobie.
Dlaczego tutaj jest? Dlaczego oczekuje od niego jeszcze jednej szansy? Dlaczego, Remedios?
– Nie wiem – odpiera wreszcie blondynka cichym głosem drżącym szczerością i niepewnością.
Przez spojrzenie Jona przebiega cień niepewności, lecz w ułamku sekundy nie ma już po nim śladu. Zamiast tego z korytarza wyłania się urocza blondynka, choć nie o tak jasnych włosach jak Meme. Naturalna blondynka, która przytula się do jego pleców i ciepłym sopranem pyta:
– Kto to, Jon?
Chyba jeszcze nigdy nie widziała Jona Aurtenetxe wyrażającego mimiką twarzy tyle emocji na raz. Strach, ból, satysfakcja, niedowierzanie, zdziwienie, zakłopotanie i… miłość. Ale nie do niej, do tej, która teraz się w niego wtula odziana w jego sportową bluzę.
– Yazmin, nie teraz – udaje się tylko wyszeptać Jonowi, nim Meme wybiega z tego przeklętego mieszkania.
Na dworze pada, zaś jej łzy zlewają się z kroplami deszczu. Jakby ktoś tam, na górze, płakał wraz z nią nad zmarnowanym życiem i wszystkimi zaprzepaszczonymi szansami. Jakby ktoś tam, na górze, doskonale wiedział, iż może Meme de Olano nigdy nie kochała Jona, lecz bez jego miłości umrze, zwiędnie niczym wystawiony na piekące słońce kwiat, utraciwszy wszystko, z chęcią życia na samym początku.
Straciła już wszystko – dziecko, Markela, Jona, Fernando… Sam Javi jej nie satysfakcjonuje, sam Javi jej nie kocha.
I właśnie dlatego upada na same dno, ponownie wita samotne noce i tę beznadzieję, w jaką sama się wpędziła.


Zamknięcie się we własnym pokoju, zasłonięcie rolet i spędzenie kilku dni w całkowitym mroku pośród łez, braku apetytu i ogromnych ilości jedynego posiłku w postaci lodów malinowych podobno pomaga. Podobno łzy działają oczyszczająco, podobno dzięki nim czujemy mniejszy ból, emocje tracą na sile, jakbyśmy wypłakiwali je wraz z łzami.
Podobno to takie ładne słowo. Idealnie charakteryzuje całe życie Meme. Podobno cały świat leżał u jej stóp; podobno miała być z Javim na zawsze; podobno Jon ją kochał. Podobno miała być królową 69 po wsze czasy, na zawsze zostając w ramionach Javiego jako jego pierwsza kochanka.
„Jasne, kurwa, podobno. Jak ja nienawidzę tego słowa” – prycha Meme, ocierając łzy grzbietem dłoni. Lecz po chwili te znów płyną, bowiem i tak nikogo już nie interesuje, co Meme czuje, jaki ma dziś humor, ani co się z nią dzieje, dlaczego tak bardzo się zmienia.
Nie rozumie tego.
To zdecydowanie ponad nią, ponad jej siły i rozum. Zresztą, nigdy nie była szczególnie bystra…
„Dobra, Meme, nie przesadzaj. Depresja to jedno, ale uparte obniżanie swojej wartości to drugie” – gani się w myślach, wciskając nos w poduszkę.
Specjalnie poszła do niego tego przeklętego szóstego stycznia, mając nadzieję, iż zrozumie aluzję. Chciała wrócić, chciała być jego prezentem od Trzech Króli. Specjalnie dla niego ostatni raz powiedziała Javiemu: „Raz jeszcze do ciebie wrócę”, po czym wyszła, wiedząc, iż ich koniec jest nieubłagalny. Javier kocha, zaś ona potrzebuje stagnacji i pewnej przyszłości. Czegoś, co miała nadzieję dostać od Aurtenetxe, a jednak wcześniej zdobyła to ta… no, jak jej tam?… Yvonne?… Yzmira?… Nie, nie tak. Jakoś inaczej miała na imię, lecz teraz Meme nie jest w stanie nawet tego sobie przypomnieć. Woli sobie popłakać w samotności, tak po cichutku, kiedy tylko patrzy nań zdjęcie USG i tona pustych kubełków po lodach.
Ta cholerna dziewczyna już zabrała jej Jona, kiedy ten jeszcze należał do Remedios de Olano.
A może on wcale nie był nigdy jej?
Przecież tyle razy powtarzała, że ona nie umie, że nie może, et cetera, żyć ze zobowiązaniami wobec niego. Nie wobec Jona. Tak samo jak nie mogła mieć zobowiązań wobec Fernando, a nawet biednego, idealnego Markela.
Zaś to, co łączy – łączyło? – ją z Javi, to coś całkowicie innego. To pokrewieństwo złych dusz, to przymierze krwi i uwielbienie nienawiści łączonej z alkoholem w sali tronowej 69. To zmierzchłe czasy, daleka przeszłość, która odejdzie niedługo w zapomnienie, bowiem Meme de Olano jest już całkowicie innym człowiekiem, jest osobą o słabej psychice, która nagle zapragnęła być kochana. I akurat w tej chwili tę miłość jej odebrano.
„Drogi Losie, ile jeszcze cierpienia ześlesz? Ile jeszcze marzeń zniszczysz, obrócisz w pył, doprowadzisz do ruiny? Ile jeszcze razy mnie złamiesz, doprowadzając do łez i całkowitej bezsilności? Jak nisko muszę jeszcze upaść, żeby odbić się od dna?”


– Najgorsze dopiero przed nią było – stwierdzam głośno.
Nando wpierw cmoka mnie w czoło, a dopiero potem potwierdza:
– Do dna miała jeszcze kawałek. Duży kawałek. Może się wydawać, że była już na skraju, lecz Los przygotował dlań o wiele gorszą niespodziankę, coś, co dobiło ją jeszcze mocniej. Nawet nie podejrzewała, że jeszcze coś posiadała, a jednak tak było. Jon jednak ją kochał, kochał naiwnie i wytrwale. Kochał tak, jak kocha się piękne kobiety, które nigdy nie mogą być tylko nasze.
– A Penélope? Czy tak samo kochał Penélope?
Nando w mig łapie, o co mi chodzi, bo delikatnie się uśmiecha.
– Iker miał Penélope, ona do niego należała. Była jego. Posiadł ją tylko dla siebie, kiedyś może uczyniłby z niej swoją żonę i matkę swoich dzieci, ale i bez tego była najszczęśliwszą kobietą na świecie. Nie była sama, a to podobno najważniejsze, podobno nic nie liczy się tak bardzo jak ta druga, ukochana osoba.
Podobno to takie piękne słowo. Takie niewymagające odpowiedzialności. Takie pozornie niegroźne, a jednak wszystko niszczące. Podobno w życiu Meme odebrano jej wszystko. Cały jego sens, całą jego wizję i wszystkie uczucia, jakie mogłaby czuć. Podobno mogła być szczęśliwa, lecz to utraciła. Zboczyła z odpowiedniej ścieżki, przez co cierpiała, przez co nie mogła już powrócić do dawnego życia. Popełniła pozornie niezauważalny błąd, taki niby niegroźny, lecz w skutkach niezwykle bolesny.
Odrzuciła ich wszystkich, myśląc, iż tak będzie łatwiej wstać jej z dna, lecz na to jeszcze nie upadła, jeszcze miało być gorzej, zaś ona sama miast wstawać, wciąż leciała w dół, tracąc kontrolę nad wszystkim.


Świat jest nijaki, szarobury, bezbarwny, przepełniony deszczem. Albo to tylko jej łzy, te pełne strachu i cierpienia, te tęskniące za czymś, czego nie rozumie. Za czymś nienazwanym, niezidentyfikowanym, czymś nieokreślonym, jakby nieistniejący, a jednak jak najbardziej materialnym.
Świat jest pozbawiony sensu, pusty, o smaku lodów malinowych i wódki. Pachnie rumiankiem i ma fakturę chusteczek higienicznych. Jest ciemny, brakuje w nim słońca, jakie nie przenika przez ciemne zasłony. Jest duszny, brakuje w nim świeżego powietrza, zaś okna nie były otwierane od kilku dni.
Świat, w jakim nagle znajduje się Meme, jest przerażający. Choć bardziej boi się Marcelo, aniżeli ona. Ona już przywykła, zaakceptowała rzeczywistość i swoją beznadzieję. Zrozumiała, iż utraciła wszystko, iż nie ma już nawet o co walczyć. Markela oddała bez walki, będąc jeszcze zaślepioną dawnym życiem. Fernando odsunęła od siebie, chcąc zadać mu ból podobny do swojego, winą za jaki obarczyła go nieświadomie. Javi nigdy do niej nie należał. Jon przestał ją kochać na rzecz tej całej Yazmin, na pewno nie farbowanej i na pewno nie raniącej na potęgę.
To całkiem zrozumiałe, że Jon uciekł do tej cholernej Yazmin. Miał jej dość szczerze i serdecznie, za wiele razy go zraniła…
„Remedios, ile razy jeszcze będziesz to rozważać? Doszłaś do tego już co najmniej osiem razy dzisiaj, nie licząc wcześniejszych dni. Oh, muszę bardziej uważać na te lody, bo zaraz pobrudzę pościel…”
Chyba można uznać, iż Meme de Olano uległa całkowitej metamorfozie i wybitnie cierpi. A na pewno nie jest już dawną sobą, utraciła każdą cechę tej, która uwielbiała szarą sofę i czekoladowe poduszki Javiego i jego ramiona, kiedy dawali sobie swoje ciała.
Dziś tęskni za Jonem Aurtenetxe, co tamtej kobiecie nigdy by się nie przydarzyło. Mogła mieć gorsze chwile, kiedy potrzebowała czułości, lecz nigdy nie tęskniła za Jonem jako osobą. Co najwyżej brakowało jej jego czułostek, jego rozdrabniania się i dogadzania jej na wszelkie sposoby.
– Remedios? – dociera ją pukanie do drzwi. Nadziei nie ma nawet przez chwilę, bo któż inny poza starym Marcelito jeszcze się nią interesuje?
– Nie – odpiera, nie czekając nawet na pytanie.
Marcelo głośno wzdycha pod drzwiami, mamrocząc coś niezrozumiałego, a dopiero po tym dodając:
– Remedios, przynajmniej otwórz drzwi, zamówiłem ci ogromną pizzę.
Na samą myśl o jedzeniu Argentynka ciężko wzdycha, ale jednak wyłazi z pościeli i przekręca klucz w drzwiach, po czym wraca do łóżka. Jeśli Marcelo zamówił jej pizzę, różnicy nie zrobi mu też przyniesienie jej do łóżka. Dlatego też Remedios wlepia oczy w kolorze zimnego piwa w kubełek tych cudownych malinowych lodów i tylko na nich się skupia.
A Marcelo jest wyraźnie uparty, bo odłożywszy pizzę gdzieś na bok, siada na skraju łóżka i w milczeniu czeka. A przynajmniej w milczeniu dopóty, dopóki nie zaczyna mu się to nudzić.
– Skarbie, pobrudziłaś się – po czym ktoś, kto jednak nie jest starym, dobrym Marcelo, ściera lody z jej podbródka cholernie czułym gestem.
„Kurwa mać, zasnęłam” – przebiega przez jasnowłosą główką Meme, lecz on naprawdę tutaj jest, naprawdę patrzy na nią z całą miłością w oczach i z dziecięcym, naiwnym uśmiechem na ustach.
– Ale… – wydusza blondynka, lecz nie dane jest jej skończyć. Ten słodko całuje ją w usta, śmiejąc się przy tym.
– Yazmin zrozumiała. Sama powiedziała, że nic z tego nie będzie, bo myślę tylko o tobie. Miała cholerną rację, bo nie mogę zapomnieć, Meme.
Nawet nie zauważa, kiedy zaczyna płakać. Znów. Lecz teraz pojawiła się nowa nadzieja, Meme zaczyna żyć w nowym, innym świecie. Ten zaś pachnie miętą jak on, smakuje jego ustami i ma fakturę jego miękkiej skóry, dużych dłoni i materiału bawełnianego t-shirtu.
Meme de Olano na kilka chwil znów powstaje, odnajduje chwilowy sens, zapytawszy go cicho:
– A kochasz ty mnie jeszcze chociaż trochę?
Na to Jon Aurtenetxe wybucha dźwięcznym śmiechem, czochrając przetłuczone aż do bólu jasne włosy Meme, po czym mocno ją do siebie przytula.
– Jak durny. Ale masz mi obiecać, że już więcej nie będziesz łamać nikomu serca, co, Meme?
Argentynka obdarza go tylko słabym, wszystko mówiącym uśmiechem, po czym rzuca:
– To z czym ta pizza?


– Widzisz, Amayu, jej sytuacja nie była kolorowa. Bo choć Remedios naprawdę tego pragnęła, nigdy nie umiała kochać Jona. Uwielbiała, kiedy patrzył nań z miłością, kiedy szeptał jej te czułe słówka i kiedy po prostu był. Uwielbiała go całego, ale nigdy nie kochała. Nie umiała go pokochać. Po prostu to było coś ponad jej możliwości. A wcale nie widziała ku temu szczególnych przeciwności. Może poza tą jedną – osobą Fernando Amorebiety. Bo jego chyba kochała, jeszcze trochę nieświadomie, ale każdy dzień bez niego był dla niej cięższy.
Ona nie była już sobą. Nagle zerwano z niej maski i świat ujrzała Remedios z uczuciami, z sumieniem i łzami bólu. W przeciągu niedługiego czasu ona nagle się zmieniła, sama nie poznawała siebie, ale nie chciała już być tamtą sobą. Zbrzydło jej królowanie nad 69, sypianie z Javim i cały nocny świat.
Poza tym uruchomiły się w niej wyrzuty sumienia. Chciała kochać, ale nie umiała. Kochała Fernando, co powoli do niej docierało. I okropnie było jej z tym ciężko, tym bardziej, że obiecała już nie ranić.
– A tymczasem musiała złamać jeszcze jedno serce, serce Jona, odchodząc do Amorebiety – wchodzę w słowo mojemu mężczyźnie, ściskając w dłoniach teczkę klubowego numeru piętnastego. Nie mam jednak odwagi jej otworzyć, dopóki Nando nie skończy wątku Remedios de Olano.
– Nie, Amayu – przeczy ku mojemu zdziwieniu. – To byłoby za proste. Musiała upaść niżej.
– Javier – szepczę cicho.
– Javier już kochał, choć o tym nie wiedział. Żył dalej swoim życiem i przestał się liczyć. Jakby wycofał się z życia Remedios, lecz sam zdał sobie sprawę ze swoich uczuć dopiero w połowie maja. A wtedy było już za późno, ażeby cokolwiek zrobić.


***
Ehm, dylematy Remedios już chyba po niezłej metamorfozie są dziwne. Jakkolwiek całe MM jest dziwne i zdania nie zmienię. Właściwie, chyba nawet nie pamiętam, kiedy pisałam ten rozdział. Może jakoś w okolicy kwietnia-maja, tak myślę. No, w każdym razie chodzi o to, że pisałam to dawno i w sumie to ja nawet nie pamiętam już, co się w poszczególnych rozdziałach.
Anyway.
Lola postanowiła pohipsterzyć i jutro planuje udać się w garniturze i limonkowych trampkach na wigilię klasową etc. No, że życzcie mi powodzenia, żeby mnie przypadkiem Skrzecząca Danka aka dyrektorka nie zauważyła XD
Dla Corie. Bo umiera mi biedna na zapalenie ucha, gardła, whatever. Umiera w każdym razie, dlatego na pocieszenie, że ją kocham dostaje rozdział i kaczkę.
Do zobaczenia w sobotę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz