`.
Często trudno jest spojrzeć, kiedy spojrzeniem widzimy ból.
Wracam do domu trochę bardzo upita radością, szczęściem i szampanem. I
całkowicie bez wyrzutów sumienia, które powinnam przecież odczuwać. Ukradliśmy
z Nando całe show obu solenizantom naszymi zaręczynami, a kiedy już przestałam
płakać, spojrzałam w stronę sali tronowej i widziałam tylko jego. Choć Andara
biła brawa, a Remedios ciepło się uśmiechała, ja widziałam tylko Javiego o
najsmutniejszym spojrzeniu na świecie.
Wracam do domu jedynie ze wspomnieniem właśnie Martíneza, który
wyglądał, jakbym tymi kilkoma chwilami mojego szczęścia wyrwała mu serce z
piersi.
To powinno całkowicie mnie dobić, ale wracam trzy metry nad niebem. I
z mocno upitym narzeczonym u boku.
– Amayu… – mruczy on ponętnym tonem. Całuję go w policzek, otworzywszy
drzwi od mieszkania.
– Idziemy spać, Nando – odpieram z leciutkim uśmiechem.
– Ale mieliśmy się…
– Idziemy spać – przerywam twardo. – Masz jutro trening, Nando, a ja
muszę usiąść do papierów.
Piętnaście minut później Nando Llorente śpi niczym małe dziecko, zaś
ja siedzę w salonie i bezcelowo wpatruję się w pierścionek zaręczynowy. Moje
małe, śliczne szczęście, moja gwarancja życia gdzieś poza Bilbao. Obietnica
wspólnej przyszłości we dwoje, z moim ukochanym, kiedy już uratujemy się z
wszechobecnego strachu i tęsknoty za Penélope. Chciałabym zostać, pomóc im
wszystkim, uratować ich, lecz to rola zarezerwowana jedynie dla panny
Amorebiety, zaś ta – jak wiele razy słyszałam od wielu osób – już nigdy nie
pojawi się ponownie w Bilbao. Nie mogę z nią walczyć, i tak nie wygram. Nie mam
szans z Penélope Amorebietą, nie mam celu w walce z widmem tej kobiety, jaką
widziałam tylko we własnych snach. Jaką często w nich widuję, praktycznie nie
ma tygodnia, w którym ciemnowłosa Wenezuelka nie pojawia się cała we łzach i
błagająca, abym nie pozwoliła mu
zmarnować następnego roku. Cokolwiek to ma znaczyć. Widzę jej łzy, słyszę
jej zduszony nimi szept, lecz nie dane jest mi nigdy zapytać, o kim mówi. Raz
mam wrażenie, iż to oczywiste – o Ikerze. Jednak zdarza mi się też pomyśleć o
udziale w całej tej historii jej byłego męża Nano. Jakkolwiek ten nie wygląda
na takiego, który ów kolejny rok marnuje…
Fabrizia, dajże już spokój. Spoglądam na zegarek wskazujący trzecią piętnaście.
Wypadałoby pójść się wykąpać, a nie nałogowo rozważać wszelkie możliwe wyjścia.
Nawet nie wiem, gdzie ta wariatka może się znajdować. Wypadałoby pójść się
wykąpać, a potem spać, bo jutro czeka mnie ciężki dzień w Lezamie. A przede
wszystkim ciężka rozmowa z Javim. Znów. Tym razem muszę coś z niego wycisnąć,
muszę zapytać, dlaczego tak się zmienił. Dowiedzieć się czegokolwiek. Albo
wszystkiego. Ale przede wszystkim zmusić Javiera Martíneza do ujawnienia
skrzętnie skrywanego sekretu.
Lecz nim zjawię się w Lezamie po raz pierwszy jako oficjalna przyszła
żona Nando Llorente, ruszam do łazienki. Powoli ściągam sukienkę, rozczesuję
włosy i zmywam makijaż. Nie śpieszę się, wcale nie chcę się spieszyć.
Najbardziej na świecie potrzebuję w obecnej chwili relaksu, jaki gwarantuje mi
długa kąpiel. Zaś nic nie odpręża lepiej od kilkudziesięciu minut spędzonych w
gorącej wodzie, a następnie snu w ramionach ukochanej osoby.
„Gdzie jestem i
dlaczego tak bardzo boli mnie… wszystko?”
– to pierwsza myśl, jaka nawiedza Remedios Amarantę de Olano Flores
zaraz po odzyskaniu świadomości z sennych objęć Morfeusza. Mieszkanie, w którym
się znajduje, pachnie Martínezem, a on sam prawdopodobnie wtula twarz w jej
biust.
To w sumie nawet
miałoby sens. Gdyby jeszcze chciało jej się otworzyć oczy, zapewne i tak
utwierdziłaby się w swych podejrzeniach. Bo na pewno tak nie pachnie mieszkanie
Amorebietów, Fernando zaś nie zwykł sypiać, śliniąc jej dekolt.
Zresztą,
zakończyła już żywot u boku Amorebiety i wróciła do Javiego, aby powrócić też
wraz z nim na tron w 69 wraz z nadejściem nowego roku dwa tysiące dwunastego.
Bycie starą sobą pierwszego stycznia w ramionach Martíneza to dobra rzecz. To
rzecz spokojnie na powrót usypiająca obudzone przez ostatnie wydarzenia
uczucia. Bynajmniej przez Meme nielubiane. Nawet jeśli Javi jest ciężki, zaś
Argentynka reflektuje się, iż jego udo gniecie ją w łydki, na pewno ten poranek
jest obietnicą lepszego, nowego – dawnego – życia skupionego na władaniu nocnym
Bilbao.
Gdyby tylko Meme
tego pragnęła, łatwo obaliłaby władczynie nocnego świata Barcelony czy Madrytu,
lecz prowincjonalny Kraj Basków i całkowicie uzależniony od niej i jej
najlepszej przyjaciółki Penélope Athletic Club satysfakcjonuje ją bez reszty.
Ma dopiero dwadzieścia kilka lat, a już od dawna włada tym miastem.
Czyż Remedios de
Olano nie jest kobietą spełnioną na całej powierzchni swego diabelskiego serca?
Nawet Javier
Martínez – obecnie naprawdę dlań niewygodnie ułożony – dodaje jej życiu sensu.
Jest jego nieodłączną częścią, sposobem na zapewnienie sobie rozrywki i
utrzymanie władzy.
Meme de Olano i
Javi Martínez. Królowa i król nocnego Bilbao oddający niewielkie pole do
władania swoim przyjaciołom – Andarze i Fernando. Meme i Javi, dwoje
najważniejszych w całej Baskonii. Oni razem wyłaniający się z nikotynowych
oparów sali tronowej niczym para doskonałych rodziców…
„Remedios, co ty
wczoraj ćpałaś?” – parska śmiechem w myślach, lekko uderzając prawą dłonią w
głowę Javiego. Lewą ma przezeń uwięzioną gdzieś między jego barkiem a
obojczykiem i za cholerę nie może jej wydostać.
– Javier,
paliliśmy coś wczoraj? – pyta nieprzytomnego Baska, który pod wpływem uderzenia
podnosi twarz z jej biustu i kieruje niewidzące, przekrwione spojrzenie wprost
na nią.
– Kobieto, daj mi
spać – mamrocze. – Łeb mnie napierdala, jakbym imprezował w 69 bez przerwy
przez bity miesiąc – po czym znów wciska twarz w jej biust.
Przynajmniej
uwolnił wreszcie jej lewą dłoń, którą zaczyna niespiesznie bawić się jego
odrobinę przydługimi, kruczoczarnymi kosmykami w okropnym nieładzie.
– To paliliśmy
coś wczoraj, oczywiście poza fajkami? – nalega blondynka.
Z ust Baska
wydobywa się coś na kształt „Nie wydaje mi się”, lecz równie dobrze może być to
„Nie mam wódki w spiżarni”. Tak samo jak nie można być pewnym zawodnej pamięci
Martíneza.
– Javi, a może
dałbyś mi wstać, znaleźć jakieś prochy na kaca i zrobić coś do zjedzenia? –
proponuje, zdobywszy się na jeden z najbardziej kuszących tonów ze swego
repertuary.
Dopiero jakieś
pięć minut później – niechętnie bo niechętnie – piłkarz przetacza się na plecy,
sięga na ślepo po jakąś poduszkę, a kiedy wreszcie tę namierza, szybko zakrywa
nią sobie twarz.
– Wyłącz to
pieprzone światło, Meme – warczy stłumionym głosem. Przypomina to jęk błagającego
o litość, co niezmiernie pannę de Olano bawi.
Ostatki ludzkich
odruchów powstrzymują ją od uświadomienia go, iż słońca nie da się wyłączyć, a
on powinien zainwestować w ciemne, najlepiej zrobione z ciężkiego materiału
zasłony. Ale zamiast tego Meme, wstawszy z łóżka i westchnąwszy sobie ciężko –
ją też boli głowa i irytuje światło – sięga po zawsze leżącą gdzieś na podłodze
bordową narzutę, którą zarzuca na karnisz. Oczywiście to ona zmusiła Javiego do
zakupu nie tylko karnisza, ale również jedynych, nigdy niezmienianych firanek.
– Już lepiej?
– Zajebiście –
dochodzi ją pomruk zza poduszek. – Tylko się nie ubieraj – dodaje, kiedy Meme
sięga po stanik. Już dawno stało się normą, iż ubrania, a przede wszystkim
bielizna argentyńskiej dietetyczki, zajmują w mieszkaniu Martíneza wiele
miejsca. Ostatecznie sięga tylko po którąś z koszulek piłkarza sięgających jej
trochę za pośladki. Ah, te ponad dwadzieścia centymetrów między nimi daje nie
tylko komfort noszenia butów na bardzo wysokich obcasach, ale też traktowania
jego t-shirtów jako sukienek mini, w ostateczności mikromini. A potem idzie do
kuchni, gdzie wygrzebuje z lodówki – nic nowego – puszkę kawy arabskiej made in
Ecuador. Ta stoi obok płynu do płukania tkanin kolorowych i wątpliwej świeżości
cytryny. Czyli mleko powinno stać w łazience.
W istocie, punkt
dla niej – jakieś pięć litrów mleka zaprawionych czerwonym winem znajduje się w
brodziku prysznica.
Czyżby chcieli po
pijaku wziąć romantyczną kąpiel w mleku i winie?
Cóż, to bardziej
niż możliwe, zważywszy na fakt, iż oboje nie pamiętają nawet sposobu, w jaki z
69 wyszli.
– Javier, gdzie
stoi więcej mleka?! – drze się na całe, malutkie mieszkanie.
– W szafie obok
odkurzacza.
Więc idzie
jeszcze raz do salonu i z szafy będącej zarazem ścianą oddzielającą sypialnię
od reszty mieszkania wyciąga dwa litrowe kartony mleka półtora procenta
tłuszczu. Przy okazji prawie wywraca się o jakąś książkę.
„Duńsko-arabski?
Javi, serio?” – prycha w myślach rozbawionym tym dziwnym pomysłem swojego
ulubionego kochanka. Javier zdecydowanie powinien rzucić nawet fajki, bo mu od
nich równo wali na ten i tak już wątpliwie pracujący móżdżek. Choć z drugiej
strony – jeśli Martínez nagle stanie się grzecznym chłopcem na miarę Jona, z
kim Meme będzie władała nad 69? Z Llorente zaledwie się akceptują, bo raczej
między nimi nawet sympatii nie ma – on jawnie nią pogardza, a ona jawnie
odwdzięcza się pięknym za nadobne. Zaś z Amorebietą…
„Kurwa, Remedios,
zamknęłaś na dobre rozdział pod tytułem >>Fernando Amorebieta<<,
więc po kiego kija znów o nim myślisz?”
Z Fernando
Amorebietą mogła mieć rodzinę, mogła z czasem go pokochać i zostać przezeń
pokochana, lecz utraciła to bezpowrotnie, uciekła, kiedy poroniła. Chciała
udzielić mu swojego bólu, lecz wciąż miała go w sobie zbyt wiele, a jego
wytrwałość i upór w trwaniu przy jej boku działały dobijająco.
Gdyby została z
nim dłużej, prędzej czy później zrobiłaby coś złego, coś bardzo
niebezpiecznego. Niewątpliwie to uderzyłoby perfekcyjnie w trudne do
zrozumienia, ale jakże żywe serce Amorebiety.
Musiała odejść do
Javiego – niedługo zapewne wróci też i do Jona – ażeby przeżyć. Przetrwać
najgorsze. Ażeby i ona, i Fernando jakoś się zebrali po dwóch dramatycznych
tygodniach.
Jakkolwiek
właśnie najgorsze już chyba za nią. Przeszła przezeń w święta w rodzinnym domu
Fernando, płacząc i będąc osaczoną przezeń, przez jego matkę i ojca. Iga
Mardaras przyjęła ją cieplutko pełna matczynej miłości i zainteresowania. Zaś
José Amorebieta więcej czasu spędzał z synem, ukradkiem wypytując go o Penélope.
Meme to dostrzegła, widziała, jak za każdym razem Fernando zachowywał
obojętność i odpowiadał iście lakonicznie. Oświadczał proste fakty jak:
„Dobrze”, „Z Ikerem”, „Jest szczęśliwa”, „Kocha” i tak dalej. Owijania w
bawełnę nie było, zaś szatyneczka rodem z wenezuelskiej Barcelony dzwoniła
każdego wieczora ze słowami:
– Nano, jestem
taka szczęśliwa! Dziś nawet pozwolił mi prowadzić to jego ukochane autko po
centrum Pampeluny. Panikował jak głupi, chociaż nie chciał dać tego po sobie
poznać. Poza tym i tak niesłusznie, bo po naszych polach pod Barceloną jeździło
się tysiąckroć trudniej niż po centrum tej dziury w Navarrze. Ale wiesz, w nic
nim nie uderzyłam, niczego nie zepsułam, więc Iker jest teraz ze mnie kurewsko
dumny i twierdzi, że jestem najlepszym kierowcą na świecie. A ja nawet prawka
nie mam – tutaj następował wybuch chichotu z obu stron. – Akurat próbuje
zaabsorbować moją uwagę swoją osobą, ale niech na to nie liczy. Nie dam się, i
tak będzie miał mnie na wyłączność za kilka chwil, ale wiesz, Nano, jestem tak
cholernie szczęśliwa… Aż mi się płakać chce, bo mama Ikera, bo cała jego
rodzina jest taka cudowna, przesłodka i przekichana. Teraz już się nie dziwię,
że mój chłopak jest taki niesamowity, jeśli ma taką rodzinę…
I tak w kółko.
Słuchanie tego z ust Penélope każdego wieczora, kiedy Fernando uginał się pod
prośbami ojca i włączał głośnik, ażeby i José mógł ją słyszeć, z czasem po
prostu Meme sobie przyswoiła jako rzecz naturalną. Tak samo jak milczenie Igi.
I jej własne udawanie, że kiedyś się pozbiera, wstanie na nogi, ale nigdy już
nie wróci do dawnego życia. Była zbyt blisko zakochania się w Fernando, więc
czym prędzej uciekła.
A teraz pozwala
sobie stać w drzwiach sypialni Martíneza, trzymając w rękach tacę ze śniadaniem,
i patrzeć, jak Javi podrywa się z łóżka tylko i wyłączenie pod wpływem
niesamowitego aromatu świeżo zaparzonej kawy.
– Dalej boli cię
głowa? – szepcze kusząco panienka de Olano, zbliżając się powoli w stronę
łóżka. Celowo kołysze biodrami w epicki wręcz sposób.
– Im bliżej
jesteś, tym jakoś mi lepiej.
– Mam ci wierzyć?
– A dlaczegoż by nie?
– Powodów
znalazłoby się tysiące.
– Przesadzasz.
– Gdzieżbym
śmiała!
– Ale chodź do
mnie i tak, wzniesiemy toast za ten poranek zapowiadający przyszłość.
Meme parska
śmiechem.
– Musieliśmy
wczoraj coś brać, ale toast brzmi pięknie.
Popołudniu, kiedy
Meme de Olano leży na szarej sofie w ramionach Javiego, coś zaczyna ją gryźć.
Bynajmniej nie świadomość, iż Fernando prawdopodobnie wciąż jest sam. I tak by
się tym nie przejęła, Javi ma za ciepłe dłonie, ażeby to się stało.
Javi jest za ciepły. Po nocy w 69 i całkiem
uroczym poranku jest za mdło. Zero aluzji, zero złośliwości, a to co najmniej
dziwne. Ułożyli się na sofie, przytulili i co jakiś czas w milczeniu wymieniają
pocałunki. Meme wplotła dłonie w jego włosy, a on ramionami objął jej talię.
Jakby byli
młodym, zakochanym w sobie małżeństwem. Javi zdecydowanie się zepsuł przez
ostatnie tygodnie, nieziemsko zmiękł, a do tego nawet głowa mu osłabła. Kto to
widział, ażeby on, wielki Javi Martínez, nie pamiętał poprzedniego wieczora?! O
ile Meme to jeszcze wypada – od połowy grudnia jej życie pędziło na łeb na szyję
ku dnu – o tyle Javiemu nieszczególnie.
Król i królowa
powrócili, lecz są bardzo osłabieni. Meme i Javi żyją i znów chcą ze sobą
trwać, lecz dopiero zbierają siły. Gdyby ktoś teraz zechciał ich obalić,
zrobiłby to bez problemu, czy większego wysiłku. To nie byłoby szczególnie
trudne; ba, odebranie władzy w Bilbao należałoby do zadań wybitnie banalnych.
Dogłębnie zniszczona Remedios i milczący, zagubiony Javier – to z nich
pozostało.
Aż chce jej się
płakać.
Javi całuje ją w
oba policzki.
– Meme, nie
płacz. Czulszy być nie umiem – szepcze głosem człowieka znużonego, człowieka
mającego dość nienawiści. Człowieka
zakochanego. Nieistotne, czy w niej – to najbardziej surrealistyczna rzecz,
jaka mogłaby się przytrafić – czy w jakiejś nieosiągalnej idei. Fakt pozostaje
faktem, a Javier nieświadomie kocha.
– Jesteś za
czuły. Nie zasłużyłam na to. Uciekłam ci tyle razy, może nawet raniłam, a ty
wciąż próbujesz mnie przy sobie zatrzymać.
„I robisz to o
wiele skutecznie od Fernando mającego w sobie za wiele ciepła i cierpliwości.
Może Penélope to odpowiadało, ale ja jestem Remedios, mnie łatwo mdli.”
– Nie oczekujesz
po mnie więcej, naprawdę nic więcej? – dziwi się Martínez.
Remedios de Olano
uśmiecha się blado.
– Oboje mamy
gorsze dni, potrzebujemy trochę ciepła, ale to minie, zbierzemy tylko siły i na
powrót staniemy się źli, prawda?
On przytakuje,
choć Meme wydaje się, iż wcale w to nie wierzy. A to już całkowicie nie w stylu
Javiego. Chyba jedynym racjonalnym wytłumaczeniem będzie rozpatrzenie tego w
płaszczyźnie trudnego dla wszystkich grudnia.
– Czyli chcesz
się pobawić w czułostki, póki się tym nie znudzimy? – rzuca lekko cynicznie,
przez co na usta Argentynki wpełza subtelny uśmiech.
– Już przypominasz
mi dawnego siebie. Troszeczkę przynajmniej.
Tym razem to on
lekko się uśmiecha, skradłszy z jej wiśniowych warg kolejny pocałunek.
– Jeśli chciałaś
czułości, czemu nie Jon?
O dziwno, to
naprawdę nie rusza. Nie w jego ramionach, patrząc w te przecudowne, ni to
czekoladowe, ni bursztynowe tęczówki, mając dłonie wplecione w jego włosy. A
najbardziej uroczy to jednak ma ten uśmiech, taki niby ciepły, a jednak z nutką
cynizmu, lekkiego szyderstwa.
Zdecydowanie z
Javiego Martíneza jest ciacho, dojrzały już mężczyzna z jedną tylko wadą:
skłonnością do bycia zimnym skurwielem. Niewątpliwie gdyby tylko znalazła się
jakaś wytrwała, i tę wredną słabość z czasem dałoby się z Martíneza wykorzenić.
Nie żeby Meme
wiedziała siebie w tej jakże szacownej roli. Co to, to nie, zdecydowanie nie
jej bajka. Ona nigdy nie miała Javiego, Javi nigdy doń nie należał, więc z
jakiej okazji ma rościć sobie do niego jakiekolwiek prawa? Pan Javier Martínez
i panna Remedios de Olano to tylko przystanek na drodze życia obojga. Na razie
kroczą razem, we dwoje, lecz to nie ma dalekiej przyszłości. Niedługo staną na
rozstaju dróg, uśmiechną się do siebie delikatnie, podziękują za wszystko, może
wymienią ostatnie pocałunki, po czym samotnie ruszą w różnych kierunkach.
Jeśli czegoś
nauczył ją Fernando przez te dwa tygodnie, to tego, iż nic nie jest wieczne, iż
wszystko ma swój koniec, którego nie można zmylić, który na pewno nastąpi.
– Bo ja wcale nie
wiedziałam, że tego chcę – wyszeptuje niesłyszalnym prawie głosem. – Bo
chciałam wrócić na szczyt, na podium. A bez ciebie nie podołałabym temu. Jon by
mnie osaczył uczuciem, a ty nie czujesz. I ja nie czuję.
– Dlatego tak nam
dobrze we dwoje.
Meme uśmiecha się
ciepło. A potem sięga po stojącą przy sofie torebkę, z której wygrzebuje
telefon i kiedy czyta jedną z zalegających tam wiadomości, zaniemawia.
Bynajmniej nie ze szczęścia.
„Dziś w Los
Leones o 16. M.” brzmi niczym groźba. Przerażająca groźba czegoś, co już dawno
umarło śmiercią naturalną, a teraz nagle postanowiło zebrać ostatnie żniwo
przed ostatecznym odejściem w zapomnienie.
– Co jest? – pyta
Javi z tym nieziemskim uśmiechem zakochanego mężczyzny. Ale Meme wie, że to nie
ją kocha, to nie ona jest adresatką tego uśmiechu. Ponadto ma na głowie o wiele
ważniejszy problem.
– Markel sobie o
mnie przypomniał.
„Niedobrze,
niedobrze. Cholera, bardzo niedobrze.”
Nando jest w niezłym stanie, jeśli spojrzałoby się na ilość spożytego
przezeń alkoholu dzień wcześniej. Co najwyżej trochę boli go głowa, ale to
raczej nic nowego. Mnie też boli, jakkolwiek o wiele mniej.
Jednakże mój mężczyzna jest twardy i chociaż o mało nie zasypia z
twarzą w śniadaniu, nie wydaje z siebie ani słowa niezadowolenia. Siedzi przy
stole, sączy kawę i niespiesznie opowiada mi o pierwszym dniu nowego roku
Remedios. Oczywiście robi to na moje wyraźne życzenie, kiedy smażę naleśniki.
Zaś te z naszym ulubionym dżemem marchwiowym wychodzą… Cóż, nie mogę równać się
z szefem kuchni Marriotta.
–
Javi był zakochany? W kim? – domagam się odpowiedzi, kiedy Nando milknie
zamyślony nad kubkiem parującej kawy. I raczej nie myśli o swoim widmie, a
tylko o niemiłosiernym bólu głowy.
–
W Penélope – szepcze, jakby nie wierzył w brzmienie tych słów.
–
Nienawidził jej – protestuję, bo sama również to w nie wierzę.
Niemożliwe. Javier Martínez mógł nieświadomie kochać Remedios, swój
ideał, swojego jasnowłosego demona, diabła wcielonego w skórę uroczej
dietetyczki, ale nie swego najbardziej zaciekłego wroga. Nie mógł kochać Penélope!
Po prostu nie mógł.
–
O ile Javier przewidział, co stanie się z nami po zniknięciu Penélope, o tyle
to Remedios jako jedyna spostrzegła, co już wtedy działo się z Martínezem –
kontynuuje wyjątkowo monotonnym, wypranym z emocji głosem. – Nienawiść do Penélope
zaczynała przeradzać się w coś, czego na pewno nie chciał. Zaczynał ją kochać w
chory sposób, przesadnie, irracjonalnie, nienawidząc przy tym z każdym dniem
coraz mocniej. Kochał ją, bo jej nienawidził. Nienawidził, bo kochał. Karmił
miłość nienawiścią i na odwrót. Zapadał się w chorych, pokręconych uczuciach.
Nie umiał o niej wrogo nie myśleć, ale też nie umiał jej nie kochać.
Nie wiedział wtedy o tym. Javier Martínez wyglądał na człowieka
kochającego jak pomylony, człowieka zgnębionego tym całkowicie. Zagubionego w
pokręconej siatce kłamstw i pozorów dookoła siebie. A przede wszystkim dookoła
swych uczuć. Wmawiał sobie, że jej nienawidzi, i ślepo w to wierzył.
Wszyscy wierzyliśmy. Naiwni byliśmy, co? – uśmiecha się gorzko, po
czym mówi dalej: – Ale wierzyliśmy, bo on, władca 69, na pewno nie był zdolny
do miłości. A jednak pokochał i, co było równie zaskakujące – Remedios również
kochała. I bała się bardzo, bo jej życiu już od dawna było daleko do normy.
Utraciła prawie wszystko, co należało do niej przed zajściem w ciążę. A przede
wszystkim utraciła Markela, idealne połączenie Javiego, Jona i Fernando; osobę
całkowicie idealną na ojca, męża i kochanka, osobę, która łączyła w sobie
wszystkie cechy jej mężczyzn w idealnych proporcjach.
A ona go porzuciła i utraciła to wszystko, nim zdążyła się spostrzec.
O ile Javi
Martínez strasznym, ale cholernie gorącym skurwielem jest, o tyle Markel
Susaeta jest równie przystojny, a i o wiele mniej nieczuły. A teraz siedzi za
słynnym przepierzeniem na tyłach Los Leones i nerwowo stuka palcami o blat.
„Ja też się
denerwuję, też nie wiem, co może się wydarzyć” – szepcze sama do siebie Meme de
Olano, nim rusza w jego stronę, kołysząc powoli biodrami. Kiedy tylko Markel ją
spostrzega, podrywa się na równe nogi i wita pocałunkiem w policzek.
– Dobrze
wyglądasz, Meme. Przyleciałaś dziś rano?
„Przyleciałam?
Skąd przyleciałam?” – zastanawia się przez dłuższą chwilę skonfundowana.
Dopiero po kilkunastu sekundach przypomina sobie o niedoszłych świętach w
Argentynie. A jednak zamiast grzać tyłek w słoneczku Rosario, wylądowała pod
Bilbao z Fernando i jego rodzicami.
– Wczoraj
popołudniu, nowy rok przywitałam w 69.
– Z Javim.
– Z Javim. A co u
ciebie?
Nim odpowiada,
zaciska jej dłonie w swoich. Wciąż robi to delikatnie, a jednak energicznie. I
wciąż jego uśmiech jest taki ciepły.
– Tęsknię za moją
Meme.
– Jej już nie ma,
Markel. Za późno sobie o niej przypomniałeś i nie zdążyłeś jej uratować – mówi
niby beztrosko, a jednak ze smutnym grymasem, nie zabierając dłoni ze stolika.
– Przecież
wiedziałaś, że kiedyś zacznę za bardzo za tobą szaleć i zapragnę cię na
wieczność.
– Ale ja chciałam
tylko zabawy, braku obietnic. Albo nie ja, ona chciała – natychmiast się
poprawia. – Jej już nie ma, a ty pragniesz właśnie tamtej kobiety.
– I tak chcę,
żebyś wróciła. Przecież cię potrzebuję, pragnę cię i bez ciebie jest mi źle.
– Obudziłeś się
dopiero po tylu miesiącach? Markel, to się skończyło tak naprawdę już dawno
temu.
– Przespałaś się
z mężem mojej siostry, miałem prawo przez jakiś czas być na ciebie wściekły.
– I wypomniałeś
mi to dopiero cztery miesiące po fakcie, kiedy ja już zapomniałam, jak ten
facet wyglądał. Dusiłeś to w sobie za długo, aż wreszcie straciliśmy przez to
naszą szansę. Ona poszła w cholerę, kiedy mi tego nie wypomniałeś w pierwsze
dni po fakcie.
– Przecież wiem,
że za długo milczałem, dusiłem to wszystko w sobie. Ale przecież wiemy też, że
uciekanie od problemów, ich przeoczanie i oszukiwanie, iż jest okej, leży w
mojej naturze, Meme.
Blondynka obdarza
go kolejnym smutnym uśmiechem.
– Tak wyszło. Nie
mogliśmy sobie razem poradzić, bo… Cholera, Markel, co ja cię będę oszukiwała,
jeśli to już koniec? Za idealny dla mnie jesteś. Nie umiem być z kimś, kto jest
ideałem, kto uosabia wszystkie pożądane przeze mnie cechy. Miałabym wyrzuty
sumienia, że nie jestem ci wierna, zaś nie potrafię zmienić swojej natury.
– Meme, ale ja
cię chcę właśnie taką, z wszelkimi wadami i zaletami.
Remedios de Olano
przymyka na chwilę powieki, a potem wstaje i szykuje się do odejścia. Zostawia
po sobie zamknięty wreszcie romans z Susaetą i słowa:
– Chcesz tamtą
Meme. Ale ja już nią nie jestem.
***
Takie to trochę mdłe dalej. No, ale nie narzekam, w końcu to MM, a
podobno MM nie jest takie złe. No, podobno.
Anyway.
Pozdrawiam Was z ogromnym bólem głowy i – a co mi szkodzi! – reklamą.
Bo może niektórym nie obiło się jeszcze o uszy niejakie 13 attempts, takie moje małe coś z epizodówkami aka jednopartami. A
jak się nie obiło, to zapraszam tutaj >>klik<<
Dla Gerarda. Jakkolwiek
to tylko pseudonim, ale i tak niesamowicie robi mi dzień.
Do zobaczenia w poniedziałek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz