`.
Przyszłości się nie pragnie: zasługuje się na nią.
Andoni Iraola Sagarna urodził się w miejscu, o którym słyszę pierwszy
raz w życiu, w niejakim Usurbil w prowincji Gipuzkoa niespełna trzydzieści
jeden lat temu i nie ma nic wspólnego z Penélope. Zaś właściciel teczki
szesnastej, niejaki Ismael López Blanco z Pampeluny nigdy Penélope nie poznał,
bowiem to jego pierwszy sezon w naszym jakże szlachetnym gronie w pogrążonym w
smutku Bilbao.
Nie, ja wcale nie używam ironii. Albo niewielką odrobinkę. Bo już sama
nie wiem, czego szukam. Coś gdzieś w tych papierach siedzi, tam jest
rozwiązanie, ale ja przekopuję się przez nie już kolejny miesiąc i wciąż nic.
Zero odpowiedzi. Zero jakichkolwiek podpowiedzi. Absolutna pustka. Nie ma
niczego. Żadnego celu, sensu, rozwiązania. Żadnego cholernego pomysły na powód
ucieczki Penélope.
Tylko jednego jestem pewna, tego wszyscy jesteśmy pewni – ona uciekła.
Przyczyn jednak brak. Są one niejasne dla wszystkich dookoła w Bilbao, w naszym
pięknym Kraju Basków.
A poza jej ucieczką nie ma niczego. Nikt z nas niczego nie widzi.
Chyba, że Javi Martínez ukrywa właśnie to… Brzmi absurdalnie, ale
gdyby się zastanowił… Javi ją kochał, ale odkrył to, gdy było już za późno.
Wcześniej nienawidził Penélope. Bardzo
mocno nienawidził. Czy to możliwe, ażeby był powodem jej ucieczki?
Albo upozorowanej ucieczki. Może Penélope zniknęła? Może Javi maczał w tym palce, może on to spowodował,
pomógł jej zniknąć w sposób typowy dla kogoś, kto jest opętany ślepą
nienawiścią?
Javier nie wiedział, że kocha, dopóki nie było za późno. Dopóki
Penélope nie uciekła. Nie zniknęła.
Kurwa mać, to niby ma sens. Niby, bo Martínez nie ma aparycji
mordercy, a w jego oczach za każdym razem widzę wielki bagaż cierpienia. Czy to
może być ból spowodowany przyczynieniem się do jej zniknięcia?
W gruncie rzeczy – tak.
– Amaya, daj spokój. Za dużo kryminałów się naczytałaś – parska
śmiechem Nando. Wydymam wargi i obdarzam go pełnym urazy spojrzeniem, leżąc z
nogami na oparciu sofy i głową prawie dotykającą puchatego, białego dywanu. –
Usiądź normalnie, za dużo krwi napłynęło ci do mózgu i tworzysz jakieś
niestworzone historie. Javi by muchy nie skrzywdził nawet w najmroczniejszym
momencie swojego życia.
A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że Nando Llorente ma
pieprzoną rację. Coś musiało mi się w głowie poprzestawiać, żeby sądzić Javiego
o oczach w odcieniu pełnej wyrzutów sumienia czekolady o coś takiego.
– Ale nie wiecie, gdzie ona jest – prycham.
Nando ciężko wzdycha.
– Wiemy, gdzie jej nie ma.
– To mnie nie satysfakcjonuje.
– Po prostu nie znasz jeszcze całej historii. Na pewno Penélope nie ma
w Bilbao. Na pewno nie było jej tutaj od maja zeszłego roku, kiedy nagle
wyjechała. I na pewno już nie wróci. Możemy porozmawiać o czymś innym? –
warczy, jakby miał już serdecznie dość Penélope Amorebiety i jej widmowej
obecności.
Mój Nando Llorente powstał z dna, pozbierał się i jak najszybciej chce
o niej zapomnieć. Wykonałam chociaż odrobinę zadania, pomogłam mu wstać w
zgodzie z rzeczywistością, z przymusem ucieczki z Bilbao. To nie jest wyjście,
wiem. Oboje o tym wiemy, lecz dla nas nie ma innej opcji. Nando przebąkiwał coś
ostatnio o Turynie, o Italii, choć do okna transferowego jeszcze trochę czasu
zostało.
Zresztą, zobaczymy, jak to wszystko się ułoży. Ważne, że nie będzie
już nas w Bilbao, że nie będę już musiała patrzeć na jego upadek.
Ale psycholog ze mnie beznadziejny. Zostawię cały Athletic, bowiem
chcę uratować siebie i swojego mężczyznę. Egoistyczna ze mnie suka, która w
milczeniu naznaczonym urazą sięga po siedemnastą teczkę. Iñigo Pérez Blanco,
dwudziestoparoletni młody mąż i ojciec kilkumiesięcznego dziecka pogrążony w
naturalnym smutku, lecz bliżej niezwiązany z Penélope. Tyle co zaprzyjaźniony z
Amorebietą, zaś to i tak niewiele mi daje.
Siedemnastka ląduje na wielkiej stercie osób bezpośrednio niezwiązanych
z panną Amorebietą. Osiemnastką zaś jest kapitan, Carlos Gurpegui Nausia,
człowiek o ustabilizowanym, spokojnym życiu i wielkiej charyzmie, specyficznym
spokoju. Człowiek, którego uwielbiam, którego szanuję i bez którego raczej nie
wyobrażam sobie Athleticu. Ale to nie zmienia faktu, iż niczego nie znajduję,
więc teczka znajduje swoje miejsce na większym stosiku. A kilka chwil później
natrafiam na coś, czego szukałam od dawna.
Iker Muniain
Goñi. Ten, którego porzuciła. Ten, którego złamała.
Ten, którego kiedyś kochała. Ten, który był jej całym światem; który kocha ją
na wieki. Młody, naiwny chłopiec, dzieciak w wielkim świecie futbolu, który
dopiero co skończył dwadzieścia lat, a na jego barkach już spoczywa ciężar
porzucenia.
Chłopak, od którego powinnam zacząć ratowanie Athleticu. Ale nie
zaczęłam, skupiłam się na sobie i Nando, na Jonie i Javim, lecz na pewno nie na
tym, którego podniesienie było najważniejsze. Przy nim popełniłam pierwszy
błąd, pozwoliłam zaślepić się niezauważonej wcześniej miłości i trosce o Nando.
Poświęciłam młodego Muniaina na rzecz ukochanej osoby. W Nando widziałam kogoś,
kogo można było jeszcze uratować.
I osiągnęłam to. Ale tylko jego udało mi się ustrzec przed pozostaniem
pod wpływem jej widma, pogrążając przy okazji siebie i resztę drużyny. A teraz
muszę się obudzić, pomóc tym chłopakom, wypełnić podpisaną w lutym umowę
obligującą mnie przynajmniej do podjęcia tego próby.
Zaś łudzenie się, że odbiją się od dna wzorem Nando, przestało mnie
już bawić. Bo nic takiego nie następuje.
Ważne! Dla niego Penélope wróci, za nic w
świecie nie zdradzać prawdy. Szczegóły – Javi.
Więc czym, do cholery, jest ta prawda i jaką w niej rolę odkrywa
przeklęty Martínez, w stronę którego z czasem prowadzi każda poszlaka?
– Młody, gdzie ty
się tłuczesz? Marcelo ma dziś dzień z serii: „Wpierdolę wam wszystkim,
wpierdolę, jak matkę kocham, wpierdolę, bo mam taki pierdolony kaprys” i jakiś
szał go opętał. Wylicza nam każdy trening na kacu, każde przyprowadzenie do
Lezamy żony, kochanki, matki, dziecka, którym nie miał się kto zaopiekować, czy
nawet psa – wyrzuca z siebie pełnym żalu głosem biedny Jon, uciekłszy chyba
gdzieś na skraj Lezamy. Być może do siłowni, co jest piękniejszym objawem bycia
kontuzjowanym, ciągle kontuzjowanym, tudzież świeżo po kontuzji lub przed nią.
– Jon, nie
panikuj. I tak nie tobie dostało się najbardziej – parska śmiechem Muniain,
ignorując nawet to, jak starszy o zaledwie jedenaście miesięcy i szesnaście dni
przyjaciel się doń zwrócił. Gestem dłoni ucisza swoją dziewczynę. Jej
rozbawione spojrzenie i tak mówi wszystko.
– Oh, serio? Ja
znam powód wkurwu Bielsy, więc byłem pierwszą ofiara. Javi jest drugi w
kolejności i Marcelito znęca się nad nim dopiero od dwudziestu minut.
Iker wymienia
kolejny rozbawiony uśmiech z szatynką wygodnie rozpartą na siedzeniu pasażera
ciemnego Land Rovera.
– Więc co
zrobiłeś jego drogiej Amarancie, ty, który świata poza nią nie widzisz? –
prycha Penny, a następnie po prostu wybucha perlistym śmiechem.
– Oh, Penélope… –
Jon zaś jest wyraźnie zbity z tropu jej obecnością. – Czyli to ty jesteś
powodem braku Ikera w Lezamie.
– Ikera bólu
głowy na prawach migreny – poprawia go natychmiast sam zainteresowany. – Co
zrobiłeś biednej Meme?
– Nic nie
zrobiłem! Tylko jej to subtelnie zaproponowałem, to ona zdecydowała i wszystko
zorganizowała – szepcze wreszcie Aurtenetxe konspiracyjnym szeptem.
Penny wzdycha z
politowaniem.
– Jon, gadajże,
do cholery!
Nie, ona wcale
nie jest zła. Iker to widzi i stwierdza, iż ona nawet nie krzyczy, tylko
próbuje zmusić Jona do szybszego wyrzucenia z siebie konkretów bez większego
owijania w bawełnę. Bo on sam tak szybko do sedna nie dojdzie, potruje jeszcze
o pogodzie, o tym, że gazowana woda mineralna jest niedobra i tak dalej.
– Meme się
wyprowadziła – chwila ciszy, po czym następuje słabe: – Do mnie.
A na to Penny,
jego cudowna Penny Amorebieta, wybucha melodyjnym śmiechem, chyba nawet
szczerze rozbawiona. Tego Iker nie jest jednak pewny, bo Nano jakoś dziwnie
patrzył w przestrzeń nad ich głowami, kiedy mówili o Argentynce. Patrzył tak, jak Iker zwykł patrzeć na
Penny.
Lecz szatynka się
śmieje. Radośnie, prawdopodobnie naprawdę szczerze. Bo przecież Jon i Meme to
jej przyjaciele, ich dobra pragnie równie mocno jak szczęścia Nano.
– I czego ty się,
nawiedzony durniu, boisz? – parska kolejną salwą śmiechu dziewczyna. – Amaranta
to Amaranta, ale ty masz nie panikować. Masz się trzymać. Ona tego potrzebuje.
A ton jej głosu
jest ciepły, choć rozkazujący. Jon jeszcze przez kilka chwil coś mamrocze, ale
z czasem ulega Penny – akurat po wywarczanym: „Aurtenetxe, dajże spokój, do
jasnej cholery! Chcę pobyć z moim chłopakiem, który z trudem wymusił na Paco tę
migrenę, bez myślenia o tobie i tym, że robisz z igły widły” – i się rozłącza.
Szatynka przerzuca kilka razy telefon Muniaina z dłoni do dłoni, aż wreszcie mu
go oddaje. Oczywiście obdarza przy tym młodego Baska czułym buziakiem w
policzek, co ten kwituje teatralnym westchnięciem.
– Tylko mi nie
mów, że tego nie lubisz – zastrzega dziewczyna. – Mam ze sobą książkę i nie
zawaham się z niej skorzystać!
– Chciałbym to
zobaczy – drwi zeń piłkarz.
– Narażasz się,
kochanie.
– Oj, Penny,
przesadzasz.
– Naprawdę, skarbie?
– unosi znacząco brwi. – Przysięgam ci, że kiedyś się obrażę.
– Ale jeszcze nie
dziś. I nie jutro.
Dziewczyna przez
długą chwilę milczy, co wciąż bawi Ikera. Kątem oka spogląda w jej stronę i nie
może się nie uśmiechnąć z lekką kpiną na widok urażonego zacięcia wymalowanego
w bursztynowych oczach. Jakże mógłby jej nie kochać? Nawet lekko obrażona, zirytowana,
czy wyprowadzona z równowagi, Penny Amorebieta jest absolutnie całym jego
światem. I absolutnie ją kocha, kocha jak nawiedzony. Zaś ona, bez znaczenia na
humorki, wciąż jest jego Penny, tą cudowną wenezuelską panią architekt, która
wkroczyła w jego życie sześć miesięcy temu i już zeń nie zniknie.
„To już prawie
pół roku życia z nią, przy niej, walczenia o jej miłość, o jej i swoje
szczęście, a przede wszystkim kochania
jej. Chyba nawet te pół roku temu nie podejrzewałem, że tak długo wytrwam,
że kiedykolwiek zeń będę. A ona jest teraz moja i ma w bezsprzecznym władaniu
me myśli i duszę, o sercu nawet nie wspominając.”
I pomyśleć, że na
początku odmówił jej nawet urody! Dziś na samo tego wspomnienie może tylko
uśmiechnąć się z lekkim rumieńcem i cieniem politowania dla samego siebie. Dziś
jest najpiękniejsza na świecie, dziś nie umiałby wyobrazić sobie życia bez jej
osoby.
Dziś żyje przede
wszystkim szczęściem Penny, każdą drobną szansą na podarowanie jej choć jego
odrobinkę. Dryfuje pomiędzy jej uśmiechami, pomiędzy głupiutkim chichocikiem i
szeptanym często „Kocham cię”.
– Gdzie ty mnie
ciągniesz, Iker? – pyta wreszcie szatynka, odłożywszy na tył samochodu wielką
torbę dotychczas trzymaną na kolanach. Czyli jego dłoń kreśląca na jej udzie
esy-floresy znów zażegnała urazę i jej podobne. Taka prosta metoda, do tego
stara jak świat, a udało mu się osiągnąć oczekiwany przezeń efekt. I to w nawet
niezbyt długim czasie.
– Do Pampeluny –
odpiera obojętnie, skupiając się pozornie tylko na drodze. Jego dłoń wcale nie
przestaje muskać jej nogi, ona zaś cicho się śmieje.
– Po co?
– Niespodzianka.
– Nie lubię
niespodzianek.
– Ale ja lubię.
– Ale to moja
niby-niespodzianka.
– Skarbie, bo się
zamotasz – posyła jej pełen subtelnego szyderstwa uśmiech. – I tak nie masz nic
do gadania, co najwyżej będziesz mogła później być zaskoczona.
– Tego też nie
lubię.
– Lubisz mnie.
– Wcale że nie.
– Więc kochasz.
I tu ją ma. Od
kilku chwil chichocze głupio za kurtyną brązowych, cienkich włosów, które
zarzuciła na lewe ramię.
– Nie mogę
zaprzeczyć – odpiera wreszcie z rozbawieniem. – Więc gdzie jedziemy?
– Do Pampeluny –
uparcie powtarza Iker.
– To już wiem –
prycha szatynka. – Ale nie do twojej rodziny?
– A znów
zaczęłabyś mi płakać?
Mina Penny w
przeciągu sekundy rzędnie, a oczy się chmurzą. Ba, ona delikatnie zabiera dłoń
swojego chłopaka i, posławszy przepraszający uśmiech, odwraca się w stronę
bocznego okna.
– Penny… – mruczy
bez cienia urazy. – Skarbie, nie możemy tak dłużej trwać. Ja zwariuję, nie
wiedząc, dlaczego boisz się wspomnień, boisz się pamiętać swoje dzieciństwo. Bo
ja się boję wraz z tobą, wraz z tobą to czuję, choć nie wiem nawet, co jest
tego powodem. Nigdy nie pytałem, łudząc się, iż kiedyś sama się przełamiesz. Ale
nawet po świętach nie dowiedziałem się niczego. Może tylko tego, iż matka Nano
cię nienawidzi. Ale to nic mi nie daje, Penny.
Odpowiada mu
cisza. Zjeżdża na pobocze i wyłącza silnik. Przez chwilę jedynymi odgłosami są
jej płacz i hałas autostrady w stronę Pampeluny.
– Spójrz na mnie
– prosi szeptem, dotykając jej dłoni. Dziewczyna powoli to robi, ukazując
przeraźliwie smutne oblicze.
– Iker, ja nie
mogę…
Zamyka jej usta
słodkim pocałunkiem, po czym pyta:
– Ufasz mi,
Penny?
Skina głową, ale
dopiero kilka chwil potem zaczyna mówić. I opowiada mu nareszcie historię
swojego dawnego życia, historię znaną tylko Nano i pełną łez.
Iker trzyma jej
dłonie w swoich i pozwala jej robić to, czego teraz potrzebuje. Po prostu mówić.
Mój gabinet w Lezamie jest jasny, trochę zabałaganiony, ale czuję się
w nim… dobrze. Jakkolwiek w głowie wciąż rozbrzmiewają mi słowa Nando, które
usłyszałam na temat tamtej chwili słabości Penélope.
– Widzisz, Amayu, tak naprawdę dla nas jej historia jest nam obca. Tak
naprawdę myśmy nigdy jej nie znali. Nie wiem nawet, czy i Iker ją znał. Może
tak doskonale grała? Może ukrywała coś więcej, niż mu tamtego dnia wyjawiła?
Zapewne tak, choć nigdy nie rozmawialiśmy z nim o tym. Fernando powiedział mi
tyle, ile uznał za słuszne. A nuż to on coś ukrywa? A nuż to on zna wszystkie
zagubione tajemnice i niewyjaśnione pytania? – tu nastąpiła chwila bolesnego
milczenia. – Zresztą, pieprzę od rzeczy. Gdyby wiedział coś ważnego dla rozwoju
wydarzeń, gdyby znał jej motywy, powiedziałby nam. Tak więc wszystko to, co
mógł ukryć jest nieistotne, a ty, Amayu, nawet go o nic nie podejrzewaj.
Amorebieta to kolejny naiwniak, którego obdarzyliśmy nierealną wizją jej
powrotu.
A potem zamilkł. I nic więcej nie powiedział, nie dając mi nawet
szansy na zastanowienie się nad tym wszystkim. Nim zdążyłam skleić fakty, Nando
pozbawił mnie jakiejkolwiek nadziei na znalezienie choć kawałeczka zagubionej
układanki.
Wzdycham ciężko, spoglądając na nasze zdjęcie spoczywające na moim
biurku. A potem dociera mnie pukanie do drzwi. Spoglądam w przelocie na zegarek
i już wiem, że zaraz zza drzwi wynurzy się łysina.
– Gaizka, jak się czujesz? – witam ciepło podopiecznego, na którego
przyszła cotreningowa pora.
Obdarza mnie spojrzeniem godnym zmokniętego psa o trzech łapach w
samym centrum parkingu pod La Catedral.
– Jak stary, wyliniały kapeć.
I żeby mnie to jeszcze zdziwiło.
– Masz ochotę na…
– Na zamknięcie się w ciemnym, małym i ciasnym pomieszczeniu tylko z
łóżkiem i zaśnięcie na wieki – przerywa mi Toquero ze specyficzną dla siebie i
swojego starego, wyliniałego kapcia beznadzieją w głosie.
– Gaizka, przecież młody jesteś, masz fajną rodzinę, zajebistą,
dwudziestopięcioletnią żonę…
– Która niedługo zostawi mnie dla graczy rezerw – wtrąca z największym
pesymizmem, na jaki go stać w chwilach starego, wyliniałego kapcia. Cóż,
przynajmniej w radzeniu sobie z tym mam już wprawę.
Mogę uderzyć go tą wielką księgą spoczywającą w boku biurka?
A swoją drogą, czy to ja sama przytaszczyłam tutaj „5005 sposobów na
doskonałe wesele”, czy to dzieło Nando albo Andary?
– Pierdolisz, Gaizka.
– Pierdolę co najwyżej na murawie.
– Nie pierdolisz na murawie, Gaizka. To taki sezon przejściowy, po
prostu trzeba przetrwać, utrzymać się w okolicach tej czternastej lokaty i
zapomnieć. Będzie lepiej.
– Pierdolę wszystko, jak już mam grać. I tylko wtedy – powtarza
uparcie.
– A żona?
– Od bitych trzech tygodni nawet dotknąć się nie daje. Na bank już
sobie kogoś znalazła i tylko czeka, żeby zostawić mnie dla młodego gówniarza o
czarnych lokach do ramion.
Wzdycham ukradkiem.
– Może jest w ciąży? – rzucam kolejną propozycję, której genezy chyba
nie chcę znać.
– Była już raz. Wiedziałbym, gdyby była w ciąży. Ma kochanka.
– Mam pomysł, Gaizka – uśmiecham się ciepło. – Po pierwsze napoimy cię
witaminą C, po drugie pójdziesz dziś z żoną na randkę, po trzecie poszukam na
eBayu jakiś specyfików na porost włosów, co?
Ten uśmiech człowieka, który na kilka chwil zapomina nawet o wszechogarniającym
smutku jest wart każdych pieniędzy.
– Zaraz mam maraton oglądania „Morza miłości” z Jonem. Zostaniesz z
nami? – pytam jeszcze, jak to zwykłam robić co tydzień przy okazji oglądania
seriali z Aurtenetxe.
Przepraszający uśmiech jest jedyną odpowiedzią, nim młody Bask, lewy
obrońca klubu i dawny przyjaciel Penélope, wpada do mojego gabinetu. Jak zawsze
bez pukania, punktualnie i z cmoknięciem mnie w policzek chwilę później. Gdy
usadawia się na niewielkiej sofie, Gaizka w milczeniu i tylko z wdzięcznym
spojrzeniem się wycofuje.
– Kolejny odcinek „Morza…”? – pytam rozbawiona, zresztą nawet nie
wątpiąc w retoryczny charakter swojej wypowiedzi. Aurtenetxe już wziął mojego
laptopa i dobiera się do moich trufli. Wciąż jestem od nich uzależniona gdzieś
na równi z Nando. A niekiedy mam wrażenie, że kocham je nawet bardziej od
mojego narzeczonego.
– A masz ochotę? – tym razem on rzuca uprzejmą formułką.
Cóż, ochota na „Morze miłości” i inny chłam jemu podobny przeszła mi
już dawno, dawno temu.
– Ja się dostosuję.
Chwila ciszy. Takiej dla nas naturalnej.
– Chyba jednak nie mam na to ochoty. Wiesz, który dziś?
– Piąty kwiecień. I co w związku z tym?
– Rocznica awansu do półfinałów – wzdycha cicho. – Zwycięstwo z
Schalke w dwumeczu sześć do dwóch, rozgromienie ich na La Catedral aż cztery
dwa, wkroczenie w najlepszy okres tego klubu od dziesiątek lat… – uśmiecha się
z rozrzewnieniem. – Wiesz, niedługo minie rok od kiedy straciliśmy… – i tutaj
milknie, jakby zgłoski jej imienia nie chciały przejść mu przez gardło. Zapewne
nie chcą, co tak naprawdę mnie nie dziwi. – Od kiedy straciliśmy… ją – powtarza
z trudem.
– Opowiesz mi trochę o… – również na chwilę milknę, wcale nie
świadomie. Ale udaje mi się wydusić jej imię: – Penélope?
Skina głową, a mnie trochę ciśnie gdzieś wewnątrz w taki niezrozumiały
sposób. Chyba chce mi się płakać. Jon zmyka laptopa i odkłada go gdzieś poza
nasz zasięg.
– Jaki przedział czasowy?
Opieram się wygodnie o jego ramię, tak jak zwykło opierać się o ramię
przyjaciela.
– Walentynki, wyjazd do Pampeluny. Ona coś mu opowiadała, płakała przy
tym. Wiesz może, o co chodziło?
– Wiem, że wtedy zaczął ją rozumieć tak naprawdę. Wiem, że mówiła o
dzieciństwie, o życiu między oddalonymi od siebie o jakieś sto kilometrów
Cantaurą i Barceloną. Tylko tyle. Niestety. Ale wiem też, co wydarzyło się
później, znam przebieg walentynkowego wieczoru na pamięć i nie raz znów mam go
przed oczami.
A potem mogę tylko płakać w żalu i tęsknocie, upadać jeszcze niżej –
ale tego Jon Aurtenetxe nie mówi. To mówi samo jego spojrzenie. To wiem.
– Dlaczego,
Penny? – szepcze jakiś czas później, kiedy dziewczyna kończy swoją opowieść
cała zapłakana, ale jakby w jej głosie i oczach znajdowała odbicie swoista
ulga. Bo wreszcie wydusiła to z siebie, wreszcie wypowiedziała duszące ją
słowa.
– Nie chciałam
cię tym obarczać, Iker. To moja przeszłość, moje demony, z którymi sama muszę
się uporać. Nano pomóc mi nie umiał, wciąż nie umie, choć bardzo się stara. Po
prostu jesteś za młody, by zrzucić ci na głowę coś takiego. Już wystarczy, że
chcesz ze mną być. Dla mnie to wytaczająca nagroda, uwierz mi. A… teraz wiesz i
nie chcę, żeby to coś zmieniło. To tylko mój demon…
Iker przerywa jej
ruchem dłoni, zaś w jego spojrzeniu lśni niekończąca się nigdy miłość.
– Wcale nie, Penny.
Mylisz się. Jesteśmy ze sobą od pół roku, mówisz, że mi ufasz, że kochasz, ale
nie chcesz dzielić ze mną swoich problemów – chwila milczenia. – Więc co to za
miłość?
Przez bursztynowe
tęczówki Wenezuelki przemyka cień zawahania. Jakby nie wiedziała, co powinna
odpowiedzieć. Jakby się bała tej
miłości, tego zaufania i dzielenia się wszystkim z drugą osobą. Radością,
uśmiechem, dobrą nowiną, smutkiem, bólem, cierpieniem, strachem, życiem,
przyszłością, teraźniejszością, przeszłością.
– Nie chciałam
cię tym obarczać – szepcze, zaś po jej policzkach powoli płyną dwa strumyczki
lśniących, gorzkich łez. Nie kłamie, Penny nie byłaby w stanie go okłamywać.
Akurat tego może być pewien w stu procentach. Jego Penny Amorebieta kocha,
naprawdę kocha i chciała dobrze. Nawet jeśli w pewnym sensie…
„Nie, ona nie
kłamała. Co najwyżej przemilczała prawdę, umniejszyła jej znaczenie. A to
przecież niż złego, prawda?”
– Skarbie, nie
możesz tak myśleć. Nie możesz i tyle. I nie możesz mówić, że to nie jest moją
sprawą, bo to… Kochanie, to jest okłamywanie mnie, siebie i rzeczywistości.
Słowa bolą, o
czym Iker dobrze wie. I wie też, iż trochę przesadza, nadaje tej sytuacji
drugiego dna, lecz czy ma jakiś inny wybór? Nie ma. Musi zaatakować jej
niepewność i strach, który widzi na jej twarz pośród łez. Dopiero po chwili,
działając z rozmysłem i świadomie – niestety i z bólem serca – nieznacznie
raniąc, ociera je wierzchem dłoni i posyła jej ciepły, czuły uśmiech. Taki
pełen uczuć i troski.
– Penny, już nie
płacz. Nic się nie stało, przecież cię kocham, tylko więcej tak nie mów –
szepcze. Wenezuelka uśmiecha się przez łzy.
– Również cię
kocham, Iker. Zawsze, gdziekolwiek się znajdę, będę cię kochała. Nawet jeśli
moje życie się skończy. Nigdy nie będzie w nim nikogo ważniejszego od ciebie –
a słowa jej są szczere i płyną wprost z serca, ciesząc młodego Baska. Penny
jest jego największym skarbem, z każdym dniem utwierdza się w tym coraz
mocniej.
– Tylko… – dodaje
ciszej z niepewnością, czy na pewno chce wypowiedzieć cisnące się na usta
słowa. – Iker, po prostu muszę mieć pewność… Muszę to usłyszeć… Gdybym
popełniła błąd… – ciężki wdech. – Czy wybaczysz mi… wszystko? – duka, mocno
ściskając dłoń chłopaka.
Kiedyś mógł się
spodziewać takiego pytania. Na pewno ono prędzej czy później by padło choćby z
czystej ciekawości czy przymusu posiadania pewności. No i stało się, Penny
zapytała.
– To nie jest
dobry temat na walentynki, Penny – szepcze z uśmiechem pełnym przekory.
– Nieważne.
Odpowiedz.
Chwila ciszy na
pozorne zebranie myśli, bowiem odpowiedź zna już od dawna.
– Tylko jednego
nie umiem wybaczyć…
– Rozumiem –
przerywa wymownie.
Iker delikatnie
się uśmiecha.
– Daj mi
skończyć, Penny. Wybaczę się wszystko, naprawdę wszystko. Nie będę umiał jednak
zrobić tego tylko w sytuacji, kiedy ktoś zawróci ci w głowie do tego stopnia,
iż kiedy pójdzie ci opona w aucie, pomyślisz najpierw o nim.
I znów chwila
ciszy, by szatynka mogła spokojnie zrozumieć jego słowa.
– A Nano?
– Nano nie
wchodzi w rachubę.
Dziewczyna
obdarza go ciepłym uśmiechem, a ten mówi wszystko.
– Penélope!
– Oh, Amaranto!
Iker dałby sobie
rękę uciąć, że wieszający tyłem do nich płaszcz blondynki Jon o mało nie
wybucha śmiechem. Tak samo ja on, ujrzawszy radość obu pań.
– Skarbie, z
każdym dniem promieniejesz! – woła Argentynka, wywołując tradycyjną falę
komplementów, pochwał i tak dalej okraszonych niewielką ilością fałszywej
skromności. Nawet nie spostrzegają, kiedy dwóch piłkarzy Athleticu wycofuje się
do salonu. Rozwalony na dywanie Kun jedynie kilkukrotnie macha ogonem, nie
fatygując się nawet podniesieniem głowy.
– Penny go
zmęczyła. Najpierw przez całe zakupy w Pampelunie darła się, że jej niepotrzebna
puchowa kurta i jakieś polary, bo ona i tak do Moskwy nie leci, a potem
poszliśmy na spacer Kunem.
– Rodzinnie –
parska śmiechem Aurtenetxe. – Ty, twoja dziewczyna i wasz piesek.
– Tylko niekiedy
razem pomieszkujemy – natychmiast prostuje niedomówienia. – Nie tak jak ty,
Meme i twoja matka.
– Szukamy domu
gdzieś przy zatoce. Meme zawsze chciała mieć widok na morze z okien sypialni. A
ty nawet kluczy jej nie dałeś do swojego domu. Pół roku ze sobą jesteście!
Iker parska
śmiechem, lecz temat się urywa, bowiem obie dziewczyny nareszcie pojawiają się
w salonie ze słodkimi uśmiechami i tacą jakiejś tarty.
– O czym mówicie?
– pyta Penny, siadając u boku Muniaina. Ten szybko przygarnia ją do siebie i
całuje w czubek głowy.
– O Moskwie i
tym, jak się dziś świetnie bawiliśmy na zakupach – odpiera z nutką złośliwości.
Penny prawie
podrywa się z sofy, tak nagle rośnie w niej poziom wściekłości na Ikera. Ale
jego to bawi, przecież nawet wściekła jest kobietą jego życia.
– Nie jadę z wami
do Moskwy!
– O Bratysławie
mówiłaś tak samo, a jednak poleciałaś, Penélope – wtrąca Jon, posadziwszy sobie
Meme na kolanach.
Penny wydyma
usta, ale kiedy wargi młodego Baska muskają jej szyję, znów zaczyna się
uśmiechać.
– Więc jedziesz z
nami, Penny? – szepcze chłopak
tonem, który zawsze doprowadza ją do szału. Lub stanu, w którym po prostu nie
umie mu odmówić.
– Jadę – odpuszcza
kłócenie się. – A teraz, moi drodzy, koniec tych cholernych czułostek. Iker,
przynieś wino, to francuskie – podkreśla ze słodkim uśmiechem. Piłkarz bez
protestu rusza w stronę kuchni, Wenezuelka zaś podsuwa talerz z tartą pod nos
gości, rzucając głośną, choć pozornie przeznaczoną tylko dla uszu Jona i Meme
uwagę:
– Nie
przykładałam do tego ręki. Nawet nie wpuścił mnie do kuchni!
Na to panna de
Olano parska śmiechem, po czym składa delikatny pocałunek na policzku Jona
Aurtenetxe Borde, jakby tak miało być już zawsze.
– Ale nie było. Odeszła.
Skina głową w milczeniu.
– Tak to już bywa, że kiedy wszystko jest na drodze do szczęścia,
kiedy te już prawie osiągamy, coś musi pójść nie tak, spieprzyć się w sposób
niegodny zapomnienia. Meme popełniała błąd za błędem, ja zaś byłem jednym z
nich. Zamieszkaliśmy razem z jej inicjatywy, choć teoretycznie to ja wyszedłem
z pierwszą aluzją na ten temat. Podjąłem jednak jej pomysły, przekształciłem je
na „nasze” i przestałem zastanawiać się, czy w nie wierzę.
A tak wcale nie było. Tak samo jak nigdy nie miałem usłyszeć z jej ust
deklaracji uczuć. Chyba nie była mi po prostu pisana, tak samo jak Penélope nie
była przeznaczona Athleticowi. Bo gdyby była, nie odchodziłaby, nie uważasz? –
nie muszę odpowiadać, bowiem Jon jest w pewnego rodzaju transie, tonie w
odmętach wspomnień, utraconych szans, widma przyjaźni z Penélope, a przede
wszystkim miłości do Remedios. Ja dla niego nie istnieję. Chwilę później
kontynuuje spokojnym, choć zabarwionym smutkiem głosem: – Dotychczas nie
wierzyłem w przeznaczenie i jemu podobne. Ot, kolejne marzenie z czasem
przekształcające się w blaknącą ambicję, przemijające wraz z tysiącami mu
podobnych, tracące barwy przez płynące nieustannie dni. Marzenia to dodawanie
sobie nadziei, to karmienie się nią w wielkich ilościach. Marzyć wcale nie
oznacza bardziej żyć. Marzyć to co najwyżej żyć intensywniej, bardziej
emocjonalnie, w większej dawce cierpienia. Marzenia to głupota, a jednak w
lutym zeszłego roku powoli zaczynałem wierzyć. I nieśmiało myśleć o przyszłości
z Meme, nieśmiało marzyć. Widziałem
nas razem za kilka miesięcy, bowiem dalej w przyszłość wybiec się bałem.
Dzieci? Ślub? Dzielenie życia za, na przykład, dziesięć lat? Dla mnie
cudem, niewyobrażalnym darem był każdy kolejny dzień z Meme, każdy poranek u
jej boku, każda noc z nią w ramionach.
I wiesz, Fabrizio, Iker miał tak z Penélope. Ale on był w komfortowej
sytuacji, on myślał odrobinę inaczej… – i znów chwila ciszy. Zbiera myśli, ja
zaś milczę, moje słowa i tak doń nie dotrą. – Iker Muniain nie umiał wyobrazić
sobie życia bez Penélope. Miał ją, począwszy od serca, skończywszy na każdej
myśli. Miał z jej strony gwarancję wieczności, w bardzo odległej perspektywie
wizję szczęśliwej rodzinki. Nie miał czego się obawiać, ponieważ ona nigdy
miała go nie opuścić. A wraz z nim nas samych, tych, którzy bezeń nie istnieją.
Ona nie musiała nawet marzyć. Dostała szczęście przypadkiem, choć w
pierwotnej fazie ich relacji szczęście odmówiło jej urody, zaś ona jemu –
szans. Wszystko to było jednak dziełem Losu dogadanego z reżyserem zbiegów
okoliczności, jej Fernando. I było to też naiwnie niewinne i piękne, warte
zazdrości.
Uwierzysz, Fabrizio, że przez pół roku, choć często zasypiali razem,
ich związek był tylko relacją dusz, która nie miała nic wspólnego z
cielesnością?
Korytarze Lezamy nawet w najgorszych sennych wizjach objawiają mi się
światłem i niezrozumiałą harmonią. Tutaj wszystko, nawet widmo Penélope jest
wkomponowane we wspierające obrońców ikurriny i czerwono-białych barw Athletic
Club hasła. A to tylko Lezama, ośrodek treningowy, gdzie nie muszą być skupieni
i zmotywowani w stu procentach. Do tego powinno nakłaniać ich wnętrze nowego
San Mamés, cuda architektury, które stworzyła ta niesamowita kobieta. To tutaj,
w Lezamie dziesięć kilometrów od La Catedral, mają prawo upadać, pozwalać sobie
na nierzadkie chwile słabości i tęsknić.
To tutaj w ponad godzinę po treningu złowrogie echo niesie bolesne
słowa młodego Baska.
Jon mocniej ściska moje ramię, popychając mnie do przodu. Ale mi
przechodzi ochota na sushi, przechodzi mi uczucie głodu, ważniejsze są te
słowa. Zaś tych nie zagłuszy nawet wymowne spojrzenie Aurtenetxe. Po prostu
muszę przystanąć i… słuchać.
– …Tęsknię, Penny. Bardzo. Kiedy wrócisz? Javier mówi, że niedługo, że
już kończysz ten projekt w Brazylii. Ale czemu nie oddzwonisz, Penny? Bardzo mi
bez ciebie źle. Bielsa mnie wnerwia do bólu, Meme drze się na wszystkich
dookoła, że aż wytrzymać nie można… Nawet ta nowa – choć w sumie już nie taka
nowa – psycholog z Madrytu jest dziwna. Niby normalna, niby ucieka od
poruszania tematu naszego życia prywatnego, ale od kiedy zaręczyła się z
Llorente, wciąż widzę, jak robią do siebie maślane oczka. I tak wygląda w jej
wypadku oddzielanie życia osobistego od zawodowego. Meme też to nie wychodzi,
nigdy jej przecież nie wychodziło, ale ona przynajmniej nie strzela bezsensownych
mówek na ten temat. Nie drąży tematu. Kłóci się trochę z Nano, czuć między nimi
napięcie. Albo strach, bo chyba właśnie tak on pachnie. Oboje wiemy, dlaczego
tak jest… Pozostało nam chyba tylko wierzyć, że się uda, że wszyscy będziemy
zdrowi. Szkoda, że ja wierzę coraz mniej, coraz bardziej wątpię we wszystko…
Brakuje mi ciebie, Penny. Wróć wreszcie, błagam… I zadzwoń, bo wariuję bez
ciebie. Kocham cię, Penny. Bardzo kocham.
Ale wcale nie to boli najbardziej. Najmocniej uderza pięć słów mojego
smutnego towarzysza, jakie są okraszone tym wymownym uśmiechem pełnym smutku i
poczucia straty:
– Tylko tak mogliśmy go uratować.
***
Nie będę nic wyjaśniać, wiecie, jak to z MM. Znów rozdział ponad 4500,
w sumie kolejne często mi wychodziły dłuższe. Im bliżej końca byłam, tym
bardziej nie chciałam się z Penélope i resztą żegnać. A, niestety, my też
jesteśmy coraz bliżej końca z MM. No, ale nie powiem wam dokładnie, ile
zostało, niech to będzie niespodzianka ;p
I, Marta, masz zakaz spoilerowania!
Wiecie, moi drodzy (drogie?), życzę wam wesołych świąt, takich
kolorowych i bez dodatkowych kilogramów.
Swoją drogą, jak ja nienawidzę świąt.
Dla Cor i Lish. Bo
rzygały pół nocy, ale i tak je wyborowo kocham.
Do zobaczenia w środę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz