13.12.2013

29. Remedios.


`. Często trudno jest spojrzeć, kiedy spojrzeniem widzimy ból. 


Wracam do domu trochę bardzo upita radością, szczęściem i szampanem. I całkowicie bez wyrzutów sumienia, które powinnam przecież odczuwać. Ukradliśmy z Nando całe show obu solenizantom naszymi zaręczynami, a kiedy już przestałam płakać, spojrzałam w stronę sali tronowej i widziałam tylko jego. Choć Andara biła brawa, a Remedios ciepło się uśmiechała, ja widziałam tylko Javiego o najsmutniejszym spojrzeniu na świecie.
Wracam do domu jedynie ze wspomnieniem właśnie Martíneza, który wyglądał, jakbym tymi kilkoma chwilami mojego szczęścia wyrwała mu serce z piersi.
To powinno całkowicie mnie dobić, ale wracam trzy metry nad niebem. I z mocno upitym narzeczonym u boku.
– Amayu… – mruczy on ponętnym tonem. Całuję go w policzek, otworzywszy drzwi od mieszkania.
– Idziemy spać, Nando – odpieram z leciutkim uśmiechem.
– Ale mieliśmy się…
– Idziemy spać – przerywam twardo. – Masz jutro trening, Nando, a ja muszę usiąść do papierów.
Piętnaście minut później Nando Llorente śpi niczym małe dziecko, zaś ja siedzę w salonie i bezcelowo wpatruję się w pierścionek zaręczynowy. Moje małe, śliczne szczęście, moja gwarancja życia gdzieś poza Bilbao. Obietnica wspólnej przyszłości we dwoje, z moim ukochanym, kiedy już uratujemy się z wszechobecnego strachu i tęsknoty za Penélope. Chciałabym zostać, pomóc im wszystkim, uratować ich, lecz to rola zarezerwowana jedynie dla panny Amorebiety, zaś ta – jak wiele razy słyszałam od wielu osób – już nigdy nie pojawi się ponownie w Bilbao. Nie mogę z nią walczyć, i tak nie wygram. Nie mam szans z Penélope Amorebietą, nie mam celu w walce z widmem tej kobiety, jaką widziałam tylko we własnych snach. Jaką często w nich widuję, praktycznie nie ma tygodnia, w którym ciemnowłosa Wenezuelka nie pojawia się cała we łzach i błagająca, abym nie pozwoliła mu zmarnować następnego roku. Cokolwiek to ma znaczyć. Widzę jej łzy, słyszę jej zduszony nimi szept, lecz nie dane jest mi nigdy zapytać, o kim mówi. Raz mam wrażenie, iż to oczywiste – o Ikerze. Jednak zdarza mi się też pomyśleć o udziale w całej tej historii jej byłego męża Nano. Jakkolwiek ten nie wygląda na takiego, który ów kolejny rok marnuje…
Fabrizia, dajże już spokój. Spoglądam na zegarek wskazujący trzecią piętnaście. Wypadałoby pójść się wykąpać, a nie nałogowo rozważać wszelkie możliwe wyjścia. Nawet nie wiem, gdzie ta wariatka może się znajdować. Wypadałoby pójść się wykąpać, a potem spać, bo jutro czeka mnie ciężki dzień w Lezamie. A przede wszystkim ciężka rozmowa z Javim. Znów. Tym razem muszę coś z niego wycisnąć, muszę zapytać, dlaczego tak się zmienił. Dowiedzieć się czegokolwiek. Albo wszystkiego. Ale przede wszystkim zmusić Javiera Martíneza do ujawnienia skrzętnie skrywanego sekretu.
Lecz nim zjawię się w Lezamie po raz pierwszy jako oficjalna przyszła żona Nando Llorente, ruszam do łazienki. Powoli ściągam sukienkę, rozczesuję włosy i zmywam makijaż. Nie śpieszę się, wcale nie chcę się spieszyć. Najbardziej na świecie potrzebuję w obecnej chwili relaksu, jaki gwarantuje mi długa kąpiel. Zaś nic nie odpręża lepiej od kilkudziesięciu minut spędzonych w gorącej wodzie, a następnie snu w ramionach ukochanej osoby.


„Gdzie jestem i dlaczego tak bardzo boli mnie… wszystko?”  – to pierwsza myśl, jaka nawiedza Remedios Amarantę de Olano Flores zaraz po odzyskaniu świadomości z sennych objęć Morfeusza. Mieszkanie, w którym się znajduje, pachnie Martínezem, a on sam prawdopodobnie wtula twarz w jej biust.
To w sumie nawet miałoby sens. Gdyby jeszcze chciało jej się otworzyć oczy, zapewne i tak utwierdziłaby się w swych podejrzeniach. Bo na pewno tak nie pachnie mieszkanie Amorebietów, Fernando zaś nie zwykł sypiać, śliniąc jej dekolt.
Zresztą, zakończyła już żywot u boku Amorebiety i wróciła do Javiego, aby powrócić też wraz z nim na tron w 69 wraz z nadejściem nowego roku dwa tysiące dwunastego. Bycie starą sobą pierwszego stycznia w ramionach Martíneza to dobra rzecz. To rzecz spokojnie na powrót usypiająca obudzone przez ostatnie wydarzenia uczucia. Bynajmniej przez Meme nielubiane. Nawet jeśli Javi jest ciężki, zaś Argentynka reflektuje się, iż jego udo gniecie ją w łydki, na pewno ten poranek jest obietnicą lepszego, nowego – dawnego – życia skupionego na władaniu nocnym Bilbao.
Gdyby tylko Meme tego pragnęła, łatwo obaliłaby władczynie nocnego świata Barcelony czy Madrytu, lecz prowincjonalny Kraj Basków i całkowicie uzależniony od niej i jej najlepszej przyjaciółki Penélope Athletic Club satysfakcjonuje ją bez reszty. Ma dopiero dwadzieścia kilka lat, a już od dawna włada tym miastem.
Czyż Remedios de Olano nie jest kobietą spełnioną na całej powierzchni swego diabelskiego serca?
Nawet Javier Martínez – obecnie naprawdę dlań niewygodnie ułożony – dodaje jej życiu sensu. Jest jego nieodłączną częścią, sposobem na zapewnienie sobie rozrywki i utrzymanie władzy.
Meme de Olano i Javi Martínez. Królowa i król nocnego Bilbao oddający niewielkie pole do władania swoim przyjaciołom – Andarze i Fernando. Meme i Javi, dwoje najważniejszych w całej Baskonii. Oni razem wyłaniający się z nikotynowych oparów sali tronowej niczym para doskonałych rodziców…
„Remedios, co ty wczoraj ćpałaś?” – parska śmiechem w myślach, lekko uderzając prawą dłonią w głowę Javiego. Lewą ma przezeń uwięzioną gdzieś między jego barkiem a obojczykiem i za cholerę nie może jej wydostać.
– Javier, paliliśmy coś wczoraj? – pyta nieprzytomnego Baska, który pod wpływem uderzenia podnosi twarz z jej biustu i kieruje niewidzące, przekrwione spojrzenie wprost na nią.
– Kobieto, daj mi spać – mamrocze. – Łeb mnie napierdala, jakbym imprezował w 69 bez przerwy przez bity miesiąc – po czym znów wciska twarz w jej biust.
Przynajmniej uwolnił wreszcie jej lewą dłoń, którą zaczyna niespiesznie bawić się jego odrobinę przydługimi, kruczoczarnymi kosmykami w okropnym nieładzie.
– To paliliśmy coś wczoraj, oczywiście poza fajkami? – nalega blondynka.
Z ust Baska wydobywa się coś na kształt „Nie wydaje mi się”, lecz równie dobrze może być to „Nie mam wódki w spiżarni”. Tak samo jak nie można być pewnym zawodnej pamięci Martíneza.
– Javi, a może dałbyś mi wstać, znaleźć jakieś prochy na kaca i zrobić coś do zjedzenia? – proponuje, zdobywszy się na jeden z najbardziej kuszących tonów ze swego repertuary.
Dopiero jakieś pięć minut później – niechętnie bo niechętnie – piłkarz przetacza się na plecy, sięga na ślepo po jakąś poduszkę, a kiedy wreszcie tę namierza, szybko zakrywa nią sobie twarz.
– Wyłącz to pieprzone światło, Meme – warczy stłumionym głosem. Przypomina to jęk błagającego o litość, co niezmiernie pannę de Olano bawi.
Ostatki ludzkich odruchów powstrzymują ją od uświadomienia go, iż słońca nie da się wyłączyć, a on powinien zainwestować w ciemne, najlepiej zrobione z ciężkiego materiału zasłony. Ale zamiast tego Meme, wstawszy z łóżka i westchnąwszy sobie ciężko – ją też boli głowa i irytuje światło – sięga po zawsze leżącą gdzieś na podłodze bordową narzutę, którą zarzuca na karnisz. Oczywiście to ona zmusiła Javiego do zakupu nie tylko karnisza, ale również jedynych, nigdy niezmienianych firanek.
– Już lepiej?
– Zajebiście – dochodzi ją pomruk zza poduszek. – Tylko się nie ubieraj – dodaje, kiedy Meme sięga po stanik. Już dawno stało się normą, iż ubrania, a przede wszystkim bielizna argentyńskiej dietetyczki, zajmują w mieszkaniu Martíneza wiele miejsca. Ostatecznie sięga tylko po którąś z koszulek piłkarza sięgających jej trochę za pośladki. Ah, te ponad dwadzieścia centymetrów między nimi daje nie tylko komfort noszenia butów na bardzo wysokich obcasach, ale też traktowania jego t-shirtów jako sukienek mini, w ostateczności mikromini. A potem idzie do kuchni, gdzie wygrzebuje z lodówki – nic nowego – puszkę kawy arabskiej made in Ecuador. Ta stoi obok płynu do płukania tkanin kolorowych i wątpliwej świeżości cytryny. Czyli mleko powinno stać w łazience.
W istocie, punkt dla niej – jakieś pięć litrów mleka zaprawionych czerwonym winem znajduje się w brodziku prysznica.
Czyżby chcieli po pijaku wziąć romantyczną kąpiel w mleku i winie?
Cóż, to bardziej niż możliwe, zważywszy na fakt, iż oboje nie pamiętają nawet sposobu, w jaki z 69 wyszli.
– Javier, gdzie stoi więcej mleka?! – drze się na całe, malutkie mieszkanie.
– W szafie obok odkurzacza.
Więc idzie jeszcze raz do salonu i z szafy będącej zarazem ścianą oddzielającą sypialnię od reszty mieszkania wyciąga dwa litrowe kartony mleka półtora procenta tłuszczu. Przy okazji prawie wywraca się o jakąś książkę.
„Duńsko-arabski? Javi, serio?” – prycha w myślach rozbawionym tym dziwnym pomysłem swojego ulubionego kochanka. Javier zdecydowanie powinien rzucić nawet fajki, bo mu od nich równo wali na ten i tak już wątpliwie pracujący móżdżek. Choć z drugiej strony – jeśli Martínez nagle stanie się grzecznym chłopcem na miarę Jona, z kim Meme będzie władała nad 69? Z Llorente zaledwie się akceptują, bo raczej między nimi nawet sympatii nie ma – on jawnie nią pogardza, a ona jawnie odwdzięcza się pięknym za nadobne. Zaś z Amorebietą…
„Kurwa, Remedios, zamknęłaś na dobre rozdział pod tytułem >>Fernando Amorebieta<<, więc po kiego kija znów o nim myślisz?”
Z Fernando Amorebietą mogła mieć rodzinę, mogła z czasem go pokochać i zostać przezeń pokochana, lecz utraciła to bezpowrotnie, uciekła, kiedy poroniła. Chciała udzielić mu swojego bólu, lecz wciąż miała go w sobie zbyt wiele, a jego wytrwałość i upór w trwaniu przy jej boku działały dobijająco.
Gdyby została z nim dłużej, prędzej czy później zrobiłaby coś złego, coś bardzo niebezpiecznego. Niewątpliwie to uderzyłoby perfekcyjnie w trudne do zrozumienia, ale jakże żywe serce Amorebiety.
Musiała odejść do Javiego – niedługo zapewne wróci też i do Jona – ażeby przeżyć. Przetrwać najgorsze. Ażeby i ona, i Fernando jakoś się zebrali po dwóch dramatycznych tygodniach.
Jakkolwiek właśnie najgorsze już chyba za nią. Przeszła przezeń w święta w rodzinnym domu Fernando, płacząc i będąc osaczoną przezeń, przez jego matkę i ojca. Iga Mardaras przyjęła ją cieplutko pełna matczynej miłości i zainteresowania. Zaś José Amorebieta więcej czasu spędzał z synem, ukradkiem wypytując go o Penélope. Meme to dostrzegła, widziała, jak za każdym razem Fernando zachowywał obojętność i odpowiadał iście lakonicznie. Oświadczał proste fakty jak: „Dobrze”, „Z Ikerem”, „Jest szczęśliwa”, „Kocha” i tak dalej. Owijania w bawełnę nie było, zaś szatyneczka rodem z wenezuelskiej Barcelony dzwoniła każdego wieczora ze słowami:
– Nano, jestem taka szczęśliwa! Dziś nawet pozwolił mi prowadzić to jego ukochane autko po centrum Pampeluny. Panikował jak głupi, chociaż nie chciał dać tego po sobie poznać. Poza tym i tak niesłusznie, bo po naszych polach pod Barceloną jeździło się tysiąckroć trudniej niż po centrum tej dziury w Navarrze. Ale wiesz, w nic nim nie uderzyłam, niczego nie zepsułam, więc Iker jest teraz ze mnie kurewsko dumny i twierdzi, że jestem najlepszym kierowcą na świecie. A ja nawet prawka nie mam – tutaj następował wybuch chichotu z obu stron. – Akurat próbuje zaabsorbować moją uwagę swoją osobą, ale niech na to nie liczy. Nie dam się, i tak będzie miał mnie na wyłączność za kilka chwil, ale wiesz, Nano, jestem tak cholernie szczęśliwa… Aż mi się płakać chce, bo mama Ikera, bo cała jego rodzina jest taka cudowna, przesłodka i przekichana. Teraz już się nie dziwię, że mój chłopak jest taki niesamowity, jeśli ma taką rodzinę…
I tak w kółko. Słuchanie tego z ust Penélope każdego wieczora, kiedy Fernando uginał się pod prośbami ojca i włączał głośnik, ażeby i José mógł ją słyszeć, z czasem po prostu Meme sobie przyswoiła jako rzecz naturalną. Tak samo jak milczenie Igi. I jej własne udawanie, że kiedyś się pozbiera, wstanie na nogi, ale nigdy już nie wróci do dawnego życia. Była zbyt blisko zakochania się w Fernando, więc czym prędzej uciekła.
A teraz pozwala sobie stać w drzwiach sypialni Martíneza, trzymając w rękach tacę ze śniadaniem, i patrzeć, jak Javi podrywa się z łóżka tylko i wyłączenie pod wpływem niesamowitego aromatu świeżo zaparzonej kawy.
– Dalej boli cię głowa? – szepcze kusząco panienka de Olano, zbliżając się powoli w stronę łóżka. Celowo kołysze biodrami w epicki wręcz sposób.
– Im bliżej jesteś, tym jakoś mi lepiej.
– Mam ci wierzyć?
– A dlaczegoż by nie?
– Powodów znalazłoby się tysiące.
– Przesadzasz.
– Gdzieżbym śmiała!
– Ale chodź do mnie i tak, wzniesiemy toast za ten poranek zapowiadający przyszłość.
Meme parska śmiechem.
– Musieliśmy wczoraj coś brać, ale toast brzmi pięknie.


Popołudniu, kiedy Meme de Olano leży na szarej sofie w ramionach Javiego, coś zaczyna ją gryźć. Bynajmniej nie świadomość, iż Fernando prawdopodobnie wciąż jest sam. I tak by się tym nie przejęła, Javi ma za ciepłe dłonie, ażeby to się stało.
Javi jest za ciepły. Po nocy w 69 i całkiem uroczym poranku jest za mdło. Zero aluzji, zero złośliwości, a to co najmniej dziwne. Ułożyli się na sofie, przytulili i co jakiś czas w milczeniu wymieniają pocałunki. Meme wplotła dłonie w jego włosy, a on ramionami objął jej talię.
Jakby byli młodym, zakochanym w sobie małżeństwem. Javi zdecydowanie się zepsuł przez ostatnie tygodnie, nieziemsko zmiękł, a do tego nawet głowa mu osłabła. Kto to widział, ażeby on, wielki Javi Martínez, nie pamiętał poprzedniego wieczora?! O ile Meme to jeszcze wypada – od połowy grudnia jej życie pędziło na łeb na szyję ku dnu – o tyle Javiemu nieszczególnie.
Król i królowa powrócili, lecz są bardzo osłabieni. Meme i Javi żyją i znów chcą ze sobą trwać, lecz dopiero zbierają siły. Gdyby ktoś teraz zechciał ich obalić, zrobiłby to bez problemu, czy większego wysiłku. To nie byłoby szczególnie trudne; ba, odebranie władzy w Bilbao należałoby do zadań wybitnie banalnych. Dogłębnie zniszczona Remedios i milczący, zagubiony Javier – to z nich pozostało.
Aż chce jej się płakać.
Javi całuje ją w oba policzki.
– Meme, nie płacz. Czulszy być nie umiem – szepcze głosem człowieka znużonego, człowieka mającego dość nienawiści. Człowieka zakochanego. Nieistotne, czy w niej – to najbardziej surrealistyczna rzecz, jaka mogłaby się przytrafić – czy w jakiejś nieosiągalnej idei. Fakt pozostaje faktem, a Javier nieświadomie kocha.
– Jesteś za czuły. Nie zasłużyłam na to. Uciekłam ci tyle razy, może nawet raniłam, a ty wciąż próbujesz mnie przy sobie zatrzymać.
„I robisz to o wiele skutecznie od Fernando mającego w sobie za wiele ciepła i cierpliwości. Może Penélope to odpowiadało, ale ja jestem Remedios, mnie łatwo mdli.”
– Nie oczekujesz po mnie więcej, naprawdę nic więcej? – dziwi się Martínez.
Remedios de Olano uśmiecha się blado.
– Oboje mamy gorsze dni, potrzebujemy trochę ciepła, ale to minie, zbierzemy tylko siły i na powrót staniemy się źli, prawda?
On przytakuje, choć Meme wydaje się, iż wcale w to nie wierzy. A to już całkowicie nie w stylu Javiego. Chyba jedynym racjonalnym wytłumaczeniem będzie rozpatrzenie tego w płaszczyźnie trudnego dla wszystkich grudnia.
– Czyli chcesz się pobawić w czułostki, póki się tym nie znudzimy? – rzuca lekko cynicznie, przez co na usta Argentynki wpełza subtelny uśmiech.
– Już przypominasz mi dawnego siebie. Troszeczkę przynajmniej.
Tym razem to on lekko się uśmiecha, skradłszy z jej wiśniowych warg kolejny pocałunek.
– Jeśli chciałaś czułości, czemu nie Jon?
O dziwno, to naprawdę nie rusza. Nie w jego ramionach, patrząc w te przecudowne, ni to czekoladowe, ni bursztynowe tęczówki, mając dłonie wplecione w jego włosy. A najbardziej uroczy to jednak ma ten uśmiech, taki niby ciepły, a jednak z nutką cynizmu, lekkiego szyderstwa.
Zdecydowanie z Javiego Martíneza jest ciacho, dojrzały już mężczyzna z jedną tylko wadą: skłonnością do bycia zimnym skurwielem. Niewątpliwie gdyby tylko znalazła się jakaś wytrwała, i tę wredną słabość z czasem dałoby się z Martíneza wykorzenić.
Nie żeby Meme wiedziała siebie w tej jakże szacownej roli. Co to, to nie, zdecydowanie nie jej bajka. Ona nigdy nie miała Javiego, Javi nigdy doń nie należał, więc z jakiej okazji ma rościć sobie do niego jakiekolwiek prawa? Pan Javier Martínez i panna Remedios de Olano to tylko przystanek na drodze życia obojga. Na razie kroczą razem, we dwoje, lecz to nie ma dalekiej przyszłości. Niedługo staną na rozstaju dróg, uśmiechną się do siebie delikatnie, podziękują za wszystko, może wymienią ostatnie pocałunki, po czym samotnie ruszą w różnych kierunkach.
Jeśli czegoś nauczył ją Fernando przez te dwa tygodnie, to tego, iż nic nie jest wieczne, iż wszystko ma swój koniec, którego nie można zmylić, który na pewno nastąpi.
– Bo ja wcale nie wiedziałam, że tego chcę – wyszeptuje niesłyszalnym prawie głosem. – Bo chciałam wrócić na szczyt, na podium. A bez ciebie nie podołałabym temu. Jon by mnie osaczył uczuciem, a ty nie czujesz. I ja nie czuję.
– Dlatego tak nam dobrze we dwoje.
Meme uśmiecha się ciepło. A potem sięga po stojącą przy sofie torebkę, z której wygrzebuje telefon i kiedy czyta jedną z zalegających tam wiadomości, zaniemawia. Bynajmniej nie ze szczęścia.
„Dziś w Los Leones o 16. M.” brzmi niczym groźba. Przerażająca groźba czegoś, co już dawno umarło śmiercią naturalną, a teraz nagle postanowiło zebrać ostatnie żniwo przed ostatecznym odejściem w zapomnienie.
– Co jest? – pyta Javi z tym nieziemskim uśmiechem zakochanego mężczyzny. Ale Meme wie, że to nie ją kocha, to nie ona jest adresatką tego uśmiechu. Ponadto ma na głowie o wiele ważniejszy problem.
– Markel sobie o mnie przypomniał.
„Niedobrze, niedobrze. Cholera, bardzo niedobrze.”


Nando jest w niezłym stanie, jeśli spojrzałoby się na ilość spożytego przezeń alkoholu dzień wcześniej. Co najwyżej trochę boli go głowa, ale to raczej nic nowego. Mnie też boli, jakkolwiek o wiele mniej.
Jednakże mój mężczyzna jest twardy i chociaż o mało nie zasypia z twarzą w śniadaniu, nie wydaje z siebie ani słowa niezadowolenia. Siedzi przy stole, sączy kawę i niespiesznie opowiada mi o pierwszym dniu nowego roku Remedios. Oczywiście robi to na moje wyraźne życzenie, kiedy smażę naleśniki. Zaś te z naszym ulubionym dżemem marchwiowym wychodzą… Cóż, nie mogę równać się z szefem kuchni Marriotta.
Javi był zakochany? W kim? – domagam się odpowiedzi, kiedy Nando milknie zamyślony nad kubkiem parującej kawy. I raczej nie myśli o swoim widmie, a tylko o niemiłosiernym bólu głowy.
W Penélope – szepcze, jakby nie wierzył w brzmienie tych słów.
Nienawidził jej – protestuję, bo sama również to w nie wierzę.
Niemożliwe. Javier Martínez mógł nieświadomie kochać Remedios, swój ideał, swojego jasnowłosego demona, diabła wcielonego w skórę uroczej dietetyczki, ale nie swego najbardziej zaciekłego wroga. Nie mógł kochać Penélope! Po prostu nie mógł.
O ile Javier przewidział, co stanie się z nami po zniknięciu Penélope, o tyle to Remedios jako jedyna spostrzegła, co już wtedy działo się z Martínezem – kontynuuje wyjątkowo monotonnym, wypranym z emocji głosem. – Nienawiść do Penélope zaczynała przeradzać się w coś, czego na pewno nie chciał. Zaczynał ją kochać w chory sposób, przesadnie, irracjonalnie, nienawidząc przy tym z każdym dniem coraz mocniej. Kochał ją, bo jej nienawidził. Nienawidził, bo kochał. Karmił miłość nienawiścią i na odwrót. Zapadał się w chorych, pokręconych uczuciach. Nie umiał o niej wrogo nie myśleć, ale też nie umiał jej nie kochać.
Nie wiedział wtedy o tym. Javier Martínez wyglądał na człowieka kochającego jak pomylony, człowieka zgnębionego tym całkowicie. Zagubionego w pokręconej siatce kłamstw i pozorów dookoła siebie. A przede wszystkim dookoła swych uczuć. Wmawiał sobie, że jej nienawidzi, i ślepo w to wierzył.
Wszyscy wierzyliśmy. Naiwni byliśmy, co? – uśmiecha się gorzko, po czym mówi dalej: – Ale wierzyliśmy, bo on, władca 69, na pewno nie był zdolny do miłości. A jednak pokochał i, co było równie zaskakujące – Remedios również kochała. I bała się bardzo, bo jej życiu już od dawna było daleko do normy. Utraciła prawie wszystko, co należało do niej przed zajściem w ciążę. A przede wszystkim utraciła Markela, idealne połączenie Javiego, Jona i Fernando; osobę całkowicie idealną na ojca, męża i kochanka, osobę, która łączyła w sobie wszystkie cechy jej mężczyzn w idealnych proporcjach.
A ona go porzuciła i utraciła to wszystko, nim zdążyła się spostrzec.


O ile Javi Martínez strasznym, ale cholernie gorącym skurwielem jest, o tyle Markel Susaeta jest równie przystojny, a i o wiele mniej nieczuły. A teraz siedzi za słynnym przepierzeniem na tyłach Los Leones i nerwowo stuka palcami o blat.
„Ja też się denerwuję, też nie wiem, co może się wydarzyć” – szepcze sama do siebie Meme de Olano, nim rusza w jego stronę, kołysząc powoli biodrami. Kiedy tylko Markel ją spostrzega, podrywa się na równe nogi i wita pocałunkiem w policzek.
– Dobrze wyglądasz, Meme. Przyleciałaś dziś rano?
„Przyleciałam? Skąd przyleciałam?” – zastanawia się przez dłuższą chwilę skonfundowana. Dopiero po kilkunastu sekundach przypomina sobie o niedoszłych świętach w Argentynie. A jednak zamiast grzać tyłek w słoneczku Rosario, wylądowała pod Bilbao z Fernando i jego rodzicami.
– Wczoraj popołudniu, nowy rok przywitałam w 69.
– Z Javim.
– Z Javim. A co u ciebie?
Nim odpowiada, zaciska jej dłonie w swoich. Wciąż robi to delikatnie, a jednak energicznie. I wciąż jego uśmiech jest taki ciepły.
– Tęsknię za moją Meme.
– Jej już nie ma, Markel. Za późno sobie o niej przypomniałeś i nie zdążyłeś jej uratować – mówi niby beztrosko, a jednak ze smutnym grymasem, nie zabierając dłoni ze stolika.
– Przecież wiedziałaś, że kiedyś zacznę za bardzo za tobą szaleć i zapragnę cię na wieczność.
– Ale ja chciałam tylko zabawy, braku obietnic. Albo nie ja, ona chciała – natychmiast się poprawia. – Jej już nie ma, a ty pragniesz właśnie tamtej kobiety.
– I tak chcę, żebyś wróciła. Przecież cię potrzebuję, pragnę cię i bez ciebie jest mi źle.
– Obudziłeś się dopiero po tylu miesiącach? Markel, to się skończyło tak naprawdę już dawno temu.
– Przespałaś się z mężem mojej siostry, miałem prawo przez jakiś czas być na ciebie wściekły.
– I wypomniałeś mi to dopiero cztery miesiące po fakcie, kiedy ja już zapomniałam, jak ten facet wyglądał. Dusiłeś to w sobie za długo, aż wreszcie straciliśmy przez to naszą szansę. Ona poszła w cholerę, kiedy mi tego nie wypomniałeś w pierwsze dni po fakcie.
– Przecież wiem, że za długo milczałem, dusiłem to wszystko w sobie. Ale przecież wiemy też, że uciekanie od problemów, ich przeoczanie i oszukiwanie, iż jest okej, leży w mojej naturze, Meme.
Blondynka obdarza go kolejnym smutnym uśmiechem.
– Tak wyszło. Nie mogliśmy sobie razem poradzić, bo… Cholera, Markel, co ja cię będę oszukiwała, jeśli to już koniec? Za idealny dla mnie jesteś. Nie umiem być z kimś, kto jest ideałem, kto uosabia wszystkie pożądane przeze mnie cechy. Miałabym wyrzuty sumienia, że nie jestem ci wierna, zaś nie potrafię zmienić swojej natury.
– Meme, ale ja cię chcę właśnie taką, z wszelkimi wadami i zaletami.
Remedios de Olano przymyka na chwilę powieki, a potem wstaje i szykuje się do odejścia. Zostawia po sobie zamknięty wreszcie romans z Susaetą i słowa:
– Chcesz tamtą Meme. Ale ja już nią nie jestem.


***
Takie to trochę mdłe dalej. No, ale nie narzekam, w końcu to MM, a podobno MM nie jest takie złe. No, podobno.
Anyway.
Pozdrawiam Was z ogromnym bólem głowy i – a co mi szkodzi! – reklamą. Bo może niektórym nie obiło się jeszcze o uszy niejakie 13 attempts, takie moje małe coś z epizodówkami aka jednopartami. A jak się nie obiło, to zapraszam tutaj >>klik<<
Dla Gerarda. Jakkolwiek to tylko pseudonim, ale i tak niesamowicie robi mi dzień.

Do zobaczenia w poniedziałek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz