22.12.2013

32. Iker.


`. Przyszłości się nie pragnie: zasługuje się na nią.


Andoni Iraola Sagarna urodził się w miejscu, o którym słyszę pierwszy raz w życiu, w niejakim Usurbil w prowincji Gipuzkoa niespełna trzydzieści jeden lat temu i nie ma nic wspólnego z Penélope. Zaś właściciel teczki szesnastej, niejaki Ismael López Blanco z Pampeluny nigdy Penélope nie poznał, bowiem to jego pierwszy sezon w naszym jakże szlachetnym gronie w pogrążonym w smutku Bilbao.
Nie, ja wcale nie używam ironii. Albo niewielką odrobinkę. Bo już sama nie wiem, czego szukam. Coś gdzieś w tych papierach siedzi, tam jest rozwiązanie, ale ja przekopuję się przez nie już kolejny miesiąc i wciąż nic. Zero odpowiedzi. Zero jakichkolwiek podpowiedzi. Absolutna pustka. Nie ma niczego. Żadnego celu, sensu, rozwiązania. Żadnego cholernego pomysły na powód ucieczki Penélope.
Tylko jednego jestem pewna, tego wszyscy jesteśmy pewni – ona uciekła. Przyczyn jednak brak. Są one niejasne dla wszystkich dookoła w Bilbao, w naszym pięknym Kraju Basków.
A poza jej ucieczką nie ma niczego. Nikt z nas niczego nie widzi.
Chyba, że Javi Martínez ukrywa właśnie to… Brzmi absurdalnie, ale gdyby się zastanowił… Javi ją kochał, ale odkrył to, gdy było już za późno. Wcześniej nienawidził Penélope. Bardzo mocno nienawidził. Czy to możliwe, ażeby był powodem jej ucieczki?
Albo upozorowanej ucieczki. Może Penélope zniknęła? Może Javi maczał w tym palce, może on to spowodował, pomógł jej zniknąć w sposób typowy dla kogoś, kto jest opętany ślepą nienawiścią?
Javier nie wiedział, że kocha, dopóki nie było za późno. Dopóki Penélope nie uciekła. Nie zniknęła.
Kurwa mać, to niby ma sens. Niby, bo Martínez nie ma aparycji mordercy, a w jego oczach za każdym razem widzę wielki bagaż cierpienia. Czy to może być ból spowodowany przyczynieniem się do jej zniknięcia?
W gruncie rzeczy – tak.
– Amaya, daj spokój. Za dużo kryminałów się naczytałaś – parska śmiechem Nando. Wydymam wargi i obdarzam go pełnym urazy spojrzeniem, leżąc z nogami na oparciu sofy i głową prawie dotykającą puchatego, białego dywanu. – Usiądź normalnie, za dużo krwi napłynęło ci do mózgu i tworzysz jakieś niestworzone historie. Javi by muchy nie skrzywdził nawet w najmroczniejszym momencie swojego życia.
A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że Nando Llorente ma pieprzoną rację. Coś musiało mi się w głowie poprzestawiać, żeby sądzić Javiego o oczach w odcieniu pełnej wyrzutów sumienia czekolady o coś takiego.
– Ale nie wiecie, gdzie ona jest – prycham.
Nando ciężko wzdycha.
– Wiemy, gdzie jej nie ma.
– To mnie nie satysfakcjonuje.
– Po prostu nie znasz jeszcze całej historii. Na pewno Penélope nie ma w Bilbao. Na pewno nie było jej tutaj od maja zeszłego roku, kiedy nagle wyjechała. I na pewno już nie wróci. Możemy porozmawiać o czymś innym? – warczy, jakby miał już serdecznie dość Penélope Amorebiety i jej widmowej obecności.
Mój Nando Llorente powstał z dna, pozbierał się i jak najszybciej chce o niej zapomnieć. Wykonałam chociaż odrobinę zadania, pomogłam mu wstać w zgodzie z rzeczywistością, z przymusem ucieczki z Bilbao. To nie jest wyjście, wiem. Oboje o tym wiemy, lecz dla nas nie ma innej opcji. Nando przebąkiwał coś ostatnio o Turynie, o Italii, choć do okna transferowego jeszcze trochę czasu zostało.
Zresztą, zobaczymy, jak to wszystko się ułoży. Ważne, że nie będzie już nas w Bilbao, że nie będę już musiała patrzeć na jego upadek.
Ale psycholog ze mnie beznadziejny. Zostawię cały Athletic, bowiem chcę uratować siebie i swojego mężczyznę. Egoistyczna ze mnie suka, która w milczeniu naznaczonym urazą sięga po siedemnastą teczkę. Iñigo Pérez Blanco, dwudziestoparoletni młody mąż i ojciec kilkumiesięcznego dziecka pogrążony w naturalnym smutku, lecz bliżej niezwiązany z Penélope. Tyle co zaprzyjaźniony z Amorebietą, zaś to i tak niewiele mi daje.
Siedemnastka ląduje na wielkiej stercie osób bezpośrednio niezwiązanych z panną Amorebietą. Osiemnastką zaś jest kapitan, Carlos Gurpegui Nausia, człowiek o ustabilizowanym, spokojnym życiu i wielkiej charyzmie, specyficznym spokoju. Człowiek, którego uwielbiam, którego szanuję i bez którego raczej nie wyobrażam sobie Athleticu. Ale to nie zmienia faktu, iż niczego nie znajduję, więc teczka znajduje swoje miejsce na większym stosiku. A kilka chwil później natrafiam na coś, czego szukałam od dawna.
Iker Muniain Goñi. Ten, którego porzuciła. Ten, którego złamała. Ten, którego kiedyś kochała. Ten, który był jej całym światem; który kocha ją na wieki. Młody, naiwny chłopiec, dzieciak w wielkim świecie futbolu, który dopiero co skończył dwadzieścia lat, a na jego barkach już spoczywa ciężar porzucenia.
Chłopak, od którego powinnam zacząć ratowanie Athleticu. Ale nie zaczęłam, skupiłam się na sobie i Nando, na Jonie i Javim, lecz na pewno nie na tym, którego podniesienie było najważniejsze. Przy nim popełniłam pierwszy błąd, pozwoliłam zaślepić się niezauważonej wcześniej miłości i trosce o Nando. Poświęciłam młodego Muniaina na rzecz ukochanej osoby. W Nando widziałam kogoś, kogo można było jeszcze uratować.
I osiągnęłam to. Ale tylko jego udało mi się ustrzec przed pozostaniem pod wpływem jej widma, pogrążając przy okazji siebie i resztę drużyny. A teraz muszę się obudzić, pomóc tym chłopakom, wypełnić podpisaną w lutym umowę obligującą mnie przynajmniej do podjęcia tego próby.
Zaś łudzenie się, że odbiją się od dna wzorem Nando, przestało mnie już bawić. Bo nic takiego nie następuje.
Ważne! Dla niego Penélope wróci, za nic w świecie nie zdradzać prawdy. Szczegóły – Javi.
Więc czym, do cholery, jest ta prawda i jaką w niej rolę odkrywa przeklęty Martínez, w stronę którego z czasem prowadzi każda poszlaka?


– Młody, gdzie ty się tłuczesz? Marcelo ma dziś dzień z serii: „Wpierdolę wam wszystkim, wpierdolę, jak matkę kocham, wpierdolę, bo mam taki pierdolony kaprys” i jakiś szał go opętał. Wylicza nam każdy trening na kacu, każde przyprowadzenie do Lezamy żony, kochanki, matki, dziecka, którym nie miał się kto zaopiekować, czy nawet psa – wyrzuca z siebie pełnym żalu głosem biedny Jon, uciekłszy chyba gdzieś na skraj Lezamy. Być może do siłowni, co jest piękniejszym objawem bycia kontuzjowanym, ciągle kontuzjowanym, tudzież świeżo po kontuzji lub przed nią.
– Jon, nie panikuj. I tak nie tobie dostało się najbardziej – parska śmiechem Muniain, ignorując nawet to, jak starszy o zaledwie jedenaście miesięcy i szesnaście dni przyjaciel się doń zwrócił. Gestem dłoni ucisza swoją dziewczynę. Jej rozbawione spojrzenie i tak mówi wszystko.
– Oh, serio? Ja znam powód wkurwu Bielsy, więc byłem pierwszą ofiara. Javi jest drugi w kolejności i Marcelito znęca się nad nim dopiero od dwudziestu minut.
Iker wymienia kolejny rozbawiony uśmiech z szatynką wygodnie rozpartą na siedzeniu pasażera ciemnego Land Rovera.
– Więc co zrobiłeś jego drogiej Amarancie, ty, który świata poza nią nie widzisz? – prycha Penny, a następnie po prostu wybucha perlistym śmiechem.
– Oh, Penélope… – Jon zaś jest wyraźnie zbity z tropu jej obecnością. – Czyli to ty jesteś powodem braku Ikera w Lezamie.
– Ikera bólu głowy na prawach migreny – poprawia go natychmiast sam zainteresowany. – Co zrobiłeś biednej Meme?
– Nic nie zrobiłem! Tylko jej to subtelnie zaproponowałem, to ona zdecydowała i wszystko zorganizowała – szepcze wreszcie Aurtenetxe konspiracyjnym szeptem.
Penny wzdycha z politowaniem.
– Jon, gadajże, do cholery!
Nie, ona wcale nie jest zła. Iker to widzi i stwierdza, iż ona nawet nie krzyczy, tylko próbuje zmusić Jona do szybszego wyrzucenia z siebie konkretów bez większego owijania w bawełnę. Bo on sam tak szybko do sedna nie dojdzie, potruje jeszcze o pogodzie, o tym, że gazowana woda mineralna jest niedobra i tak dalej.
– Meme się wyprowadziła – chwila ciszy, po czym następuje słabe: – Do mnie.
A na to Penny, jego cudowna Penny Amorebieta, wybucha melodyjnym śmiechem, chyba nawet szczerze rozbawiona. Tego Iker nie jest jednak pewny, bo Nano jakoś dziwnie patrzył w przestrzeń nad ich głowami, kiedy mówili o Argentynce. Patrzył tak, jak Iker zwykł patrzeć na Penny.
Lecz szatynka się śmieje. Radośnie, prawdopodobnie naprawdę szczerze. Bo przecież Jon i Meme to jej przyjaciele, ich dobra pragnie równie mocno jak szczęścia Nano.
– I czego ty się, nawiedzony durniu, boisz? – parska kolejną salwą śmiechu dziewczyna. – Amaranta to Amaranta, ale ty masz nie panikować. Masz się trzymać. Ona tego potrzebuje.
A ton jej głosu jest ciepły, choć rozkazujący. Jon jeszcze przez kilka chwil coś mamrocze, ale z czasem ulega Penny – akurat po wywarczanym: „Aurtenetxe, dajże spokój, do jasnej cholery! Chcę pobyć z moim chłopakiem, który z trudem wymusił na Paco tę migrenę, bez myślenia o tobie i tym, że robisz z igły widły” – i się rozłącza. Szatynka przerzuca kilka razy telefon Muniaina z dłoni do dłoni, aż wreszcie mu go oddaje. Oczywiście obdarza przy tym młodego Baska czułym buziakiem w policzek, co ten kwituje teatralnym westchnięciem.
– Tylko mi nie mów, że tego nie lubisz – zastrzega dziewczyna. – Mam ze sobą książkę i nie zawaham się z niej skorzystać!
– Chciałbym to zobaczy – drwi zeń piłkarz.
– Narażasz się, kochanie.
– Oj, Penny, przesadzasz.
– Naprawdę, skarbie? – unosi znacząco brwi. – Przysięgam ci, że kiedyś się obrażę.
– Ale jeszcze nie dziś. I nie jutro.
Dziewczyna przez długą chwilę milczy, co wciąż bawi Ikera. Kątem oka spogląda w jej stronę i nie może się nie uśmiechnąć z lekką kpiną na widok urażonego zacięcia wymalowanego w bursztynowych oczach. Jakże mógłby jej nie kochać? Nawet lekko obrażona, zirytowana, czy wyprowadzona z równowagi, Penny Amorebieta jest absolutnie całym jego światem. I absolutnie ją kocha, kocha jak nawiedzony. Zaś ona, bez znaczenia na humorki, wciąż jest jego Penny, tą cudowną wenezuelską panią architekt, która wkroczyła w jego życie sześć miesięcy temu i już zeń nie zniknie.
„To już prawie pół roku życia z nią, przy niej, walczenia o jej miłość, o jej i swoje szczęście, a przede wszystkim kochania jej. Chyba nawet te pół roku temu nie podejrzewałem, że tak długo wytrwam, że kiedykolwiek zeń będę. A ona jest teraz moja i ma w bezsprzecznym władaniu me myśli i duszę, o sercu nawet nie wspominając.”
I pomyśleć, że na początku odmówił jej nawet urody! Dziś na samo tego wspomnienie może tylko uśmiechnąć się z lekkim rumieńcem i cieniem politowania dla samego siebie. Dziś jest najpiękniejsza na świecie, dziś nie umiałby wyobrazić sobie życia bez jej osoby.
Dziś żyje przede wszystkim szczęściem Penny, każdą drobną szansą na podarowanie jej choć jego odrobinkę. Dryfuje pomiędzy jej uśmiechami, pomiędzy głupiutkim chichocikiem i szeptanym często „Kocham cię”.
– Gdzie ty mnie ciągniesz, Iker? – pyta wreszcie szatynka, odłożywszy na tył samochodu wielką torbę dotychczas trzymaną na kolanach. Czyli jego dłoń kreśląca na jej udzie esy-floresy znów zażegnała urazę i jej podobne. Taka prosta metoda, do tego stara jak świat, a udało mu się osiągnąć oczekiwany przezeń efekt. I to w nawet niezbyt długim czasie.
– Do Pampeluny – odpiera obojętnie, skupiając się pozornie tylko na drodze. Jego dłoń wcale nie przestaje muskać jej nogi, ona zaś cicho się śmieje.
– Po co?
– Niespodzianka.
– Nie lubię niespodzianek.
– Ale ja lubię.
– Ale to moja niby-niespodzianka.
– Skarbie, bo się zamotasz – posyła jej pełen subtelnego szyderstwa uśmiech. – I tak nie masz nic do gadania, co najwyżej będziesz mogła później być zaskoczona.
– Tego też nie lubię.
– Lubisz mnie.
– Wcale że nie.
– Więc kochasz.
I tu ją ma. Od kilku chwil chichocze głupio za kurtyną brązowych, cienkich włosów, które zarzuciła na lewe ramię.
– Nie mogę zaprzeczyć – odpiera wreszcie z rozbawieniem. – Więc gdzie jedziemy?
– Do Pampeluny – uparcie powtarza Iker.
– To już wiem – prycha szatynka. – Ale nie do twojej rodziny?
– A znów zaczęłabyś mi płakać?
Mina Penny w przeciągu sekundy rzędnie, a oczy się chmurzą. Ba, ona delikatnie zabiera dłoń swojego chłopaka i, posławszy przepraszający uśmiech, odwraca się w stronę bocznego okna.
– Penny… – mruczy bez cienia urazy. – Skarbie, nie możemy tak dłużej trwać. Ja zwariuję, nie wiedząc, dlaczego boisz się wspomnień, boisz się pamiętać swoje dzieciństwo. Bo ja się boję wraz z tobą, wraz z tobą to czuję, choć nie wiem nawet, co jest tego powodem. Nigdy nie pytałem, łudząc się, iż kiedyś sama się przełamiesz. Ale nawet po świętach nie dowiedziałem się niczego. Może tylko tego, iż matka Nano cię nienawidzi. Ale to nic mi nie daje, Penny.
Odpowiada mu cisza. Zjeżdża na pobocze i wyłącza silnik. Przez chwilę jedynymi odgłosami są jej płacz i hałas autostrady w stronę Pampeluny.
– Spójrz na mnie – prosi szeptem, dotykając jej dłoni. Dziewczyna powoli to robi, ukazując przeraźliwie smutne oblicze.
– Iker, ja nie mogę…
Zamyka jej usta słodkim pocałunkiem, po czym pyta:
– Ufasz mi, Penny?
Skina głową, ale dopiero kilka chwil potem zaczyna mówić. I opowiada mu nareszcie historię swojego dawnego życia, historię znaną tylko Nano i pełną łez.
Iker trzyma jej dłonie w swoich i pozwala jej robić to, czego teraz potrzebuje. Po prostu mówić.


Mój gabinet w Lezamie jest jasny, trochę zabałaganiony, ale czuję się w nim… dobrze. Jakkolwiek w głowie wciąż rozbrzmiewają mi słowa Nando, które usłyszałam na temat tamtej chwili słabości Penélope.
– Widzisz, Amayu, tak naprawdę dla nas jej historia jest nam obca. Tak naprawdę myśmy nigdy jej nie znali. Nie wiem nawet, czy i Iker ją znał. Może tak doskonale grała? Może ukrywała coś więcej, niż mu tamtego dnia wyjawiła? Zapewne tak, choć nigdy nie rozmawialiśmy z nim o tym. Fernando powiedział mi tyle, ile uznał za słuszne. A nuż to on coś ukrywa? A nuż to on zna wszystkie zagubione tajemnice i niewyjaśnione pytania? – tu nastąpiła chwila bolesnego milczenia. – Zresztą, pieprzę od rzeczy. Gdyby wiedział coś ważnego dla rozwoju wydarzeń, gdyby znał jej motywy, powiedziałby nam. Tak więc wszystko to, co mógł ukryć jest nieistotne, a ty, Amayu, nawet go o nic nie podejrzewaj. Amorebieta to kolejny naiwniak, którego obdarzyliśmy nierealną wizją jej powrotu.
A potem zamilkł. I nic więcej nie powiedział, nie dając mi nawet szansy na zastanowienie się nad tym wszystkim. Nim zdążyłam skleić fakty, Nando pozbawił mnie jakiejkolwiek nadziei na znalezienie choć kawałeczka zagubionej układanki.
Wzdycham ciężko, spoglądając na nasze zdjęcie spoczywające na moim biurku. A potem dociera mnie pukanie do drzwi. Spoglądam w przelocie na zegarek i już wiem, że zaraz zza drzwi wynurzy się łysina.
– Gaizka, jak się czujesz? – witam ciepło podopiecznego, na którego przyszła cotreningowa pora.
Obdarza mnie spojrzeniem godnym zmokniętego psa o trzech łapach w samym centrum parkingu pod La Catedral.
– Jak stary, wyliniały kapeć.
I żeby mnie to jeszcze zdziwiło.
– Masz ochotę na…
– Na zamknięcie się w ciemnym, małym i ciasnym pomieszczeniu tylko z łóżkiem i zaśnięcie na wieki – przerywa mi Toquero ze specyficzną dla siebie i swojego starego, wyliniałego kapcia beznadzieją w głosie.
– Gaizka, przecież młody jesteś, masz fajną rodzinę, zajebistą, dwudziestopięcioletnią żonę…
– Która niedługo zostawi mnie dla graczy rezerw – wtrąca z największym pesymizmem, na jaki go stać w chwilach starego, wyliniałego kapcia. Cóż, przynajmniej w radzeniu sobie z tym mam już wprawę.
Mogę uderzyć go tą wielką księgą spoczywającą w boku biurka?
A swoją drogą, czy to ja sama przytaszczyłam tutaj „5005 sposobów na doskonałe wesele”, czy to dzieło Nando albo Andary?
– Pierdolisz, Gaizka.
– Pierdolę co najwyżej na murawie.
– Nie pierdolisz na murawie, Gaizka. To taki sezon przejściowy, po prostu trzeba przetrwać, utrzymać się w okolicach tej czternastej lokaty i zapomnieć. Będzie lepiej.
– Pierdolę wszystko, jak już mam grać. I tylko wtedy – powtarza uparcie.
– A żona?
– Od bitych trzech tygodni nawet dotknąć się nie daje. Na bank już sobie kogoś znalazła i tylko czeka, żeby zostawić mnie dla młodego gówniarza o czarnych lokach do ramion.
Wzdycham ukradkiem.
– Może jest w ciąży? – rzucam kolejną propozycję, której genezy chyba nie chcę znać.
– Była już raz. Wiedziałbym, gdyby była w ciąży. Ma kochanka.
– Mam pomysł, Gaizka – uśmiecham się ciepło. – Po pierwsze napoimy cię witaminą C, po drugie pójdziesz dziś z żoną na randkę, po trzecie poszukam na eBayu jakiś specyfików na porost włosów, co?
Ten uśmiech człowieka, który na kilka chwil zapomina nawet o wszechogarniającym smutku jest wart każdych pieniędzy.
– Zaraz mam maraton oglądania „Morza miłości” z Jonem. Zostaniesz z nami? – pytam jeszcze, jak to zwykłam robić co tydzień przy okazji oglądania seriali z Aurtenetxe.
Przepraszający uśmiech jest jedyną odpowiedzią, nim młody Bask, lewy obrońca klubu i dawny przyjaciel Penélope, wpada do mojego gabinetu. Jak zawsze bez pukania, punktualnie i z cmoknięciem mnie w policzek chwilę później. Gdy usadawia się na niewielkiej sofie, Gaizka w milczeniu i tylko z wdzięcznym spojrzeniem się wycofuje.
– Kolejny odcinek „Morza…”? – pytam rozbawiona, zresztą nawet nie wątpiąc w retoryczny charakter swojej wypowiedzi. Aurtenetxe już wziął mojego laptopa i dobiera się do moich trufli. Wciąż jestem od nich uzależniona gdzieś na równi z Nando. A niekiedy mam wrażenie, że kocham je nawet bardziej od mojego narzeczonego.
– A masz ochotę? – tym razem on rzuca uprzejmą formułką.
Cóż, ochota na „Morze miłości” i inny chłam jemu podobny przeszła mi już dawno, dawno temu.
– Ja się dostosuję.
Chwila ciszy. Takiej dla nas naturalnej.
– Chyba jednak nie mam na to ochoty. Wiesz, który dziś?
– Piąty kwiecień. I co w związku z tym?
– Rocznica awansu do półfinałów – wzdycha cicho. – Zwycięstwo z Schalke w dwumeczu sześć do dwóch, rozgromienie ich na La Catedral aż cztery dwa, wkroczenie w najlepszy okres tego klubu od dziesiątek lat… – uśmiecha się z rozrzewnieniem. – Wiesz, niedługo minie rok od kiedy straciliśmy… – i tutaj milknie, jakby zgłoski jej imienia nie chciały przejść mu przez gardło. Zapewne nie chcą, co tak naprawdę mnie nie dziwi. – Od kiedy straciliśmy… ją – powtarza z trudem.
– Opowiesz mi trochę o… – również na chwilę milknę, wcale nie świadomie. Ale udaje mi się wydusić jej imię: – Penélope?
Skina głową, a mnie trochę ciśnie gdzieś wewnątrz w taki niezrozumiały sposób. Chyba chce mi się płakać. Jon zmyka laptopa i odkłada go gdzieś poza nasz zasięg.
– Jaki przedział czasowy?
Opieram się wygodnie o jego ramię, tak jak zwykło opierać się o ramię przyjaciela.
– Walentynki, wyjazd do Pampeluny. Ona coś mu opowiadała, płakała przy tym. Wiesz może, o co chodziło?
– Wiem, że wtedy zaczął ją rozumieć tak naprawdę. Wiem, że mówiła o dzieciństwie, o życiu między oddalonymi od siebie o jakieś sto kilometrów Cantaurą i Barceloną. Tylko tyle. Niestety. Ale wiem też, co wydarzyło się później, znam przebieg walentynkowego wieczoru na pamięć i nie raz znów mam go przed oczami.
A potem mogę tylko płakać w żalu i tęsknocie, upadać jeszcze niżej – ale tego Jon Aurtenetxe nie mówi. To mówi samo jego spojrzenie. To wiem.


– Dlaczego, Penny? – szepcze jakiś czas później, kiedy dziewczyna kończy swoją opowieść cała zapłakana, ale jakby w jej głosie i oczach znajdowała odbicie swoista ulga. Bo wreszcie wydusiła to z siebie, wreszcie wypowiedziała duszące ją słowa.
– Nie chciałam cię tym obarczać, Iker. To moja przeszłość, moje demony, z którymi sama muszę się uporać. Nano pomóc mi nie umiał, wciąż nie umie, choć bardzo się stara. Po prostu jesteś za młody, by zrzucić ci na głowę coś takiego. Już wystarczy, że chcesz ze mną być. Dla mnie to wytaczająca nagroda, uwierz mi. A… teraz wiesz i nie chcę, żeby to coś zmieniło. To tylko mój demon…
Iker przerywa jej ruchem dłoni, zaś w jego spojrzeniu lśni niekończąca się nigdy miłość.
– Wcale nie, Penny. Mylisz się. Jesteśmy ze sobą od pół roku, mówisz, że mi ufasz, że kochasz, ale nie chcesz dzielić ze mną swoich problemów – chwila milczenia. – Więc co to za miłość?
Przez bursztynowe tęczówki Wenezuelki przemyka cień zawahania. Jakby nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Jakby się bała tej miłości, tego zaufania i dzielenia się wszystkim z drugą osobą. Radością, uśmiechem, dobrą nowiną, smutkiem, bólem, cierpieniem, strachem, życiem, przyszłością, teraźniejszością, przeszłością.
– Nie chciałam cię tym obarczać – szepcze, zaś po jej policzkach powoli płyną dwa strumyczki lśniących, gorzkich łez. Nie kłamie, Penny nie byłaby w stanie go okłamywać. Akurat tego może być pewien w stu procentach. Jego Penny Amorebieta kocha, naprawdę kocha i chciała dobrze. Nawet jeśli w pewnym sensie…
„Nie, ona nie kłamała. Co najwyżej przemilczała prawdę, umniejszyła jej znaczenie. A to przecież niż złego, prawda?”
– Skarbie, nie możesz tak myśleć. Nie możesz i tyle. I nie możesz mówić, że to nie jest moją sprawą, bo to… Kochanie, to jest okłamywanie mnie, siebie i rzeczywistości.
Słowa bolą, o czym Iker dobrze wie. I wie też, iż trochę przesadza, nadaje tej sytuacji drugiego dna, lecz czy ma jakiś inny wybór? Nie ma. Musi zaatakować jej niepewność i strach, który widzi na jej twarz pośród łez. Dopiero po chwili, działając z rozmysłem i świadomie – niestety i z bólem serca – nieznacznie raniąc, ociera je wierzchem dłoni i posyła jej ciepły, czuły uśmiech. Taki pełen uczuć i troski.
– Penny, już nie płacz. Nic się nie stało, przecież cię kocham, tylko więcej tak nie mów – szepcze. Wenezuelka uśmiecha się przez łzy.
– Również cię kocham, Iker. Zawsze, gdziekolwiek się znajdę, będę cię kochała. Nawet jeśli moje życie się skończy. Nigdy nie będzie w nim nikogo ważniejszego od ciebie – a słowa jej są szczere i płyną wprost z serca, ciesząc młodego Baska. Penny jest jego największym skarbem, z każdym dniem utwierdza się w tym coraz mocniej.
– Tylko… – dodaje ciszej z niepewnością, czy na pewno chce wypowiedzieć cisnące się na usta słowa. – Iker, po prostu muszę mieć pewność… Muszę to usłyszeć… Gdybym popełniła błąd… – ciężki wdech. – Czy wybaczysz mi… wszystko? – duka, mocno ściskając dłoń chłopaka.
Kiedyś mógł się spodziewać takiego pytania. Na pewno ono prędzej czy później by padło choćby z czystej ciekawości czy przymusu posiadania pewności. No i stało się, Penny zapytała.
– To nie jest dobry temat na walentynki, Penny – szepcze z uśmiechem pełnym przekory.
– Nieważne. Odpowiedz.
Chwila ciszy na pozorne zebranie myśli, bowiem odpowiedź zna już od dawna.
– Tylko jednego nie umiem wybaczyć…
– Rozumiem – przerywa wymownie.
Iker delikatnie się uśmiecha.
– Daj mi skończyć, Penny. Wybaczę się wszystko, naprawdę wszystko. Nie będę umiał jednak zrobić tego tylko w sytuacji, kiedy ktoś zawróci ci w głowie do tego stopnia, iż kiedy pójdzie ci opona w aucie, pomyślisz najpierw o nim.
I znów chwila ciszy, by szatynka mogła spokojnie zrozumieć jego słowa.
– A Nano?
– Nano nie wchodzi w rachubę.
Dziewczyna obdarza go ciepłym uśmiechem, a ten mówi wszystko.


– Penélope!
– Oh, Amaranto!
Iker dałby sobie rękę uciąć, że wieszający tyłem do nich płaszcz blondynki Jon o mało nie wybucha śmiechem. Tak samo ja on, ujrzawszy radość obu pań.
– Skarbie, z każdym dniem promieniejesz! – woła Argentynka, wywołując tradycyjną falę komplementów, pochwał i tak dalej okraszonych niewielką ilością fałszywej skromności. Nawet nie spostrzegają, kiedy dwóch piłkarzy Athleticu wycofuje się do salonu. Rozwalony na dywanie Kun jedynie kilkukrotnie macha ogonem, nie fatygując się nawet podniesieniem głowy.
– Penny go zmęczyła. Najpierw przez całe zakupy w Pampelunie darła się, że jej niepotrzebna puchowa kurta i jakieś polary, bo ona i tak do Moskwy nie leci, a potem poszliśmy na spacer Kunem.
– Rodzinnie – parska śmiechem Aurtenetxe. – Ty, twoja dziewczyna i wasz piesek.
– Tylko niekiedy razem pomieszkujemy – natychmiast prostuje niedomówienia. – Nie tak jak ty, Meme i twoja matka.
– Szukamy domu gdzieś przy zatoce. Meme zawsze chciała mieć widok na morze z okien sypialni. A ty nawet kluczy jej nie dałeś do swojego domu. Pół roku ze sobą jesteście!
Iker parska śmiechem, lecz temat się urywa, bowiem obie dziewczyny nareszcie pojawiają się w salonie ze słodkimi uśmiechami i tacą jakiejś tarty.
– O czym mówicie? – pyta Penny, siadając u boku Muniaina. Ten szybko przygarnia ją do siebie i całuje w czubek głowy.
– O Moskwie i tym, jak się dziś świetnie bawiliśmy na zakupach – odpiera z nutką złośliwości.
Penny prawie podrywa się z sofy, tak nagle rośnie w niej poziom wściekłości na Ikera. Ale jego to bawi, przecież nawet wściekła jest kobietą jego życia.
– Nie jadę z wami do Moskwy!
– O Bratysławie mówiłaś tak samo, a jednak poleciałaś, Penélope – wtrąca Jon, posadziwszy sobie Meme na kolanach.
Penny wydyma usta, ale kiedy wargi młodego Baska muskają jej szyję, znów zaczyna się uśmiechać.
– Więc jedziesz z nami, Penny? – szepcze chłopak tonem, który zawsze doprowadza ją do szału. Lub stanu, w którym po prostu nie umie mu odmówić.
– Jadę – odpuszcza kłócenie się. – A teraz, moi drodzy, koniec tych cholernych czułostek. Iker, przynieś wino, to francuskie – podkreśla ze słodkim uśmiechem. Piłkarz bez protestu rusza w stronę kuchni, Wenezuelka zaś podsuwa talerz z tartą pod nos gości, rzucając głośną, choć pozornie przeznaczoną tylko dla uszu Jona i Meme uwagę:
– Nie przykładałam do tego ręki. Nawet nie wpuścił mnie do kuchni!
Na to panna de Olano parska śmiechem, po czym składa delikatny pocałunek na policzku Jona Aurtenetxe Borde, jakby tak miało być już zawsze.


– Ale nie było. Odeszła.
Skina głową w milczeniu.
– Tak to już bywa, że kiedy wszystko jest na drodze do szczęścia, kiedy te już prawie osiągamy, coś musi pójść nie tak, spieprzyć się w sposób niegodny zapomnienia. Meme popełniała błąd za błędem, ja zaś byłem jednym z nich. Zamieszkaliśmy razem z jej inicjatywy, choć teoretycznie to ja wyszedłem z pierwszą aluzją na ten temat. Podjąłem jednak jej pomysły, przekształciłem je na „nasze” i przestałem zastanawiać się, czy w nie wierzę.
A tak wcale nie było. Tak samo jak nigdy nie miałem usłyszeć z jej ust deklaracji uczuć. Chyba nie była mi po prostu pisana, tak samo jak Penélope nie była przeznaczona Athleticowi. Bo gdyby była, nie odchodziłaby, nie uważasz? – nie muszę odpowiadać, bowiem Jon jest w pewnego rodzaju transie, tonie w odmętach wspomnień, utraconych szans, widma przyjaźni z Penélope, a przede wszystkim miłości do Remedios. Ja dla niego nie istnieję. Chwilę później kontynuuje spokojnym, choć zabarwionym smutkiem głosem: – Dotychczas nie wierzyłem w przeznaczenie i jemu podobne. Ot, kolejne marzenie z czasem przekształcające się w blaknącą ambicję, przemijające wraz z tysiącami mu podobnych, tracące barwy przez płynące nieustannie dni. Marzenia to dodawanie sobie nadziei, to karmienie się nią w wielkich ilościach. Marzyć wcale nie oznacza bardziej żyć. Marzyć to co najwyżej żyć intensywniej, bardziej emocjonalnie, w większej dawce cierpienia. Marzenia to głupota, a jednak w lutym zeszłego roku powoli zaczynałem wierzyć. I nieśmiało myśleć o przyszłości z Meme, nieśmiało marzyć. Widziałem nas razem za kilka miesięcy, bowiem dalej w przyszłość wybiec się bałem.
Dzieci? Ślub? Dzielenie życia za, na przykład, dziesięć lat? Dla mnie cudem, niewyobrażalnym darem był każdy kolejny dzień z Meme, każdy poranek u jej boku, każda noc z nią w ramionach.
I wiesz, Fabrizio, Iker miał tak z Penélope. Ale on był w komfortowej sytuacji, on myślał odrobinę inaczej… – i znów chwila ciszy. Zbiera myśli, ja zaś milczę, moje słowa i tak doń nie dotrą. – Iker Muniain nie umiał wyobrazić sobie życia bez Penélope. Miał ją, począwszy od serca, skończywszy na każdej myśli. Miał z jej strony gwarancję wieczności, w bardzo odległej perspektywie wizję szczęśliwej rodzinki. Nie miał czego się obawiać, ponieważ ona nigdy miała go nie opuścić. A wraz z nim nas samych, tych, którzy bezeń nie istnieją.
Ona nie musiała nawet marzyć. Dostała szczęście przypadkiem, choć w pierwotnej fazie ich relacji szczęście odmówiło jej urody, zaś ona jemu – szans. Wszystko to było jednak dziełem Losu dogadanego z reżyserem zbiegów okoliczności, jej Fernando. I było to też naiwnie niewinne i piękne, warte zazdrości.
Uwierzysz, Fabrizio, że przez pół roku, choć często zasypiali razem, ich związek był tylko relacją dusz, która nie miała nic wspólnego z cielesnością?


Korytarze Lezamy nawet w najgorszych sennych wizjach objawiają mi się światłem i niezrozumiałą harmonią. Tutaj wszystko, nawet widmo Penélope jest wkomponowane we wspierające obrońców ikurriny i czerwono-białych barw Athletic Club hasła. A to tylko Lezama, ośrodek treningowy, gdzie nie muszą być skupieni i zmotywowani w stu procentach. Do tego powinno nakłaniać ich wnętrze nowego San Mamés, cuda architektury, które stworzyła ta niesamowita kobieta. To tutaj, w Lezamie dziesięć kilometrów od La Catedral, mają prawo upadać, pozwalać sobie na nierzadkie chwile słabości i tęsknić.
To tutaj w ponad godzinę po treningu złowrogie echo niesie bolesne słowa młodego Baska.
Jon mocniej ściska moje ramię, popychając mnie do przodu. Ale mi przechodzi ochota na sushi, przechodzi mi uczucie głodu, ważniejsze są te słowa. Zaś tych nie zagłuszy nawet wymowne spojrzenie Aurtenetxe. Po prostu muszę przystanąć i… słuchać.
– …Tęsknię, Penny. Bardzo. Kiedy wrócisz? Javier mówi, że niedługo, że już kończysz ten projekt w Brazylii. Ale czemu nie oddzwonisz, Penny? Bardzo mi bez ciebie źle. Bielsa mnie wnerwia do bólu, Meme drze się na wszystkich dookoła, że aż wytrzymać nie można… Nawet ta nowa – choć w sumie już nie taka nowa – psycholog z Madrytu jest dziwna. Niby normalna, niby ucieka od poruszania tematu naszego życia prywatnego, ale od kiedy zaręczyła się z Llorente, wciąż widzę, jak robią do siebie maślane oczka. I tak wygląda w jej wypadku oddzielanie życia osobistego od zawodowego. Meme też to nie wychodzi, nigdy jej przecież nie wychodziło, ale ona przynajmniej nie strzela bezsensownych mówek na ten temat. Nie drąży tematu. Kłóci się trochę z Nano, czuć między nimi napięcie. Albo strach, bo chyba właśnie tak on pachnie. Oboje wiemy, dlaczego tak jest… Pozostało nam chyba tylko wierzyć, że się uda, że wszyscy będziemy zdrowi. Szkoda, że ja wierzę coraz mniej, coraz bardziej wątpię we wszystko… Brakuje mi ciebie, Penny. Wróć wreszcie, błagam… I zadzwoń, bo wariuję bez ciebie. Kocham cię, Penny. Bardzo kocham.
Ale wcale nie to boli najbardziej. Najmocniej uderza pięć słów mojego smutnego towarzysza, jakie są okraszone tym wymownym uśmiechem pełnym smutku i poczucia straty:
– Tylko tak mogliśmy go uratować.


***
Nie będę nic wyjaśniać, wiecie, jak to z MM. Znów rozdział ponad 4500, w sumie kolejne często mi wychodziły dłuższe. Im bliżej końca byłam, tym bardziej nie chciałam się z Penélope i resztą żegnać. A, niestety, my też jesteśmy coraz bliżej końca z MM. No, ale nie powiem wam dokładnie, ile zostało, niech to będzie niespodzianka ;p
I, Marta, masz zakaz spoilerowania!
Wiecie, moi drodzy (drogie?), życzę wam wesołych świąt, takich kolorowych i bez dodatkowych kilogramów.
Swoją drogą, jak ja nienawidzę świąt.
Dla Cor i Lish. Bo rzygały pół nocy, ale i tak je wyborowo kocham.

Do zobaczenia w środę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz