25.12.2013

33. Penélope.


`. Poważnym błędem jest wiara w to, że można ziścić swoje marzenia, nie dając nic w zamian.


Moje dzieciństwo, to najwcześniejsze oczywiście, upłynęło pod wpływem czegoś, co Baskowie nazywają zdrowym nacjonalizmem i bezkrwawą walką o swoją odrębność. W pamięci kilkulatki, jaką wtedy byłam, w szczególności wyrył się szyderczy charakter tej walki przez niektórych nazywaną po prostu próbą odzyskania należnej niepodległości, tego, co bezprawnie odebrał im Franco. Bezkrwawa walka, też mi coś.  
Dziś mam dwadzieścia osiem lat i wciąż w chwilach gorszych – o ile nie najgorszych – nachodzą mnie wspomnienia tej „walki”. Zamachy, krew, ofiary i strach. Przerażenie, które paraliżowało; przez które nie było się zdolnym myśleć. Ono wciąż potrafi obudzić mnie w środku nocy i w ułamku sekundy doprowadzić do spazmatycznego szlochu. I płaczę wtedy jak durna, choć – nie chcę i nie mogę obudzić Nando – duszę to w sobie i poduszce. Lecz te obrazy wracają, atakują mnie dwa razy mocniej niż poprzednim razem. Są dwukrotnie silniejsze, dwukrotnie namolniejsze i dwukrotnie boleśniejsze. Wygrywają ze mną zawsze.
Tamte wydarzenia wraz z upływem lat są coraz intensywniejsze, choć powinny blaknąć, odchodzić w niepamięć. Tamten strach powinien być dziś dla mnie odległym wspomnieniem, a jednak on wciąż żyje. We mnie. I nie umiem go pokonać, tak samo jak nie umiem nie cierpieć z powodu łatki baskijskiej zdrajczyni.
I tak samo jak nie umiem wybaczyć tym od „bezkrwawej walki” koszmaru, jaki przeżyłam te lata temu. Chciałabym zapomnieć, nareszcie się z tym pogodzić, ale uraz jest zbyt głęboki. Nienawidzę tych z ETA, bo przez nich cierpiałam, przez nich o mało nie straciłam życia i mamy.
Ile ja miałam wtedy, w Toledo, lat? Dziesięć? Dziesięć i pół? Przetrwanie zamachu baskijskich terrorystów na toledańskie metro dla dziesięcio-jedenastolatki jest traumą. Dla mnie ta trwa dalej, pojawia się co jakiś czas i przypomina o sobie. Żebym tylko nigdy nie zapomniała.
Pamiętam. Przed oczyma często mam tę wizję spadającego na nas gruzu i tego czekania. Wielogodzinnego strachu. Obawy, czy nas znajdą. Czy osoba obok nas jest cała i zdrowa. Czy kiedykolwiek uda nam się stąd uciec. Czekania na ratunek i niepewności. Niczego w tamtej chwili nie można było być pewnym. Wszystko zaś stało się pojęciem płynnym, nieistniejącym dla tamtej chwili.
Najważniejsze było wyjść z tego cało.
Wyszłyśmy, lecz na naszych barkach na zawsze spoczął ciężar nienawiści i żalu wobec ojczystego regionu Królestwa Hiszpanii. Przez ich upór i okropne sposoby dowiedzenia swych racji o mało nie zginęłam. Lecz zamiast mnie tamtego ciemnego w historii Toledo dnia życie utraciło wielu innych, niewinnych ludzi. To przez ich śmierć – a przecież zawinili jedynie tym, iż w tym pechowym momencie znaleźli się na stacji metra – nie umiem wybaczyć. To destrukcyjna nienawiść, choć niszcząca tylko mnie. Nikt inny o niej nie wie, nie potrafię podzielić się nią nawet z Nando, a przecież chcemy dzielić życie do jego końca…
Dziś mam dwadzieścia osiem lat, pierścionek na palcu, narzeczonego w domu i misję uratowania Athleticu Bilbao. Lecz jak mam pomagać innym, jeśli sama duszę wewnątrz siebie ból, żal i nieumiejętność wybaczenia?
Przeżyłam. Przeżyłyśmy obie. Całe niepołamane, nieporanione, a jednak przepełnione nienawiścią. A nie wdzięcznością, iż przeżyłyśmy to piekło.
Jednak to we mnie jest, to mnie boli i blokuje. Nie umiem się przełamać, jest ze mną trochę jak z tymi biedakami z Bilbao. Nie umiemy wyrzucić z siebie wspomnień; męczymy się nimi, lecz nie potrafimy bez nich żyć. Choćby taki Jon Aurtenetxe, który bez chorej miłości do Remedios nie wyobraża sobie świata. Ona jest jego wybuchem bomby na stacji toledańskiego metra. A on siedzi ze mną u Wonga i z tym delikatnym uśmiechem snuje swoją opowieść o najszczęśliwszych dniach Athleticu, które dziś wydają się być fantasmagorystycznym wyobrażeniem uzależnionego od jakiś prochów.
– W tamtych dniach ona była najbardziej jego. Była najszczęśliwsza, była jego kobietą od pół roku i nie chciała bez niego żyć. Nie umiała. Dla mnie to wciąż absurd, bowiem Penélope musiała być mu przeznaczona. Przecież nawet zgodziła się w końcu na lot przez całą Europę do Moskwy w połowie lutego. Ona, nieprzywykła do kilkustopniowej temperatury, o mrozie – ogromnym mrozie – nawet nie wspominając, poleciała z nami tylko dlatego, że Iker ją o to poprosił. Czyż to nie dowód jej miłości?
Zgadzam się z nim ruchem głowy. Lecz jeśli kochała, dlaczego od niego uciekła?


Zimno to ogromny eufemizm. W Moskwie jest kurewsko lodowato i Penélope zaczyna kląć na siebie, Ikera, Athletic i tę pieprzoną Rosję już w chwili wyjścia z wnętrza lotniska, choć droga do podstawionego autokaru to może pięćdziesiąt metrów. Iker oczywiście ściśle ją obejmuje, ciągnąc za sobą walizkę ze swoimi i jej rzeczami.
– Penny, jutro kupię ci futro z norek, o ile przestaniesz narzekać – błaga chłopak, pocałowawszy ją w przelocie.
– Nie założę na siebie czegoś, co kiedyś było radosnym szczurem! – woła oburzona. Ander Herrera idący obok zaczyna się śmiać, zaś ten przeklęty Martínez obdarza szatynkę dawką pogardy zawartej w bezlitosnym spojrzeniu. Jakże zdążyła za tym zatęsknić, nie goszcząc w Lezamie ani razu od kilku tygodni. Wyłączyła się z życia piłkarzy Bilbao, skupiwszy się wyłącznie na Ikerze. I kroczącym gdzieś z tyłu Nano o zbolałej minie. Amaranta nie ma wobec niego skrupułów, niszczy go coraz bardziej, choć pozornie nie można tego nawet spostrzec. Penélope zaś czuje się winna, iż tyle czasu poświęca Muniainowi, jednak wraz z każdym jego uśmiechem wszelkie wyrzuty sumienia znikają bez śladu. Stara się nie pamięć, nie myśleć o tych przykrych sprawach w jego towarzystwie. Skupia się na życiu własnym szczęściem i niezepsuciu go za wszelką cenę. To nie ona odpowiada za zachowanie zagubionej, poszukującej prawdziwej siebie Amaranty. I za kochającego ją do utraty tchu Nano również. Penélope Amorebieta Aldaya nie może nic zrobić. Po prostu relacja Nano i Amaranty przerasta jej kompetencje. Jakkolwiek pomoc nie jest przewidziana, więc pozostaje jej jedynie mocniej przywrzeć do boku ukochanego, szukając przy okazji odrobiny więcej ciepła.
„Niech to szlag trafi tych cholernych Ruskich! I tych z FIFY – UEFY? – też za tę pieprzoną Moskwę!” – klnie w myślach, lecz co ona, biedna, może zrobić? Wejście do autobusu, kiedy Iker na dole pozbywa się walizki, przy kurtuazyjnej pomocy ze strony Aitora to jednak zawsze jakaś opcja. Siada gdzieś pośrodku pojazdu, zaś za nią miejsce zajmuje roześmiana Amaranta z plecakiem Jona na ramieniu. Dla równowagi Nano wraz z urażonym Javim w towarzystwie nieodłącznego Llorente znaleźli sobie miejsca na samym tyle, zaś Amorebiecie dzielnie towarzyszy Iñigo i Herrera z Ibaiem przed nimi. Jakoś wytrwa w Moskwie bez swojej Penélope. Ta uśmiecha się z lekkim zmęczeniem – jest piąta rano tutejszego czasu, czyli czwarta w Bilbao, ona zaś spędziła w samolocie bite pięć godzin – do gawędzącego z Aurtenetxe Ikera. Potem ten siada u jej boku, całuje ją lekko i szepcze:
– Spróbuj zasnąć, Penny.
Dziewczyna posłusznie wciska między głowę i szybę za swoimi plecami jego klubową kurtkę i kładzie nogi na jego kolana. Zamyka oczy dopiero, gdy Muniain w jakiś niezrozumiały dlań sposób układa głowę na jej brzuchu. Nawet nie podejrzewała, że można w takiej dziwnej pozycji czuć się wygodnie, lecz długo o tym myśleć nie ma czasu – zapada w ciężki sen w akompaniamencie chichotów dueciku za sobą. Aurtenetxe-de Olano wyglądają na szczęśliwych, niekiedy nawet zakochanych w sobie po uszy, lecz Penélope nie daje się zwieść.
Jakby jakaś część jej przegrywała walkę z racjonalnym pragnieniem szczęścia dla swoich przyjaciół. Jakby chciała go dla Nano bardziej. O wiele bardziej. Jakkolwiek ich relacja i to, co razem przeszli przez lata, wiele wyjaśnia.
Śpi ciężko, co jakiś czas czując, że już prawie się budzi, już docierają do niej coraz słabsze chichoty ostatnich niedobitków Morfeusza.
Ta Moskwa musi być kurewsko duża, na pewno tysiąckroć większa niż Bilbao czy Barcelona. O tej dziurze, Cantaurze, nie wspominając. Może Penélope Amorebieta traci poczucie czasu, może to tylko spokojny sen w ramionach Ikera… A może jednak jeżdżą po obcym mieście na drugim końcu świata – kontynentu niby – bez celu?
A nuż ten cholerny kierowca się zgubił? Albo coś jeszcze gorszego?
Ten sen jej nie służy, budzi w niej strach i jest do pewnego stopnia świadomy. Jakby wcale nie wyłączyła coniektórych zmysłów i właśnie teraz patrzyła na udającego się w ich okolice – zapewne sprawdzić, czy z Amarantą wszystko okej – trenera Bielsę ostatnio cierpiącego na bezsenność na spółkę z Claudio Vivasem i Pablo Quirogą, swoimi asystentami. Albo na coś większego, o wiele gorszego od banalnej bezsenności. Na chorobę noszącą nazwę, bynajmniej nie szczegółową, składającą się z dwóch banalnych słów: Lokomotiv Moskwa. A potem, o ile się uda – i to warto wielokrotnie podkreślić – jeszcze gorsze widmo ich czeka. Manchester United. Ten wielki Manchester, klub z historią, z tradycjami i prawdziwą Legendą na czele, z Szefem, Najwyższym Kapłanem, Wielkim Mistrzem sir Alexem Fergusonem.
Bo mało kto wierzy w zwycięskie wyjście Ajaxu Amsterdam z dwumeczu z angielską potęgą w jednej szesnastej finału Ligi Europy. Tak samo jak zapewne mało kto będzie wierzył w Athletic, w biednego Marcelito dwojącego się i trojącego, ażeby tylko nie pozwolić swoim chłopcom w siebie zwątpić. Sam przecież tak często im powtarza, iż w futbolu wszystko jest dozwolone, absolutnie wszystko, oprócz poddawania się. I kibice też w to wierzą, wierzą w Athletic, w argentyńskiego szaleńca i swoje marzenia. Może presja będzie ogromna, może już jest, ale to wszystko jest tego warte. I widać, iż całe Bilbao tak twierdzi. Zaś miasto to żyje futbolem, jest najbardziej nim przesiąknięte ze wszystkich miast w Hiszpanii, a może i nawet na świecie.
Bo nigdzie nie ma takiego drugiego Athleticu. Nigdzie nie ma też takiej widowni jak na La Catedral – wymagającej, trudnej, ale wierzącej w swój ukochany klub do ostatniej sekundy każdego meczu. Uskrzydlającej piłkarzy swoją bezgraniczną miłością. Po prostu warto jest walczyć, biec za piłką do ostatniego tchu, bowiem całe Bilbao wierzy. Tak samo jak Penélope w nich wierzy i właśnie dlatego tutaj, w tej przeklętej Moskwie, jednak jest. Choć w stanie półsnu wplata dłonie w jasne włosy swojego chłopaka i zaczyna tego miasta nienawidzić tak bardzo, jak tylko jest to możliwe. A najbardziej nienawidzi tego, iż nie może zasnąć tak na dobre. Poza tym wciąż jest jej zimno, choć Iker jest cieplutki i opatulił ją jeszcze swoim swetrem. A potem jeszcze klubowym kocem wymuszonym od Txetxu, jednego z utilleros, choć tym nakrył i siebie. Co nie zmienia faktu, iż jest taki kochany…
Nie spostrzega, gdy wreszcie udaje jej się zasnąć. Ale wciąż sen ten nie jest dobry, choć przynajmniej budzą ją dopiero delikatnie pocałunki Ikera. Na dworze wciąż ciemno, chłopak jest troszkę zaspany, ale cichym głosem powtarza z czułością:
– Penny, skarbie, już jesteśmy pod hotelem, już możesz się obudzić…
Szatynka kilkukrotnie mruga, nie mogąc przyswoić do siebie jego słów. Zaspana jest, wciąż również cholernie zmęczona.
– Już? – mamrocze. – Która godzina?
– Nieważne – odpiera chłopak. – Chodź, ubierz się. Zaraz i tak dostaniemy pokój i pójdziemy dalej spać.
Penélope uśmiecha się ciepło, ale jest zbyt zaspana, albo po prostu otumaniona nadmiarem niezrozumiałych myśli plączących się po jej głowie podczas usilnych prób zaśnięcia, ażeby spostrzec chwilę, kiedy Iker opatula ją szalikiem, zapina suwak klubowej kurtki i wsuwa na głowę czapkę.
– To moja czapka? – dziwi się dziewczyna. Odpowiada jej wybuch śmiechu młodego Baska i pocałunek złożony na jej policzku. Wymowne. Szybko prowadzi ją do hotelu i sadza gdzieś na sofie u boku śpiącego w najlepsze i chrapiącego Herrery. Jego kolega z pokoju, biedny Ibai, organizuje klucze i ukradkiem robi sobie kolejne dziwne zdjęcie do opublikowania na instagramie. W końcu nic nie bawi tak bardzo jak instagram Ibaia Gómeza.
Penélope ziewa, spojrzawszy na zegarek. Doskonale, niewiele przed siódmą rano, a na tym przeklętym końcu świata – kontynentu? – wciąż ciemno. Coraz mniej jest zadowolona z pomysłu przyjazdu tutaj. Mogła zostać w Bilbao w towarzystwie zewnętrznej elewacji nowego San Mamés. Choć z drugiej strony bycie z Ikerem wyjątkowo lubi, czuje się przy nim tak bezpiecznie, nawet jeśli gdzieś niedaleko beztrosko hotelowy hol przemierza Javi – no dobra, obecnie zmęczony wykłóca się o coś z biedną recepcjonistką – w pakiecie ze słodką nienawiścią.
Lecz nie jest dane jej długo skupiać się na Martínezie. Czuły ton Ikera i jego oddech muskają jej szyję, skutecznie odwracając uwagę panny Amorebiety. Albo robią to jego słowa, w tej chwili brzmiące niczym najpiękniejsza melodia:
– Chodź, Penny, mam już kartę do pokoju. Pięć pięter windą i pójdziemy natychmiast spać.
Kolejnym wspomnieniem jest opadnięcie na wielkie, miękkie łóżko w ubraniach i pełne troski dłonie Baska wyzwalające ją z szalika, czapki, kurtki i tak dalej. Pamięta jeszcze jego słodkie pocałunki, a potem zasypia bezpiecznie wtulona w ramiona ukochanego. Sen zaś jest dobry, ciemny i twardy. Relaksujący.
Nareszcie.


Poranki nie są ulubioną porą dnia Penélope Amorebiety. Nawet te, kiedy budzi się u boku Ikera, kiedy jest jej w łóżku ciepło, dobrze i bezpiecznie.
A właśnie tak zawsze jest przy ukochanym chłopaku. Przy tym, bez którego życia sobie nie wyobraża, bez którego nie przetrwa choćby dnia. Nie umiałaby już bez niego żyć, na pewno by sobie nie poradziła. Nie po sześciu miesiącach u boku Ikera.
Poranek – chociaż w sumie jest już w okolicach dziesiątej rano i już tego porankiem nazwać nie można – w Moskwie jest ciemny, śnieżny i niemiły. Przynajmniej na zewnątrz, bo Penélope jest dobrze i cieplutko wtulonej w tors Ikera, który jeszcze smacznie śpi. I dobrze, niech śpi jak najdłużej, nawet Marcelo kazał się piłkarzom wyspać do oporu. Zresztą, należy mu się ten sen choćby za spędzenie czasu w autobusie w cholernie dziwnej pozycji, albo kilka godzin lotu z głową Penélope na swoich nogach, kiedy śmiała się, opowiadając mu jakieś anegdotki z dzieciństwa. Nawet nie podejrzewała, iż przypomni sobie tyle pozytywnych rzeczy z tamtego okresu swojego życia.
Pewnie leżałaby tak w jego ramionach jeszcze przez długi czas, gdyby była w stanie to zrobić. Ale nie jest, kręci się w tym łóżku, aż wreszcie podejmuje decyzję najlepszą z najlepszych. A mianowicie postanawia wyplątać się z jego objęć, wstać i udać się na śniadanie do hotelowej restauracji. Ubiera się w swoje wczorajsze, szare dresy i klubową bluzę Ikera, po czym wychodzi po cichu z pokoju, marząc o kawie.
O ile w tej przeklętej Rosji w ogóle umieją zaparzyć dobrą kawę. I to właśnie dookoła kofeinowego naparu krążą jej myśli, kiedy pojawia się w restauracji. O dziwo nie jest jedynym gościem baskijskiej wycieczki z problemami ze snem.
Nano Amorebieta w milczeniu delektuje się małą czarną i rogalikiem. Jest smutny i jego wyrazu twarzy nie zmienia nawet czuły pocałunek Penélope na swoim policzku.
– Hej, Nano – uśmiecha się szatynka z własną, upragnioną kawą w dłoniach. – Czemu nie śpisz?
Długa chwila ciszy.
– Nie mogę – mamrocze cicho. – A ty?
– Też. I nie chcę go budzić.
– Czemu nie zostałaś w domu?
Penélope uśmiecha się blado.
– W którym domu? Ostatnio cię zaniedbałam, wiem, Nano – dodaje ze szczerym żalem. – Tak wyszło…
– Nie mogę mieć ci tego za złe, Penélope. Jesteś szczęśliwa.
– Twoim kosztem.
– Moim kosztem jest szczęśliwa tylko jedna kobieta.
– Amaranta…
– Przecież oboje o tym wiemy. Ale jak się kogoś kocha, bez znaczenia, jak bardzo boli, jego szczęście jest najważniejsze.
– Oby bolało jak najmniej. Nie śpisz, bo Iñigo chrapie?
Po raz pierwszy na twarzy Wenezuelczyka wpełza cień uśmiechu.
– Zawsze chrapie. Im bardziej jest zmęczony, tym głośniej. A Iker?
– Wycierpiał się już swoje ze mną. Niech się wyśpi, musicie wygrać dziś mecz.
– Wygramy.
Ponownie zalega chwila ciszy. Ale już bardziej naturalnej dla obojga. Przerywa ją Penélope z uśmiechem pełnym uczuć:
– Kocham cię, Nano.
Wenezuelczyk również się uśmiecha, po czym bierze łyk kawy, nim odpiera:
– Ja ciebie też, Penélope.


– Przegraliśmy w Moskwie, na Łużnikach, stadionie, który parę lat wcześniej był świadkiem triumfu wielkiego United. Przegraliśmy, lecz ten gol na Łużnikach, honorowe trafienie, pozwolił nam pogrążyć owe United na kolejnym szczebelku pucharowej drabinki.
Mogliśmy wygrać z Lokomotivem, lecz nasza potęga dopiero się zbliżała. Rozgromiliśmy Manchester United, bo mieliśmy Penélope. Nie byliśmy tego świadomi, lecz kiedy ona była, graliśmy jak ze snów. I wygrywaliśmy.
Uśmiecham się delikatnie ze smutkiem. No tak, klasyka. Dopiero po jej ucieczce zrozumieli, ile dla nich znaczyła, jak bardzo się jej zawierzyli. A wszystko to stało się nieświadomie, w pełnym otępieniu jej osobą i na tyle dawno, iż nie można było już się uratować przed ostatecznym upadkiem.
– Osiemnastego lutego zeszłego roku mijało pół roku od chwili, gdy Penélope Amorebieta po raz pierwszy w życiu przekroczyła bramy naszej Lezamy i stała się częścią nas. Tego dnia wszystko się zaczęło, a przede wszystkim nasza potęga i jej koniec. Zaczęła się opowieść jej życia, zaś osiemnastego lutego, pół roku później, ona wciąż trwała i nic nie zapowiadało coraz bliższej katastrofy. Miała wtedy zakochanego w sobie po uszy Muniaina, którego uczucia absolutnie odwzajemniała, miała masę prawdziwych przyjaciół i swojego Nano, kimkolwiek dla niej był. Wiesz, Fab, to był chyba najszczęśliwszy dzień jej życia. Albo jeden z najszczęśliwszych, choć nie mnie to oceniać. Chciałbym ją zapytać właśnie o to, o ten najszczęśliwszy dzień jej życia, lecz… – i tutaj Jon Aurtenetxe milknie, o mało nie roniąc kilku łez nad sushi.
A ja o mało nie ronię tych kilku łez wraz z nich, choć wciąż nie rozumiem, dlaczego jej już nie ma. I dlaczego wszyscy powtarzają, iż Penélope Amorebieta już nigdy w Bilbao nie zagości, podtrzymując jednocześnie nadzieję w młodym Muniainie i jej najdroższym Nano.


Osiemnasty luty pojawił się niespodziewanie i prawie przeminął gdzieś pomiędzy treningiem w Lezamie przed  jutrzejszym meczem z Malagą, a jej egzaminem na prawo jazdy. Właściwie, aby ją do tego dopuszczono, musiała jedynie wyjeździć odpowiednią ilość godzin z instruktorem, co było absolutną męczarnią. Tutaj nawet urok Ikera nic nie mógł zdziałać, instruktor był mężczyzną całkowicie niezorientowanym w futbolu – niemożliwe! – i nie chcącym tego zmieniać. Pierdolony ignorant i służbista. Normalnie zobaczywszy jej umiejętności, każdy inteligentny człowiek tylko podpisałby papiery. Ale nie, musiała swoje wycierpieć, ażeby wreszcie w sześć miesięcy po pojawieniu się w Bilbao – no dobra, te minęły wczoraj i zostały oblane jedynie w towarzystwie Nano – móc przystąpić do egzaminu.
Ale przynajmniej jej drogi chłopak obudził ją w okolicach południa przesłodkim smsem „Trzymam kciuki, powodzenia, do zobaczenia o 18 w Los Leones, kocham Cię baaaaardzo mocno! I.”, od czego już na dzień dobry zrobiło jej się tak ciepło na sercu. A potem jeszcze Nano wpadł do sypialni z kubkiem świeżo zaparzonej kawy i czułym:
– Hej, Penélope, jak się czujesz?
Dziewczyna uśmiecha się doń delikatnie.
– Trochę boli mnie głowa. Mam kaca prawie na równi z tym sprzed pół roku.
– Nie widać po tobie.
– Starasz się być miły.
– Szczery, co najwyżej. Brakowało nam ciebie na treningu.
– Jakoś jednak dobrze mi się bez was spało – odpiera trochę złośliwie. Nano parska śmiechem.
– Nie wątpię. Zlikwidowaliśmy półtora butelki wina z naszego prywatnego składziku w piwnicy.
– Piliśmy wino? – pyta nieprzytomnie. – Nie pamiętam.
– Bo dopiero wstałaś. Iker już dzwonił?
– Napisał smsa. A co?
– Jakoś wątpię, żebyś wróciła do domu na noc – odpiera z subtelnie drwiącym uśmiechem Amorebieta. Penélope  już ma na końcu języka naprawdę niemiłe słowa w celu odgryzienia się, jednakże w ostatniej chwili się powstrzymuje.
Nano robi dobrą minę do złej gry, za wszelką cenę stara się nie pokazywać po sobie, jak jest mu cholernie ciężko, widząc Amarantę szczęśliwą w ramionach Jona. To ostatnia osoba, którą ktokolwiek podejrzewał o poradzenie sobie z utrzymaniem niepokornej Argentynki u swego boku, z uszczęśliwieniem jej. A jednak niepozorny Aurtenetxe wytrzymuje z tą wariatką już od około półtora miesiąca i niech chwała mu będzie za to. Przynajmniej pod względem jej spokoju i tego delikatnego uśmiechu na twarzy argentyńskie dietetyczki Athleticu.
Bo dla Nano nieobecność Amaranty, jej okrutności wobec jego serca i już naprawdę długie, jeśli spojrzy się na jej poprzednie związki pod względem ich długości – Martinez oczywiście się nie liczy – trwanie z Jonem.
A przecież cała trójka jest bliska Penélope  i powinno liczyć się tylko ich szczęście. Tym bardziej, iż nie zapowiada się, aby Amaranta odeszła od młodego Baska. Chyba jest w nim zakochana, jakkolwiek „chyba” to swoistego rodzaju słowo-klucz. O ile Remedios Amaranta de Olano Flores w ogóle umie kochać.
Na pewno jednak umie robić to Penélope . I kocha tego, którego zna dopiero od pół roku. Ba, ona nie wyobraża sobie już świata bez niego! Nie wie, co będzie robić po skończeniu projektu nowego San Mamés – termin zdania go ma wyznaczony na pierwszy dzień marca, lecz w sumie pozostały jej jedynie drobne korekty – ale jest pewna, iż pozostanie z Ikerem w Bilbao. Powrót do Wenezueli czy kręcenie się gdzieś po Europie nie mają sensu w obliczu trzymającego ją tutaj uczucia. Poza tym domowi Ikera przydałoby się trochę kobiecej ręki, może też kilka niewielkich przeróbek w kwestii konstrukcyjnej – panna Amorebieta wciąż nie pojmuje, po jaką cholerę w połowie holu stoi całkowicie nieistotna ściana skutecznie blokująca przejście – i mieszkanie tam byłoby czymś cudownym.
Cóż, sama perspektywa mieszkania z Ikerem wydaje się być wyjątkowo niesamowita. Chociaż ze strony obojga nie padła jeszcze żadna aluzja.
Ale padnie, w to Penélope  nie musi wątpić. W końcu Iker ją kocha, a czy to nie jest najważniejsze?


– Jak ci poszedł egzamin, skarbie?
– A jak miał pójść? – uśmiecha się delikatnie dziewczyna, rozkoszując się cudownym smakiem kolejnego z włoskich dań Cozzy, jakie właściciel Los Leones postanowił zaserwować gwiazdeczce Athleticu i jego dziewczynie w dniu półrocznicy. O ile w ogóle można tak mówić, bo brzmi to… dziwnie.
– Czyli zdałaś.
– Na luzie. Wiesz, ten egzamin w porównaniu z jeżdżeniem twoim autkiem po centrum Pampeluny był niczym – parska z czułością dziewczę. – A jak było na treningu? Marcelo już zaczął wam truć meczem z Málagą i rewanżem z Lokomotivem, czy jeszcze cisza?
– Już niedługo, szykował się na wykład, ale wpadła Meme i wybiła go z rytmu.
– Ojej, jak mi szkoda – kpi roześmiana szatynka.
– Nam nie mniej – odpiera równie rozbawiony Iker. – Penny… – zaczyna z wymownym uśmiechem.
Dziewczyna mocniej ściska jego dłoń pod stołem za słynnym przepierzeniem Los Leones.
– Jeśli chcesz mi zaproponować deser w domu i już przygotowałeś na niego intxaursaltsę z szampanem, nie mogę zaprotestować i się nie zgodzić.
Rozbawienie na jego twarzy oraz tradycyjny baskijski deser, za którym Penélope  przepada od dawna, szczególnie w jego wykonaniu, są jednak warte zrezygnowania z cudownej kuchni Włocha Cozzy, który wcale nie jest tym oburzony. Żegna ich z uśmiechem, podarowawszy Ikerowi butelkę jakiegoś podobno dobrego szampana. Miły gest z jego strony. Jednakże szampan się nie przydaje, tak samo jak czekająca w lodówce mleczno-orzechowa intxaursaltsa, bowiem zaraz po wkroczeniu do domu usta Ikera odnajdują w ciemności jej własne, a potem wszystko dzieje się tak szybko, iż Penélope nie jest w stanie spostrzec momentu, kiedy ich związek wkracza na kolejny, nowy poziom.
I bynajmniej nie ma zamiaru przeczyć temu, iż całkiem jej się to podoba, szczególnie kiedy może krzyczeć na co najmniej całą tą wiochę pod Bilbao, a nikogo poza Ikerem to całkowicie nie obchodzi.


To dziwne, że nie może spać. Jest zmęczona, naprawdę jest zmęczona i jest jej też naprawdę wygodnie w jego ramionach. Iker oddycha spokojnie, miarowo i na pewno już dawno temu zapadł w sen, lecz jego dziewczyna za nic w świecie nie potrafi oddalić się do krainy Morfeusza.
Jakby tego idealnego wieczoru coś poszło… nie tak. Jakby nie tak to sobie wyobrażała, jakby nie tak tego pragnęła. Jakby chciała czegoś… innego.
Coś było źle. Sama nie wie co, lecz ma stuprocentową pewność, iż nie było tak, jak być powinno. I chyba przez to nie może zasnąć.
Oczywiście, było cudownie, romantycznie, tak przyjemnie i bezpiecznie w jego objęciach, ale… To małe, nieznaczne i niezrozumiałe nawet dla niej „ale” wszystko psuje.
Pozostaje jej jedynie wstać z wielkiego, miękkiego łóżka i udać się do kuchni w celu znalezienia czegoś mocniejszego na ukojenie nerwów. Na przykład tego szampana od szefa Los Leones. Drogę przemierza na pamięć, w ciemności – nie raz już tak łaziła w środku nocy, bo, na przykład, naszła ją ochota na jogurt lub coś równie absurdalnego – modląc się tylko, ażeby Kun spał gdzieś z dala od jej trasy. Światło włącza dopiero w kuchni i dopiero wtedy przekonuje się, iż pies zakopał się pod stertą poduszek na sofie. Wielki labrador śpiący pod stertą poduszek. W sumie mogła się tego spodziewać, choć to trochę… dziwne. Ale jeszcze dziwniejsze rzeczy ma teraz na głowie. Na przykład swoje małe, psujące wszystko „ale”. Szampana na szczęście znajduje jakiegoś otwartego w lodówce, a obok niego stoi jej ukochany deser. Bierze obie te rzeczy i udaje się z nimi na sofę, gdzie bezpardonowo wpycha się na miejsce Kuna. Pies mruknie coś pod nosem, spojrzy na nią z zaspaniem, po czym i tak zaśnie. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
– Penny, czemu nie śpisz? – dociera ją cichy, troskliwy głos Ikera. – Chodź do łóżka.
– Z jedzeniem i szampanem?
– No chodź – Iker wyciąga w jej stronę rękę, na co ona nie umie pozostać obojętną. Oczywiście bierze ze sobą ukochany deser i tego szampana, ale konsumpcję kończy w łóżku, gdy młody Bask przytula się do jej pleców i mruczy cicho: – Dlaczego nie śpisz? Coś było nie tak?
Dziewczyna uśmiecha się smutno, odwracając głowę w jego stronę.
– Nie wiem – przyznaje. – Nie umiem tego określić. Było doskonale, ale…
– Ale – powtarza delikatnie, całując ją gdzieś w pobliżu kącika ust. – Odłóż szampana i intxaursaltsę.
– Nie rozumiem – przyznaje cicho.
– Odłóż.
Więc to robi. Kładzie talerzyk i butelkę koło łóżka. Iker zaś obdarowuje jej kark kilkoma pocałunkami.
– A teraz spróbujemy jeszcze raz, Penny. Żeby wszystko było idealnie.
Skina głową.
„Żeby wszystko było idealnie.”


***
Wiem, że jestem spóźniona o jakieś 45-50 minut, wiem -.-
Rozdział, jak to rozdział. Wciąż jest mdło, że aż diabli, ale mamy coś ciekawego na temat Fabrizii nareszcie. Pamiętam, że ta część jej wątku narodziła się przypadkiem i chyba była najlepszym lekarstwem na wszystko, co mnie męczyło.
Mówiłam może kiedyś, że gdzieś pomiędzy MM jest tak bardzo wiele mnie? Na pewno gdzieś kiedyś powiedziała to Marta. Jakkolwiek teraz nawet nie pamiętam, czy była to rozmowa prywatna, czy gdzieś można to odnaleźć w czeluściach internetów.
Anyway.
Nienawidzę świąt. Całym, cholernym sercem nienawidzę świąt, pana Bolesława Prusa, który w sumie był Olkiem, i pierogów. Nie spojrzę na nie przez następne x miesięcy.
Poza tym pozdrawiam Was zasmucona regeneracją Jedenastego i trochę w niecierpliwości, co też Szatan Moff wymyśli.
A teraz reklama Absurdu >klik<, którego nie bierze się na poważnie i który się czyta dla śmiechu. 
Dla Ptysia. Bo ryczała po Jedenastym, chociaż nie miał niczego a szczególnie brwi. I bo ma piękne, kocie sny ;3

Do zobaczenia w niedzielę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz