`.
Poważnym błędem jest wiara w to, że można ziścić swoje marzenia, nie dając nic
w zamian.
Moje dzieciństwo, to najwcześniejsze oczywiście, upłynęło pod wpływem
czegoś, co Baskowie nazywają zdrowym nacjonalizmem i bezkrwawą walką o swoją
odrębność. W pamięci kilkulatki, jaką wtedy byłam, w szczególności wyrył się
szyderczy charakter tej walki przez niektórych nazywaną po prostu próbą
odzyskania należnej niepodległości, tego, co bezprawnie odebrał im Franco.
Bezkrwawa walka, też mi coś.
Dziś mam dwadzieścia osiem lat i wciąż w chwilach gorszych – o ile nie
najgorszych – nachodzą mnie wspomnienia tej „walki”. Zamachy, krew, ofiary i strach. Przerażenie, które
paraliżowało; przez które nie było się zdolnym myśleć. Ono wciąż potrafi
obudzić mnie w środku nocy i w ułamku sekundy doprowadzić do spazmatycznego
szlochu. I płaczę wtedy jak durna, choć – nie chcę i nie mogę obudzić Nando –
duszę to w sobie i poduszce. Lecz te obrazy wracają, atakują mnie dwa razy
mocniej niż poprzednim razem. Są dwukrotnie silniejsze, dwukrotnie namolniejsze
i dwukrotnie boleśniejsze. Wygrywają ze mną zawsze.
Tamte wydarzenia wraz z upływem lat są coraz intensywniejsze, choć
powinny blaknąć, odchodzić w niepamięć. Tamten strach powinien być dziś dla
mnie odległym wspomnieniem, a jednak on wciąż żyje. We mnie. I nie umiem go
pokonać, tak samo jak nie umiem nie cierpieć z powodu łatki baskijskiej
zdrajczyni.
I tak samo jak nie umiem wybaczyć tym od „bezkrwawej walki” koszmaru,
jaki przeżyłam te lata temu. Chciałabym zapomnieć, nareszcie się z tym
pogodzić, ale uraz jest zbyt głęboki. Nienawidzę tych z ETA, bo przez nich cierpiałam,
przez nich o mało nie straciłam życia i mamy.
Ile ja miałam wtedy, w Toledo, lat? Dziesięć? Dziesięć i pół?
Przetrwanie zamachu baskijskich terrorystów na toledańskie metro dla
dziesięcio-jedenastolatki jest traumą. Dla mnie ta trwa dalej, pojawia się co
jakiś czas i przypomina o sobie. Żebym
tylko nigdy nie zapomniała.
Pamiętam. Przed oczyma często mam tę wizję spadającego na nas gruzu i
tego czekania. Wielogodzinnego strachu. Obawy, czy nas znajdą. Czy osoba obok
nas jest cała i zdrowa. Czy kiedykolwiek uda nam się stąd uciec. Czekania na
ratunek i niepewności. Niczego w tamtej chwili nie można było być pewnym.
Wszystko zaś stało się pojęciem płynnym, nieistniejącym dla tamtej chwili.
Najważniejsze było wyjść z tego cało.
Wyszłyśmy, lecz na naszych barkach na zawsze spoczął ciężar nienawiści
i żalu wobec ojczystego regionu Królestwa Hiszpanii. Przez ich upór i okropne
sposoby dowiedzenia swych racji o mało nie zginęłam. Lecz zamiast mnie tamtego
ciemnego w historii Toledo dnia życie utraciło wielu innych, niewinnych ludzi.
To przez ich śmierć – a przecież zawinili jedynie tym, iż w tym pechowym
momencie znaleźli się na stacji metra – nie umiem wybaczyć. To destrukcyjna
nienawiść, choć niszcząca tylko mnie. Nikt inny o niej nie wie, nie potrafię podzielić
się nią nawet z Nando, a przecież chcemy dzielić życie do jego końca…
Dziś mam dwadzieścia osiem lat, pierścionek na palcu, narzeczonego w
domu i misję uratowania Athleticu Bilbao. Lecz jak mam pomagać innym, jeśli
sama duszę wewnątrz siebie ból, żal i nieumiejętność wybaczenia?
Przeżyłam. Przeżyłyśmy obie. Całe niepołamane, nieporanione, a jednak
przepełnione nienawiścią. A nie wdzięcznością, iż przeżyłyśmy to piekło.
Jednak to we mnie jest, to mnie boli i blokuje. Nie umiem się
przełamać, jest ze mną trochę jak z tymi biedakami z Bilbao. Nie umiemy
wyrzucić z siebie wspomnień; męczymy się nimi, lecz nie potrafimy bez nich żyć.
Choćby taki Jon Aurtenetxe, który bez chorej miłości do Remedios nie wyobraża
sobie świata. Ona jest jego wybuchem bomby na stacji toledańskiego metra. A on
siedzi ze mną u Wonga i z tym delikatnym uśmiechem snuje swoją opowieść o
najszczęśliwszych dniach Athleticu, które dziś wydają się być fantasmagorystycznym
wyobrażeniem uzależnionego od jakiś prochów.
– W tamtych dniach ona była najbardziej jego. Była najszczęśliwsza,
była jego kobietą od pół roku i nie chciała bez niego żyć. Nie umiała. Dla mnie
to wciąż absurd, bowiem Penélope musiała być mu przeznaczona. Przecież nawet
zgodziła się w końcu na lot przez całą Europę do Moskwy w połowie lutego. Ona,
nieprzywykła do kilkustopniowej temperatury, o mrozie – ogromnym mrozie – nawet
nie wspominając, poleciała z nami tylko dlatego, że Iker ją o to poprosił. Czyż
to nie dowód jej miłości?
Zgadzam się z nim ruchem głowy. Lecz jeśli kochała, dlaczego od niego
uciekła?
Zimno to ogromny
eufemizm. W Moskwie jest kurewsko lodowato i Penélope zaczyna kląć na siebie,
Ikera, Athletic i tę pieprzoną Rosję już w chwili wyjścia z wnętrza lotniska,
choć droga do podstawionego autokaru to może pięćdziesiąt metrów. Iker
oczywiście ściśle ją obejmuje, ciągnąc za sobą walizkę ze swoimi i jej
rzeczami.
– Penny, jutro
kupię ci futro z norek, o ile przestaniesz narzekać – błaga chłopak,
pocałowawszy ją w przelocie.
– Nie założę na
siebie czegoś, co kiedyś było radosnym szczurem! – woła oburzona. Ander Herrera
idący obok zaczyna się śmiać, zaś ten przeklęty Martínez obdarza szatynkę dawką
pogardy zawartej w bezlitosnym spojrzeniu. Jakże zdążyła za tym zatęsknić, nie
goszcząc w Lezamie ani razu od kilku tygodni. Wyłączyła się z życia piłkarzy
Bilbao, skupiwszy się wyłącznie na Ikerze. I kroczącym gdzieś z tyłu Nano o
zbolałej minie. Amaranta nie ma wobec niego skrupułów, niszczy go coraz
bardziej, choć pozornie nie można tego nawet spostrzec. Penélope zaś czuje się
winna, iż tyle czasu poświęca Muniainowi, jednak wraz z każdym jego uśmiechem
wszelkie wyrzuty sumienia znikają bez śladu. Stara się nie pamięć, nie myśleć o
tych przykrych sprawach w jego towarzystwie. Skupia się na życiu własnym
szczęściem i niezepsuciu go za wszelką cenę. To nie ona odpowiada za zachowanie
zagubionej, poszukującej prawdziwej siebie Amaranty. I za kochającego ją do
utraty tchu Nano również. Penélope Amorebieta Aldaya nie może nic zrobić. Po
prostu relacja Nano i Amaranty przerasta jej kompetencje. Jakkolwiek pomoc nie
jest przewidziana, więc pozostaje jej jedynie mocniej przywrzeć do boku
ukochanego, szukając przy okazji odrobiny więcej ciepła.
„Niech to szlag
trafi tych cholernych Ruskich! I tych z FIFY – UEFY? – też za tę pieprzoną
Moskwę!” – klnie w myślach, lecz co ona, biedna, może zrobić? Wejście do
autobusu, kiedy Iker na dole pozbywa się walizki, przy kurtuazyjnej pomocy ze
strony Aitora to jednak zawsze jakaś opcja. Siada gdzieś pośrodku pojazdu, zaś
za nią miejsce zajmuje roześmiana Amaranta z plecakiem Jona na ramieniu. Dla
równowagi Nano wraz z urażonym Javim w towarzystwie nieodłącznego Llorente
znaleźli sobie miejsca na samym tyle, zaś Amorebiecie dzielnie towarzyszy Iñigo
i Herrera z Ibaiem przed nimi. Jakoś wytrwa w Moskwie bez swojej Penélope. Ta
uśmiecha się z lekkim zmęczeniem – jest piąta rano tutejszego czasu, czyli
czwarta w Bilbao, ona zaś spędziła w samolocie bite pięć godzin – do
gawędzącego z Aurtenetxe Ikera. Potem ten siada u jej boku, całuje ją lekko i
szepcze:
– Spróbuj zasnąć,
Penny.
Dziewczyna
posłusznie wciska między głowę i szybę za swoimi plecami jego klubową kurtkę i
kładzie nogi na jego kolana. Zamyka oczy dopiero, gdy Muniain w jakiś
niezrozumiały dlań sposób układa głowę na jej brzuchu. Nawet nie podejrzewała,
że można w takiej dziwnej pozycji czuć się wygodnie, lecz długo o tym myśleć
nie ma czasu – zapada w ciężki sen w akompaniamencie chichotów dueciku za sobą.
Aurtenetxe-de Olano wyglądają na szczęśliwych, niekiedy nawet zakochanych w
sobie po uszy, lecz Penélope nie daje się zwieść.
Jakby jakaś część
jej przegrywała walkę z racjonalnym pragnieniem szczęścia dla swoich
przyjaciół. Jakby chciała go dla Nano bardziej. O wiele bardziej. Jakkolwiek ich relacja i to, co razem przeszli
przez lata, wiele wyjaśnia.
Śpi ciężko, co jakiś
czas czując, że już prawie się budzi, już docierają do niej coraz słabsze
chichoty ostatnich niedobitków Morfeusza.
Ta Moskwa musi
być kurewsko duża, na pewno tysiąckroć większa niż Bilbao czy Barcelona. O tej
dziurze, Cantaurze, nie wspominając. Może Penélope Amorebieta traci poczucie
czasu, może to tylko spokojny sen w ramionach Ikera… A może jednak jeżdżą po
obcym mieście na drugim końcu świata – kontynentu niby – bez celu?
A nuż ten
cholerny kierowca się zgubił? Albo coś jeszcze gorszego?
Ten sen jej nie
służy, budzi w niej strach i jest do pewnego stopnia świadomy. Jakby wcale nie
wyłączyła coniektórych zmysłów i właśnie teraz patrzyła na udającego się w ich
okolice – zapewne sprawdzić, czy z Amarantą wszystko okej – trenera Bielsę
ostatnio cierpiącego na bezsenność na spółkę z Claudio Vivasem i Pablo Quirogą,
swoimi asystentami. Albo na coś większego, o wiele gorszego od banalnej
bezsenności. Na chorobę noszącą nazwę, bynajmniej nie szczegółową, składającą
się z dwóch banalnych słów: Lokomotiv Moskwa. A potem, o ile się uda – i to
warto wielokrotnie podkreślić – jeszcze gorsze widmo ich czeka. Manchester
United. Ten wielki Manchester, klub z historią, z tradycjami i prawdziwą
Legendą na czele, z Szefem, Najwyższym Kapłanem, Wielkim Mistrzem sir Alexem
Fergusonem.
Bo mało kto
wierzy w zwycięskie wyjście Ajaxu Amsterdam z dwumeczu z angielską potęgą w
jednej szesnastej finału Ligi Europy. Tak samo jak zapewne mało kto będzie
wierzył w Athletic, w biednego Marcelito dwojącego się i trojącego, ażeby tylko
nie pozwolić swoim chłopcom w siebie zwątpić. Sam przecież tak często im
powtarza, iż w futbolu wszystko jest dozwolone, absolutnie wszystko, oprócz
poddawania się. I kibice też w to wierzą, wierzą w Athletic, w argentyńskiego
szaleńca i swoje marzenia. Może presja będzie ogromna, może już jest, ale to
wszystko jest tego warte. I widać, iż całe Bilbao tak twierdzi. Zaś miasto to
żyje futbolem, jest najbardziej nim przesiąknięte ze wszystkich miast w
Hiszpanii, a może i nawet na świecie.
Bo nigdzie nie ma
takiego drugiego Athleticu. Nigdzie nie ma też takiej widowni jak na La
Catedral – wymagającej, trudnej, ale wierzącej w swój ukochany klub do
ostatniej sekundy każdego meczu. Uskrzydlającej piłkarzy swoją bezgraniczną
miłością. Po prostu warto jest walczyć, biec za piłką do ostatniego tchu,
bowiem całe Bilbao wierzy. Tak samo
jak Penélope w nich wierzy i właśnie dlatego tutaj, w tej przeklętej Moskwie,
jednak jest. Choć w stanie półsnu wplata dłonie w jasne włosy swojego chłopaka
i zaczyna tego miasta nienawidzić tak bardzo, jak tylko jest to możliwe. A
najbardziej nienawidzi tego, iż nie może zasnąć tak na dobre. Poza tym wciąż
jest jej zimno, choć Iker jest cieplutki i opatulił ją jeszcze swoim swetrem. A
potem jeszcze klubowym kocem wymuszonym od Txetxu, jednego z utilleros, choć
tym nakrył i siebie. Co nie zmienia faktu, iż jest taki kochany…
Nie spostrzega,
gdy wreszcie udaje jej się zasnąć. Ale wciąż sen ten nie jest dobry, choć
przynajmniej budzą ją dopiero delikatnie pocałunki Ikera. Na dworze wciąż
ciemno, chłopak jest troszkę zaspany, ale cichym głosem powtarza z czułością:
– Penny, skarbie,
już jesteśmy pod hotelem, już możesz się obudzić…
Szatynka
kilkukrotnie mruga, nie mogąc przyswoić do siebie jego słów. Zaspana jest,
wciąż również cholernie zmęczona.
– Już? –
mamrocze. – Która godzina?
– Nieważne –
odpiera chłopak. – Chodź, ubierz się. Zaraz i tak dostaniemy pokój i pójdziemy
dalej spać.
Penélope uśmiecha
się ciepło, ale jest zbyt zaspana, albo po prostu otumaniona nadmiarem niezrozumiałych
myśli plączących się po jej głowie podczas usilnych prób zaśnięcia, ażeby
spostrzec chwilę, kiedy Iker opatula ją szalikiem, zapina suwak klubowej kurtki
i wsuwa na głowę czapkę.
– To moja czapka?
– dziwi się dziewczyna. Odpowiada jej wybuch śmiechu młodego Baska i pocałunek
złożony na jej policzku. Wymowne. Szybko prowadzi ją do hotelu i sadza gdzieś
na sofie u boku śpiącego w najlepsze i chrapiącego Herrery. Jego kolega z
pokoju, biedny Ibai, organizuje klucze i ukradkiem robi sobie kolejne dziwne
zdjęcie do opublikowania na instagramie. W końcu nic nie bawi tak bardzo jak
instagram Ibaia Gómeza.
Penélope ziewa,
spojrzawszy na zegarek. Doskonale, niewiele przed siódmą rano, a na tym
przeklętym końcu świata – kontynentu? – wciąż ciemno. Coraz mniej jest
zadowolona z pomysłu przyjazdu tutaj. Mogła zostać w Bilbao w towarzystwie
zewnętrznej elewacji nowego San Mamés. Choć z drugiej strony bycie z Ikerem
wyjątkowo lubi, czuje się przy nim tak bezpiecznie, nawet jeśli gdzieś
niedaleko beztrosko hotelowy hol przemierza Javi – no dobra, obecnie zmęczony
wykłóca się o coś z biedną recepcjonistką – w pakiecie ze słodką nienawiścią.
Lecz nie jest
dane jej długo skupiać się na Martínezie. Czuły ton Ikera i jego oddech muskają
jej szyję, skutecznie odwracając uwagę panny Amorebiety. Albo robią to jego
słowa, w tej chwili brzmiące niczym najpiękniejsza melodia:
– Chodź, Penny,
mam już kartę do pokoju. Pięć pięter windą i pójdziemy natychmiast spać.
Kolejnym
wspomnieniem jest opadnięcie na wielkie, miękkie łóżko w ubraniach i pełne
troski dłonie Baska wyzwalające ją z szalika, czapki, kurtki i tak dalej.
Pamięta jeszcze jego słodkie pocałunki, a potem zasypia bezpiecznie wtulona w
ramiona ukochanego. Sen zaś jest dobry, ciemny i twardy. Relaksujący.
Nareszcie.
Poranki nie są
ulubioną porą dnia Penélope Amorebiety. Nawet te, kiedy budzi się u boku Ikera,
kiedy jest jej w łóżku ciepło, dobrze i bezpiecznie.
A właśnie tak
zawsze jest przy ukochanym chłopaku. Przy tym, bez którego życia sobie nie
wyobraża, bez którego nie przetrwa choćby dnia. Nie umiałaby już bez niego żyć,
na pewno by sobie nie poradziła. Nie po sześciu miesiącach u boku Ikera.
Poranek – chociaż
w sumie jest już w okolicach dziesiątej rano i już tego porankiem nazwać nie
można – w Moskwie jest ciemny, śnieżny i niemiły. Przynajmniej na zewnątrz, bo
Penélope jest dobrze i cieplutko wtulonej w tors Ikera, który jeszcze smacznie
śpi. I dobrze, niech śpi jak najdłużej, nawet Marcelo kazał się piłkarzom
wyspać do oporu. Zresztą, należy mu się ten sen choćby za spędzenie czasu w
autobusie w cholernie dziwnej pozycji, albo kilka godzin lotu z głową Penélope
na swoich nogach, kiedy śmiała się, opowiadając mu jakieś anegdotki z
dzieciństwa. Nawet nie podejrzewała, iż przypomni sobie tyle pozytywnych rzeczy
z tamtego okresu swojego życia.
Pewnie leżałaby
tak w jego ramionach jeszcze przez długi czas, gdyby była w stanie to zrobić.
Ale nie jest, kręci się w tym łóżku, aż wreszcie podejmuje decyzję najlepszą z
najlepszych. A mianowicie postanawia wyplątać się z jego objęć, wstać i udać
się na śniadanie do hotelowej restauracji. Ubiera się w swoje wczorajsze, szare
dresy i klubową bluzę Ikera, po czym wychodzi po cichu z pokoju, marząc o
kawie.
O ile w tej
przeklętej Rosji w ogóle umieją zaparzyć dobrą kawę. I to właśnie dookoła
kofeinowego naparu krążą jej myśli, kiedy pojawia się w restauracji. O dziwo
nie jest jedynym gościem baskijskiej wycieczki z problemami ze snem.
Nano Amorebieta w
milczeniu delektuje się małą czarną i rogalikiem. Jest smutny i jego wyrazu
twarzy nie zmienia nawet czuły pocałunek Penélope na swoim policzku.
– Hej, Nano –
uśmiecha się szatynka z własną, upragnioną kawą w dłoniach. – Czemu nie śpisz?
Długa chwila
ciszy.
– Nie mogę –
mamrocze cicho. – A ty?
– Też. I nie chcę
go budzić.
– Czemu nie
zostałaś w domu?
Penélope uśmiecha
się blado.
– W którym domu?
Ostatnio cię zaniedbałam, wiem, Nano – dodaje ze szczerym żalem. – Tak wyszło…
– Nie mogę mieć
ci tego za złe, Penélope. Jesteś szczęśliwa.
– Twoim kosztem.
– Moim kosztem
jest szczęśliwa tylko jedna kobieta.
– Amaranta…
– Przecież oboje
o tym wiemy. Ale jak się kogoś kocha, bez znaczenia, jak bardzo boli, jego
szczęście jest najważniejsze.
– Oby bolało jak
najmniej. Nie śpisz, bo Iñigo chrapie?
Po raz pierwszy
na twarzy Wenezuelczyka wpełza cień uśmiechu.
– Zawsze chrapie.
Im bardziej jest zmęczony, tym głośniej. A Iker?
– Wycierpiał się
już swoje ze mną. Niech się wyśpi, musicie wygrać dziś mecz.
– Wygramy.
Ponownie zalega
chwila ciszy. Ale już bardziej naturalnej dla obojga. Przerywa ją Penélope z
uśmiechem pełnym uczuć:
– Kocham cię,
Nano.
Wenezuelczyk
również się uśmiecha, po czym bierze łyk kawy, nim odpiera:
– Ja ciebie też,
Penélope.
– Przegraliśmy w Moskwie, na Łużnikach, stadionie, który parę lat
wcześniej był świadkiem triumfu wielkiego United. Przegraliśmy, lecz ten gol na
Łużnikach, honorowe trafienie, pozwolił nam pogrążyć owe United na kolejnym
szczebelku pucharowej drabinki.
Mogliśmy wygrać z Lokomotivem, lecz nasza potęga dopiero się zbliżała.
Rozgromiliśmy Manchester United, bo mieliśmy Penélope. Nie byliśmy tego
świadomi, lecz kiedy ona była, graliśmy jak ze snów. I wygrywaliśmy.
Uśmiecham się delikatnie ze smutkiem. No tak, klasyka. Dopiero po jej
ucieczce zrozumieli, ile dla nich znaczyła, jak bardzo się jej zawierzyli. A
wszystko to stało się nieświadomie, w pełnym otępieniu jej osobą i na tyle
dawno, iż nie można było już się uratować przed ostatecznym upadkiem.
– Osiemnastego lutego zeszłego roku mijało pół roku od chwili, gdy Penélope
Amorebieta po raz pierwszy w życiu przekroczyła bramy naszej Lezamy i stała się
częścią nas. Tego dnia wszystko się zaczęło, a przede wszystkim nasza potęga i
jej koniec. Zaczęła się opowieść jej życia, zaś osiemnastego lutego, pół roku
później, ona wciąż trwała i nic nie zapowiadało coraz bliższej katastrofy.
Miała wtedy zakochanego w sobie po uszy Muniaina, którego uczucia absolutnie
odwzajemniała, miała masę prawdziwych przyjaciół i swojego Nano, kimkolwiek dla
niej był. Wiesz, Fab, to był chyba najszczęśliwszy dzień jej życia. Albo jeden
z najszczęśliwszych, choć nie mnie to oceniać. Chciałbym ją zapytać właśnie o
to, o ten najszczęśliwszy dzień jej życia, lecz… – i tutaj Jon Aurtenetxe
milknie, o mało nie roniąc kilku łez nad sushi.
A ja o mało nie ronię tych kilku łez wraz z nich, choć wciąż nie
rozumiem, dlaczego jej już nie ma. I dlaczego wszyscy powtarzają, iż Penélope
Amorebieta już nigdy w Bilbao nie zagości, podtrzymując jednocześnie nadzieję w
młodym Muniainie i jej najdroższym Nano.
Osiemnasty luty
pojawił się niespodziewanie i prawie przeminął gdzieś pomiędzy treningiem w
Lezamie przed jutrzejszym meczem z
Malagą, a jej egzaminem na prawo jazdy. Właściwie, aby ją do tego dopuszczono,
musiała jedynie wyjeździć odpowiednią ilość godzin z instruktorem, co było
absolutną męczarnią. Tutaj nawet urok Ikera nic nie mógł zdziałać, instruktor
był mężczyzną całkowicie niezorientowanym w futbolu – niemożliwe! – i nie
chcącym tego zmieniać. Pierdolony ignorant i służbista. Normalnie zobaczywszy jej
umiejętności, każdy inteligentny człowiek tylko podpisałby papiery. Ale nie,
musiała swoje wycierpieć, ażeby wreszcie w sześć miesięcy po pojawieniu się w
Bilbao – no dobra, te minęły wczoraj i zostały oblane jedynie w towarzystwie
Nano – móc przystąpić do egzaminu.
Ale przynajmniej
jej drogi chłopak obudził ją w okolicach południa przesłodkim smsem „Trzymam
kciuki, powodzenia, do zobaczenia o 18 w Los Leones, kocham Cię baaaaardzo
mocno! I.”, od czego już na dzień dobry zrobiło jej się tak ciepło na sercu. A
potem jeszcze Nano wpadł do sypialni z kubkiem świeżo zaparzonej kawy i czułym:
– Hej, Penélope,
jak się czujesz?
Dziewczyna
uśmiecha się doń delikatnie.
– Trochę boli
mnie głowa. Mam kaca prawie na równi z tym sprzed pół roku.
– Nie widać po
tobie.
– Starasz się być
miły.
– Szczery, co
najwyżej. Brakowało nam ciebie na treningu.
– Jakoś jednak
dobrze mi się bez was spało – odpiera trochę złośliwie. Nano parska śmiechem.
– Nie wątpię.
Zlikwidowaliśmy półtora butelki wina z naszego prywatnego składziku w piwnicy.
– Piliśmy wino? –
pyta nieprzytomnie. – Nie pamiętam.
– Bo dopiero
wstałaś. Iker już dzwonił?
– Napisał smsa. A
co?
– Jakoś wątpię,
żebyś wróciła do domu na noc – odpiera z subtelnie drwiącym uśmiechem
Amorebieta. Penélope już ma na końcu
języka naprawdę niemiłe słowa w celu odgryzienia się, jednakże w ostatniej
chwili się powstrzymuje.
Nano robi dobrą
minę do złej gry, za wszelką cenę stara się nie pokazywać po sobie, jak jest mu
cholernie ciężko, widząc Amarantę szczęśliwą w ramionach Jona. To ostatnia
osoba, którą ktokolwiek podejrzewał o poradzenie sobie z utrzymaniem
niepokornej Argentynki u swego boku, z uszczęśliwieniem jej. A jednak
niepozorny Aurtenetxe wytrzymuje z tą wariatką już od około półtora miesiąca i
niech chwała mu będzie za to. Przynajmniej pod względem jej spokoju i tego
delikatnego uśmiechu na twarzy argentyńskie dietetyczki Athleticu.
Bo dla Nano
nieobecność Amaranty, jej okrutności wobec jego serca i już naprawdę długie,
jeśli spojrzy się na jej poprzednie związki pod względem ich długości –
Martinez oczywiście się nie liczy – trwanie z Jonem.
A przecież cała
trójka jest bliska Penélope i powinno
liczyć się tylko ich szczęście. Tym bardziej, iż nie zapowiada się, aby
Amaranta odeszła od młodego Baska. Chyba jest w nim zakochana, jakkolwiek
„chyba” to swoistego rodzaju słowo-klucz. O ile Remedios Amaranta de Olano
Flores w ogóle umie kochać.
Na pewno jednak
umie robić to Penélope . I kocha tego, którego zna dopiero od pół roku. Ba, ona
nie wyobraża sobie już świata bez niego! Nie wie, co będzie robić po skończeniu
projektu nowego San Mamés – termin zdania go ma wyznaczony na pierwszy dzień
marca, lecz w sumie pozostały jej jedynie drobne korekty – ale jest pewna, iż
pozostanie z Ikerem w Bilbao. Powrót do Wenezueli czy kręcenie się gdzieś po
Europie nie mają sensu w obliczu trzymającego ją tutaj uczucia. Poza tym domowi
Ikera przydałoby się trochę kobiecej ręki, może też kilka niewielkich przeróbek
w kwestii konstrukcyjnej – panna Amorebieta wciąż nie pojmuje, po jaką cholerę
w połowie holu stoi całkowicie nieistotna ściana skutecznie blokująca przejście
– i mieszkanie tam byłoby czymś cudownym.
Cóż, sama
perspektywa mieszkania z Ikerem wydaje się być wyjątkowo niesamowita. Chociaż
ze strony obojga nie padła jeszcze żadna aluzja.
Ale padnie, w to
Penélope nie musi wątpić. W końcu Iker
ją kocha, a czy to nie jest najważniejsze?
– Jak ci poszedł
egzamin, skarbie?
– A jak miał
pójść? – uśmiecha się delikatnie dziewczyna, rozkoszując się cudownym smakiem
kolejnego z włoskich dań Cozzy, jakie właściciel Los Leones postanowił
zaserwować gwiazdeczce Athleticu i jego dziewczynie w dniu półrocznicy. O ile w
ogóle można tak mówić, bo brzmi to… dziwnie.
– Czyli zdałaś.
– Na luzie.
Wiesz, ten egzamin w porównaniu z jeżdżeniem twoim autkiem po centrum Pampeluny
był niczym – parska z czułością dziewczę. – A jak było na treningu? Marcelo już
zaczął wam truć meczem z Málagą i rewanżem z Lokomotivem, czy jeszcze cisza?
– Już niedługo,
szykował się na wykład, ale wpadła Meme i wybiła go z rytmu.
– Ojej, jak mi
szkoda – kpi roześmiana szatynka.
– Nam nie mniej –
odpiera równie rozbawiony Iker. – Penny… – zaczyna z wymownym uśmiechem.
Dziewczyna
mocniej ściska jego dłoń pod stołem za słynnym przepierzeniem Los Leones.
– Jeśli chcesz mi
zaproponować deser w domu i już przygotowałeś na niego intxaursaltsę z
szampanem, nie mogę zaprotestować i się nie zgodzić.
Rozbawienie na
jego twarzy oraz tradycyjny baskijski deser, za którym Penélope przepada od dawna, szczególnie w jego
wykonaniu, są jednak warte zrezygnowania z cudownej kuchni Włocha Cozzy, który
wcale nie jest tym oburzony. Żegna ich z uśmiechem, podarowawszy Ikerowi
butelkę jakiegoś podobno dobrego szampana. Miły gest z jego strony. Jednakże
szampan się nie przydaje, tak samo jak czekająca w lodówce mleczno-orzechowa
intxaursaltsa, bowiem zaraz po wkroczeniu do domu usta Ikera odnajdują w
ciemności jej własne, a potem wszystko dzieje się tak szybko, iż Penélope nie jest
w stanie spostrzec momentu, kiedy ich związek wkracza na kolejny, nowy poziom.
I bynajmniej nie
ma zamiaru przeczyć temu, iż całkiem jej się to podoba, szczególnie kiedy może
krzyczeć na co najmniej całą tą wiochę pod Bilbao, a nikogo poza Ikerem to całkowicie
nie obchodzi.
To dziwne, że nie
może spać. Jest zmęczona, naprawdę jest zmęczona i jest jej też naprawdę
wygodnie w jego ramionach. Iker oddycha spokojnie, miarowo i na pewno już dawno
temu zapadł w sen, lecz jego dziewczyna za nic w świecie nie potrafi oddalić
się do krainy Morfeusza.
Jakby tego
idealnego wieczoru coś poszło… nie tak. Jakby nie tak to sobie wyobrażała,
jakby nie tak tego pragnęła. Jakby chciała czegoś… innego.
Coś było źle.
Sama nie wie co, lecz ma stuprocentową pewność, iż nie było tak, jak być
powinno. I chyba przez to nie może zasnąć.
Oczywiście, było
cudownie, romantycznie, tak przyjemnie i bezpiecznie w jego objęciach, ale… To
małe, nieznaczne i niezrozumiałe nawet dla niej „ale” wszystko psuje.
Pozostaje jej
jedynie wstać z wielkiego, miękkiego łóżka i udać się do kuchni w celu
znalezienia czegoś mocniejszego na ukojenie nerwów. Na przykład tego szampana
od szefa Los Leones. Drogę przemierza na pamięć, w ciemności – nie raz już tak
łaziła w środku nocy, bo, na przykład, naszła ją ochota na jogurt lub coś
równie absurdalnego – modląc się tylko, ażeby Kun spał gdzieś z dala od jej
trasy. Światło włącza dopiero w kuchni i dopiero wtedy przekonuje się, iż pies
zakopał się pod stertą poduszek na sofie. Wielki labrador śpiący pod stertą
poduszek. W sumie mogła się tego spodziewać, choć to trochę… dziwne. Ale
jeszcze dziwniejsze rzeczy ma teraz na głowie. Na przykład swoje małe, psujące
wszystko „ale”. Szampana na szczęście znajduje jakiegoś otwartego w lodówce, a
obok niego stoi jej ukochany deser. Bierze obie te rzeczy i udaje się z nimi na
sofę, gdzie bezpardonowo wpycha się na miejsce Kuna. Pies mruknie coś pod
nosem, spojrzy na nią z zaspaniem, po czym i tak zaśnie. Nie pierwszy i nie
ostatni raz.
– Penny, czemu
nie śpisz? – dociera ją cichy, troskliwy głos Ikera. – Chodź do łóżka.
– Z jedzeniem i
szampanem?
– No chodź – Iker
wyciąga w jej stronę rękę, na co ona nie umie pozostać obojętną. Oczywiście
bierze ze sobą ukochany deser i tego szampana, ale konsumpcję kończy w łóżku,
gdy młody Bask przytula się do jej pleców i mruczy cicho: – Dlaczego nie śpisz?
Coś było nie tak?
Dziewczyna
uśmiecha się smutno, odwracając głowę w jego stronę.
– Nie wiem –
przyznaje. – Nie umiem tego określić. Było doskonale, ale…
– Ale – powtarza
delikatnie, całując ją gdzieś w pobliżu kącika ust. – Odłóż szampana i
intxaursaltsę.
– Nie rozumiem –
przyznaje cicho.
– Odłóż.
Więc to robi.
Kładzie talerzyk i butelkę koło łóżka. Iker zaś obdarowuje jej kark kilkoma
pocałunkami.
– A teraz spróbujemy
jeszcze raz, Penny. Żeby wszystko było idealnie.
Skina głową.
„Żeby wszystko
było idealnie.”
***
Wiem, że jestem spóźniona o jakieś 45-50 minut, wiem -.-
Rozdział, jak to rozdział. Wciąż jest mdło, że aż diabli, ale mamy coś
ciekawego na temat Fabrizii nareszcie. Pamiętam, że ta część jej wątku
narodziła się przypadkiem i chyba była najlepszym lekarstwem na wszystko, co
mnie męczyło.
Mówiłam może kiedyś, że gdzieś pomiędzy MM jest tak bardzo wiele mnie?
Na pewno gdzieś kiedyś powiedziała to Marta. Jakkolwiek teraz nawet nie
pamiętam, czy była to rozmowa prywatna, czy gdzieś można to odnaleźć w czeluściach
internetów.
Anyway.
Nienawidzę świąt. Całym, cholernym sercem nienawidzę świąt, pana
Bolesława Prusa, który w sumie był Olkiem, i pierogów. Nie spojrzę na nie przez
następne x miesięcy.
Poza tym pozdrawiam Was zasmucona regeneracją Jedenastego i trochę w
niecierpliwości, co też Szatan Moff wymyśli.
A teraz reklama Absurdu >klik<, którego nie bierze się na poważnie i który się czyta dla śmiechu.
Dla Ptysia. Bo
ryczała po Jedenastym, chociaż nie miał niczego a szczególnie brwi. I bo ma
piękne, kocie sny ;3
Do zobaczenia w niedzielę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz