29.10.2013

17. Javi.


`. Nawet jeśli ten ktoś istniał tylko w jej chorej wyobraźni, to przecież miała prawo żyć i umrzeć tak, jak jej się podobało.


– Była wszystkim. Była wszystkim dla Ikera, dla Fernando, dla Javiego, dla nas. Tamtej nocy z drobnej szatyneczki siedzącej na stole do ping ponga w Lezamie stała się centrum naszego małego wszechświata. Wchodziła do szatni zawsze obejmowana przez Amorebietę, który mimo jej protestów unosił ją i sadzał na tym samym stole, po czym całkowicie niezawstydzona wdawała się w głośną dyskusję. Wyśmiewała Javiego wraz z resztą, kpiła z Jona na równi z chłopakami, niekiedy nawet dogryzała Ikerowi, który zawsze w takich chwilach podchodził do niej i zamykał jej usta pocałunkiem. Wszyscy się wtedy śmiali, a wraz z nimi i ona. Stała się naszą duszą, najlepszym podarunkiem od Losu. Po prostu Penélope Amorebieta była wśród nas, była z Ikerem, który świata poza nią nie widział. My też nie widzieliśmy, lecz dla nas była to miłość platoniczna, czysta, przyjacielska… chyba nawet trochę braterska. Penélope była naszą małą siostrzyczką, naszą dziewczynką, przyjaciółką; zajęła miejsce Remedios w naszych sercach, której było to całkowicie na rękę. Remedios zaczynała wtedy od nas uciekać, jednak robiła to na tyle powoli, iż nikt nawet się nie zorientował, kiedy straciliśmy ją na rzecz jej obecnego męża.
Dopiero gdy zostawiła Javiera, gdy Jon został przezeń porzucony na dobre, dotarło to do nas, lecz było już za późno. My mieliśmy Penélope, zaś ona stała się wszystkim tym, o czym Remedios nawet nie śmiała śnić. Jej przepowiednia się sprawdziła, ale my tak naprawdę wciąż nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Nawet Javier zaczął ulegać nienawiści w sposób, o jaki na pewno go nie podejrzewaliśmy.
Javi Martínez był uzależniony od nienawidzenia Penélope, musiał pielęgnować to uczucie, ażeby przeżyć. Bez złośliwości wobec niej zginąłby, upadłby na samo dno wraz z nami. A tak naprawdę jest ponad nami, chociaż uległ ogólnemu nastrojowi. On jako jedyny wciąż widzi szansę, choć wie – tak jak my wszyscy – że ta dziewczyna porzuciła nas na zawsze.


– Nie jadę – upiera się twardo Penélope, zajmując swoje honorowe miejsce na stole do ping ponga w szatni w Lezamie. Iker obejmuje ją ramionami w talii, stojąc u jej boku i szepcząc niesłyszalne dla reszty słowa wprost do jej ucha, zaś Jon i Amorebieta próbują tę małą wariatkę przebłagać.
Tylko Javierowi Martínezowi chce się śmiać z zaistniałej sytuacji. Nigdy nie podejrzewał, iż oni wszyscy okażą się tak naiwni. A jednak, co do sztuki uwierzyli w czyste intencje tej małej, brzydkiej zołzy, oddali jej młodego Muniaina i wprowadzili do świątyni Athleticu, jakby była co najmniej… Meme. A wcale nią nie jest i nigdy nawet jej nie dorówna.
– Jedziesz – upiera się Amorebieta, patrząc na swoją żonkę, która jest obejmowana przez Muniaina – co za porżnięte z nich małżeństwo! – dość groźnie.
– Chyba cię pojebało – odparowuje mu Penélope. Potem Iker znów coś jej szepcze, na co wybucha śmiechem. Złośliwym, jakby kierowanym tylko do Javiego. Jakby wiedziała, iż ten najchętniej roześmiałby się teraz i bezlitośnie wykpił ich naiwność.
„Suka. Zwodzi ich, a potem porzuci. A ja nie mam ochoty ich zbierać z dna” – myśli wściekły, kiedy jeszcze jest w stanie się pohamować przed skomentowaniem scenki tuż przed sobą. Schyla się i we względnym spokoju ducha zawiązuje parę czarno-szarych korków.
– Jedziesz z nami do Bratysławy, Penélope. Nie zostawię cię samej w domu – upiera się przy swoim Fernando. I wtedy Javier nie wytrzymuje, wybuchając rozbawionym śmiechem pełnym kpiny, jaką i tak umie odczytać tylko ta mała idiotka.
– I po cholerę chcecie ją brać? – pyta lekceważącym tonem. – Jest ostatnią osobą, której potrzebujemy, mając na koncie przegraną u nas z Rayo i remis w Barcelonie z Espanyolem. Naprawdę, ona jest nam całkowicie niepotrzebna. Rozkojarzy was i będzie po meczu – prycha najspokojniej na świecie, zakładając na siebie klubową bluzę, po czym obojętnie, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, wychodzi z szatni wraz z asystującym mu Llorente.
– Doskonała zagrywka – syczy przyjaciel. – Teraz na pewno będziesz miał…
– Zamknij się – warczy na to wściekły, opanowany nienawiścią Javi. – Ty też uległeś temu, co podobno ma?
Sarkazm, kpina i pogarda w jego głosie są aż namacalne, opadają na podłogę przemierzanego korytarza Lezamy wykładanego jakimiś nijakimi płytkami i na zawsze ozdabiają go swymi niewidzialnymi ciałami.
– Przesadzasz – odpiera na to Llorente tak spokojnie, jak tylko potrafi, kiedy jest urażony. A teraz na pewno tak się czuje. – Jasne, rozumiem, problemy z Remedios…
– Po pierwsze: Meme. Po drugie: nie twój interes. Po trzecie: odjeb się od niej – przerywa mu brutalnie Javier, a chwilę później i tak jego złość narasta, bowiem docierają go słowa Penélope:
– No dobra, pojadę.
I ta mała zdzira naprawdę myśli, iż robi im wszystkim łaskę, zgadzając się na ten cholerny wyjazd do Bratysławy?
„Niedoczekanie jej. Jeszcze utrudnię jej całe to idealne życie, jeszcze zniszczę to, co próbuje z nimi zrobić. Tylko ja myślę tutaj logicznie i to na mnie spoczywa odpowiedzialność za tę bandę naiwnych jak niemowlęta frajerów.”
Cały trening wykonuje ćwiczenia chyba najintensywniej z całej drużyny, jednak ta specyficzna wściekłość wcale z niego nie uchodzi. Ba, ona się jeszcze potęguje, czy też czyni to perfidny uśmieszek brzydkiej panny Amorebiety wygodnie siedzącej po prawej stronie boiska w Lezamie, tuż przy samej linii środkowej, gdzie zawzięcie dyskutuje o czymś z Pablo Quirogą, drugim asystentem trenera Bielsy, który zaszył się w swoim gabinecie w towarzystwie swojego pierwszego asystenta, trenera bramkarzy i Xabiera Clemente, jednego z dwóch trenerów od przygotowania fizycznego. Drugi z nich, Luis Bonini pozostał na posterunku, czy też siedzi po drugiej stronie Penélope i tylko kątem oka obserwuje, jak dwudziestu kilku piłkarzy biega dookoła boiska numer pięć.
Dałby się pokroić za to, iż każdy jej perfidny uśmieszek jest kierowany tylko i jedynie do niego. Nie uśmiechałaby się do nikogo z taką dawną kpiny, z tym „naprawdę uważasz, że wygrasz wojnę ze mną?” tylko właśnie do niego. A jemu jest w to graj, bowiem ta przeklęta dziewucha doprowadza go do cholernego szału.
Jakie szczęście, iż na jakieś dziesięć, piętnaście minut przed końcem treningu pojawia się Meme z tym swoim pięknym uśmiechem igrającym na wiśniowych wargach i ze stosem kartek w dłoniach. Nim się orientuje, Javier trzyma ją w ramionach i, perfidnie wpatrując się wprost w oczy Penélope, wpija się w usta Argentynki, która nieszczególnie temu protestuje.
Meme jest jego i tak zawsze pozostanie, bowiem nie ma na świecie człowieka, który zniósłby tak wielkie zło w tak pięknym wcieleniu.
– Jedziesz z nami do Bratysławy – oznajmia jej Javier, kiedy zakańcza pocałunek. Policzki Meme są nienaturalnie zaróżowione, a ona sama głęboko oddycha, mnąc w wolnej dłoni bluzę piłkarza.
– Jadę – przytakuje.
– Jedziesz z nami do Bratysławy, bo tego chcę – precyzuje Bask, na co Meme, która ma wyraźnie gorszy dzień, skina głową.
– Oczywiście.
I wtedy w głowie Javiego pojawia się pomysł, jak jeszcze bardziej wytrącić z równowagi nie tylko Penélope, ale też wszystkich innych potencjalnych kochanków Meme.
– Jesteś tylko moja – oznajmia jej głośno, wyraźnie i bardzo dobitnie. Ona tylko odchyla głowę w bok i opiera się o jego ramię.
– Tylko twoja, Javi – powtarza słabo, jakby wcale nie była gotowa na te słowa, jakby wcale tak nie myślała, zaś powtórzenie ich było dlań zaledwie próbą pojęcia ich sensu.
Jednak nie to się liczy dla Javiera Martíneza, który wyraźnie triumfuje nad Penélope, nad Jonem i nad całą tą szurniętą bandą ślepych głupców dających się mamić pięknym obietnicom i wizji idealnego życia.


– Czternastego września, bardzo wcześnie rano, Penélope wsiadła z nami w samolot wylatujący z naszej Sondiki do Bratysławy na swój pierwszy mecz Athleticu. Co prawda graliśmy już dwudziestego ósmego sierpnia z Rayo na San Mamés, jednak ona wcale nie była wtedy jeszcze nasza. To chyba dobre słowo, bo choć jakaś część jej należała tylko do Ikera, Penélope często drwiła, iż my jesteśmy tacy jej, a ona jest taka nasza. I to było piękne, bo idealnie pokazywało, jak bardzo się z nami zgrała. Była nasza i na zawsze miało tak pozostać, w co wierzyliśmy. My, banda ślepych głupców łudzących się, iż nigdy nas nie zostawi. A jednak odeszła bez słowa, przysięgając powrót, który nigdy nie nastąpi…
W samolocie spała przytulona do swojego chłopaka, który nie chciał jej w ogóle opuszczać. Chciał jej bronić przed złem tego świata, chciał pokazać jej piękną stronę życia i dać wieczną miłość. Gwarantował jej bezpieczeństwo, obejmował ją, nawet kiedy skulona w kłębek spała na jego kolanach, a on mógł tylko patrzeć na jej spokojną twarz i zastanawiać się, dlaczego właściwie ją pokochał. Nie znał odpowiedzi na to pytanie, nie umiał nawet znaleźć przypuszczalnych powodów. Był na to za młody, wciąż łudzący się, iż będzie żył bez cierpienia, bowiem kochana przezeń kobieta odwzajemnia to.
Zapomniał tylko, iż ból jest ceną niesamowitego i niepowtarzalnego charakteru prawdziwej, jedynej miłości.


Nawet Marcelo Bielsa nie miał nic przeciw, kiedy ta mała, wredna zołza uśmiechnęła się przesłodko i zapytała, czy może posiedzieć z nimi w szatni.
Nawet ten pieprzony, podobno znający się na swojej robocie trener!
A teraz siedzi na samym środku szatni tego małego stadioniku w zapomnianej przez Boga mieścinie i szczerzy się głupio do całej drużyny, kiedy Ander Herrera zaplata jej z włosów koszyczek, narzekając przy tym, iż się boi.
– Ale czego? – dopytuje miękko Penélope, jakkolwiek w tej miękkości jej głosu Javi doczytuje się fałszywości. Mała, wredna naciągara. – Nie ma czego, Ander. To tylko mecz, taki jak setki poprzednich i setki kolejnych.
W ostatniej chwili hamuje się przed rzuceniem kolejnej z asortymentu kąśliwych uwag pod jej adresem. Już nawet publiczne szydzenie zeń stało się dla Javiego po prostu… nudne. Równie nudne jak związek z Meme.
No właśnie – Meme. Cały lot do Bratysławy siedziała kurczowo w niego wtulona i jakby czymś przerażona. Nagle stała się cieniem samej siebie, kimś, kogo Martínez całkowicie nie zna. Znikła cała otoczka nienawiści, złośliwości, wredoty… Wszystko to, co upodobniało ją dotychczas do Javiego.
Nie pytał o szczegóły. Nie chciał ich znać, życie w niewiedzy podoba mu się o wiele bardziej. Nie mając pojęcia o powodzie nagłych zmian w Meme, Javier nie musi się tym martwić, zaś zmartwienia są ostatnią z upragnionych przezeń rzeczy. One jedynie powodują komplikacje, które trzeba rozwiązać, skupiając się tylko na nich. A Javi Martínez nie może w obecnej chwili stracić wzroku z tej małej, brzydkiej Wenezuelki, która śmieje się tym swoim niby niewinnym, dziecięcym chichocikiem na podłodze. Wszystko związane z Meme jest o wiele mniej ważne od tego dziecięcia, które tak piekielnie go irytuje samą swoją obecnością. O głosie, słowach, gestach i tak dalej nawet nie wspominając.
– Śliczny! – ogłasza rozentuzjazmowana, przeglądając się w jakimś niewielkim lusterku, które Amorebieta podtrzymuje w powietrzu na wysokości jej głowy. Ma na sobie nawet koszulkę z nazwiskiem męża i numerem piątym, którą ten widocznie podarował jej już szybciej, bowiem pojawiła się na stadionie już weń ubrana.
Iker parska na to śmiechem, za co dziewczę mierzy go wściekłym spojrzeniem.
– Nie złość się, Penny – podchodzi do niej, po czym bez skrupułów ściąga z niej koszulkę Amorebiety. Co dziwne, Fernando wcale się nie burzy, zaś sama Penélope bezwstydnie pozwala wszystkim zanalizować fakturę koronkowego, czarnego stanika, nim Muniain zakłada nań koszulkę z własnym nazwiskiem i numerem dziewiętnastym.
To, że cała drużyna z Amorebietą na czele jedynie się śmieje bez grama złośliwości, jest co najmniej dziwne, jednak Javi znów stara się skupić na wiązaniu korków, zaś trener Bielsa obserwujący tę scenę z lekką dezaprobata ukrytą za sympatycznym uśmiechem pyta:
– Będziecie jeszcze publicznie rozbierać Remedios…
– Meme – poprawia go słabym głosem siedząca w kącie blondynka, krzywiąc się w wyćwiczony sposób. Nawet ten grymas niezadowolenia nieszczególnie jej wychodzi. Nigdy nie widział Meme w tak bladym, słabym wydaniu; Meme praktycznie pozbawionej swojej największej broni, cynicznego zła.
– …Czy też może dacie mi wreszcie przedstawić wyjściową jedenastkę? – kontynuuje, wcale nie zwracając uwagi na dietetyczkę. Normalnie zaczęłaby się kłócić, jednak dziś jest jakaś apatyczna, bo nawet nie wygląda na osobę do kłótni skorą.
– No przecież nie pozwolę mojej dziewczynie siedzieć na trybunach w koszulce z nie moim nazwiskiem – Iker wzrusza ramionami z rozbrajającym uśmiechem, na co Penélope parska tylko śmiechem, po czym cmoka go prosto w usta.
Javi dałby się po raz kolejny już pokroić za to, iż ponownie patrzyła mu przy tym prosto w oczy z morderczą wręcz premedytacją, od której ścisnęło go coś w środku. I bynajmniej nie było to przyjemne.
Jednak bardziej dotyka go, kiedy Iker niedługo przed końcem pierwszej połowy meczu strzela gola i układa z palców dłoni serduszko kierowane wprost w trybuny. Dokładnie w kierunku tej małej, pieprzonej manipulatorki, która prędzej czy później ich zniszczy.
A tego Javi Martínez naprawdę chciał uniknąć.


– Szkoda, że chronienie nas mu nie wyszło. Javier czuł, iż ona nas zniszczy, czuł, iż nasze losy splótłszy się z Penélope Amorebietą, nie będą mieć szczęśliwego zakończenia. Jakby to on był osobą, jaka miała temu zapobiec. Może i mógłby nas uratować, może mógł zauważyć, co złego się szykuje, lecz nienawiść go zaślepiła. Kiedy już spostrzegł, co się działo, było za późno, zaś ona odeszła. Może dlatego teraz tak ciężko mu o niej wspominać, może dlatego teraz wygląda na przygniecionego tym o wiele bardziej od nas.  
Bo mógł nas uratować. I on o tym wie. To boli go najbardziej, to jest ten ciężar, jaki w sobie nosi. Świadomość, iż gdyby myślał racjonalniej i w odpowiedniej chwili ostrzegł nas, iż Penélope staje się dla nas za ważna, bylibyśmy teraz normalnymi ludźmi, a nie bandą małych chłopców omamionych jej widmem. Nie zatrzymałby jej przy nas, i tak by odeszła, ale żylibyśmy normalnie. Zaś kiedy jej nie ma, jest nam o wiele trudniej, a co za tym idzie i jemu. Mówił ostatnio o zmianie klubu, coraz częściej wspomina cicho, że to jego ostatni sezon na San Mamés. Nikt mu się nie dziwi, widząc, jak ciężko jest mu znieść budowanie bezpiecznej otoczki wokół ludzi, którzy kochali ją jak szaleni. Choćby Iker. Już wtedy, w Bratysławie, wiedział, iż to drobne dziewczę o odrobinę za ostrych rysach stało się całym jego światem, a on wcale nie chciał z tym walczyć. Brakowało mu tylko odwagi, ażeby przyznać się do swoich uczuć przed Penélope.
Kiedy to zrobił?
– Jeszcze nie wtedy. Bał się, a słów tych nie powiedział jeszcze żadnej kobiecie. One miały dlań szczególne znaczenie, były takim magicznym zaklęciem, które wypowiada się z pełną mocą tylko raz w życiu. Zaś Iker Muniain chciał mieć pewność, iż ta, której powie ową cudowną formułkę, będzie tą jedyną.
Przymykam powieki, kiedy Nando w ciszy parkuje pod ośrodkiem treningowym w Lezamie, czując, iż zaczyna docierać do mnie to, czego nie usłyszałam, a co chciała powiedzieć Penélope w moim śnie.
„Zastąp mnie, uratuj ich. Nie jestem wcale wyjątkowa.”
A jednak myliła się, bowiem oni już znaleźli tę jedyną kobietę, która potrafiłaby zawładnąć ich światem. I to wcale nie ja nią jestem.
To Penélope.


Javier Martínez patrzy na mnie z wyraźną niechęcią, siedząc naprzeciw mnie w gabinecie. Włosy ma w nieładzie, oczy przepełnione pogardą, a na ustach błądzi lekceważący uśmieszek. Niczym Javier Martínez z czasów, kiedy Penélope była. Widząc go teraz, nie mogę wyobrazić sobie, iż i on się zmienił. Dla mnie wciąż jest pieprzonym skurwysynem, człowiekiem pełnym nienawiści i awersji do tego świata. Dookoła niego roznosi się ta charakterystyczna mgiełka zła, ten zapaszek skurwysyna, któremu na niczym nie zależy.
A przecież podobno nosi większy ciężar od nich wszystkich. Podobno cierpi bardziej od całego zespołu z powodu ucieczki Penélope.
– Fabrizia, prawda? – pyta z lekką, szyderczą nutką grającą w jego ciepłym, głębokim głosie.
– Owszem. Fabrizia Fernandez – odpieram sztywno. Przeraża mnie odrobinę jego postawa, lecz mam wrażenie, iż to tylko maska. Bo podobno ten człowiek nosi w sobie więcej bólu niż cała reszta razem wzięta, lecz jest też od nich wszystkich o wiele silniejszy.
– Javier Martínez, lecz ty to pewnie wiesz – przedstawia się lekko flegmatycznie. Biorę głęboki wdech, po czym zaczynam:
– To jakaś gra, Javi? – spoglądam na niego spod przymrużonych oczu. Wyraz jego twarzy jest zimnie obojętny.
– Fabrizio, nie bądźmy naiwni. Nie widzę sensu, ażeby w cokolwiek z tobą grać.
– Naprawdę?
– Tak – warczy zniecierpliwiony. – Nie chcę być niemiły, ale chciałaś ode mnie coś konkretnego, czy tylko się przedstawić? Mam trening.
– Ale widziałeś sens, ażeby wciągnąć w twoją chorą grę Penélope? – kontynuuję spokojnie.
I wtedy coś w nim drga. Przez ciemne oczy przebiega ślad bólu, a usta zaciska we wściekłym grymasie. Trwa to dosłownie ułamek sekundy.
Bingo.
Nachyla się nieznacznie w moją stronę, po czym naprawdę wściekle warczy:
– Nie śmiej jej oceniać. Nie śmiej oceniać nikogo ani niczego z nią związanego. Nawet nie drąż tematu. Jej już nie ma i nie wróci, do cholery! Odczep się od tej historii raz na zawsze i nigdy jej nie drąż. Za wiele mnie kosztowało to wszystko do tej pory, a nie chcę oddawać jeszcze więcej. Oni są bezpieczni z tym, co wiedzą. A ty nie zadawaj pytań. Nigdy.
A następnie wychodzi, nie omieszkawszy trzasnąć z impetem drzwiami.
Przymykam powieki, lecz na moją twarz wkrada się triumfalny uśmiech. Blefując, trafiłam na trop.


***
Myślę, że czasami jest potrzebne nam takie kilka chwil przerwy, odcięcia się od wszystkiego, swoiste days off. Pozdrawiam ze swoich właśnie kończących się dwóch days off i pozdrawiam z radością, bo Athleti pięknie stoi na piątym miejscu w tabeli, a United w chwili dodawania numeru 17 wygrywa 2:0. I do tego dzięki mojemu kochanemu Chicharito.
Akcja nam się rozkręca i rozkręca, a może się już nawet rozkręciła? MM jest dość specyficzne, że tak powiem. Ale pewnie sami już to spostrzegliście. Jakieś opinie, sugestie, krytyka? Wszystko mile widziane xx
Dla mnie samej. W ramach wyjątku, w ramach podziękowania samej sobie za spokój na sercu i duszy i za to, że czasami mogę uciekać, ale nigdy nie ukryję się na zawsze.

Do zobaczenia w piątek. 

26.10.2013

16. Penélope.


`. Zaufanie się zdobywa, a nie dostaje w prezencie. Na szacunek się pracuje, a nie go oczekuje. Ale skurwysyństwo to trzeba mieć już we krwi. 


Wydaje mi się, że przyszła do mnie we śnie – ogłaszam przy śniadaniu. Nando patrzy na mnie zdziwiony z drugiego końca okrągłego stolika, przy którym spokojnie konsumujemy zamówione przez niego naleśniki z marmoladą marchewkową. Złośliwość o poranku w jego wykonaniu cieszy chyba nawet bardziej niż obudzenie się w jego ramionach. A to było naprawdę miłe, jednak marmolada z Portugalii to niewerbalne „wciąż jesteśmy przyjaciółmi, Amayu”.
Kiedy docierają do niego te słowa, o mało nie krztusi się pitą kawą.
– J-jakim cudem, Amayu? Ty nawet nie wiesz, jak wyglądała, nigdy jej nie widziałaś choćby na zdjęciach – mówi po chwili ze szczerym zdumieniem.
Tak, ja też jestem zdumiona. Bo nie wiem nawet, czy ta drobna dziewczyna o brązowych włosach z ciężką, lśniąca grzywką praktycznie opadającą jej na wyjątkowo puste oczy i smutnym uśmiechu mogła być nią, Penélope Amorebietą, widmem Athleticu Bilbao.
Nie wiem w sumie niczego dotyczącego tej opowieści, co pomogłoby mi ich uratować. Nie znam żadnych konkretów, nie znam niczego ponad opowieść Nando. Zaś ta ma białe plamy, których być może nigdy nie uzupełnię; białe plamy, jakie mogą okazać się kluczem do jej zniknięcia, tą częścią historii, o której nikt do siebie nie dopuszcza, ponieważ tak jest łatwiej. Ale fakt jest faktem, zaś obecność Penélope Amorebiety gdziekolwiek poza Bilbao to realność, jakiej nie możemy od siebie odpychać. Złudzenia tutaj nic nie dadzą, co najwyżej jeszcze bardziej ich wszystkich omamamią, ale przecież ona nie wróci. To kolejny niepodważalny fakt, bo jeśli dotychczas jej tutaj nie ma – a minęło dziewięć miesięcy – szanse na jej nagły, nieoczekiwany powrót są naprawdę nikłe, praktycznie zerowe. Lecz nie mogę przecież zebrać ich w szatni, stanąć na tym stole do ping ponga w samym jej centrum i oświadczyć: „Penélope do was nie wróci. Oszukała was. Zabawiła się wami. Nie ma sensu za nią tęsknić, czekać na jej powrót, bo ona już o was nie pamięta, a wy bezsensownie się zabijacie. Musicie zebrać się do kupy, zapomnieć o niej. Wystawiła was. To koniec rozdziału pod tytułem >>Penélope Amorebieta<<”. To by ich już całkowicie załamało, a ja i bez tych słów, a wraz ze złudzeniami czuję się za słaba.
Nie umiem ich uratować i muszę sobie to otwarcie przyznać. Jakkolwiek zajebistego psychologa by tutaj nie ściągnęli, poległby wraz z nimi, więc co będzie dziwnego, jeśli upadnę ja?
Razem znajdziemy się prędzej czy później na samym dnie i nie będziemy mieli siły na to, ażeby się od niego odbić. Nic dziwnego, że upadli, jeśli i ja temu uległam w przeciągu kilku dni. Opadła maska entuzjazmu spowodowanego nowymi wyzwaniami, obnażając smutny świat piłkarzy Athleticu Bilbao, w którym nie ma miejsca na nadzieję i szczęście.
Biorę płytki wdech, nim wyduszam z siebie:
– Nie wiem… Czułam to. Po prostu wiedziałam, że to ona, Penélope. Podświadomie, intuicyjnie wiedziałam – nie kłamię, a Nando przyjmuje to lekkim skinieniem głową. Obdarzam go najpiękniejszym z gamy swoich uśmiechów, starając się obdarować go największą możliwą ilością ciepła. Nieudolnie odwzajemnia gest, a ja już wiem, iż właśnie tracę go na następny kwadrans, dwadzieścia minut, kiedy zapadnie się w swojej pamięci i będzie przypominał sobie mało istotne anegdotki związane z jej osobą. Zdążę w tym czasie spokojnie wziąć prysznic, zrobić makijaż, a może nawet i umyć włosy.
Albo zdążyłabym, gdyby nagle nie zaczął mówić cichym, monotonnym głosem:
– W Athleticu w czasach za Penélope były dwa bardzo urodzinowe okresy: dwudziesty szósty luty do dwudziestego dziewiątego marca oraz szósty sierpień do dziesiątego września. Wtedy aż trzynastu zawodników, a to prawie pół kadry, świętuje kolejny krzyżyk na karku. Przedostatnią imprezą sierpniowo-wrześniowego maratonu urodzinowego jest kolejna rocznica Javiego Martíneza, dokładnie drugiego września. To była pierwsza styczność Penélope z nami pod wpływem czegoś więcej niż zmęczenia i lejącego się z biskajskiego nieba żaru. Miała poznać  bandę dorosłych facetów, kiedy są upici, praktycznie schlani do nieprzytomności, kiedy nie muszą nad sobą panować, podrywają wszystko, co ma tyłek i trochę biustu… W gruncie rzeczy, biedna Penélope miała zmierzyć się z bandą świrów, hazardzistów i podrywaczy będących pod wpływem procentów w ogromnej ilości, jakie zawsze lały się w 69. Andara Pérez rezerwowała nam cały swój klub na każdą klubową imprezę – urodziny, rocznice, imieniny, oświadczyny, pożegnania, powitania… Cały asortyment okazji do schlania się, do zabawy do białego rana i wielkiego kaca. Świętowaliśmy tam nawet Dzień Bez Papierosa, co było ironią losu, bo trzy czwarte ówczesnych świętujących z Andarą na czele było zatwardziałymi fanami palenia. Lecz widzieli w tym po prostu kolejną okazję do wychylenia pewnej ilości szkockiej, więc naprawdę nic nie było w stanie ich powstrzymać przed hucznym obchodzeniem Dnia Bez Papierosa. Tak samo nie mogliśmy odpowiednio nie uhonorować dwudziestych trzecich urodzin Javiego, przez co niefortunnie Penélope była skazana na cały wieczór z nami, a następnego dnia na leczenie naszego kaca. Remedios tej roli nie mogła wziąć na swoje barki, bowiem i ona cierpiała niemiłosiernie, pijąc na umór na każdorazowych urodzinach w towarzystwie Javiego. To była ich niepisana tradycja, bo nawet jeśli spotykała się akurat z kimś innym, do 69 szła tylko w towarzystwie Martíneza, tylko na jego kolanach siedziała i tylko jemu pozwalała się miziać po karku.
Drugiego września praktycznie ją zmusili do wizyty w 69. Miała za sobą nieprzespaną noc nad projektem w towarzystwie równie zmęczonego jak ona Ikera – widać to było na treningu, na którym biedaczyna wypił trzy wielkie kawy i naprawdę ciężko orientował się w sytuacji na murawie Lezamy – a świętowanie z Javim naprawdę nie było jej w smak. Mogła go nienawidzić, mogła wprawiać go w złość swoimi relacjami z Muniainem, ale spędzenia całej nocy w jego towarzystwie i do tego w 69… Nie miała na to cholernej ochoty. I co się jej w sumie dziwić, jeśli sytuacja między nimi była po prostu pojebana do cna, a ona nie za bardzo paliła się do spróbowania zrozumienia dziwnej psychiki Javiego?


Naprawdę, naprawdę, naprawdę wolałaby zostać w domu. Już nawet próba rozrysowania fundamentów nowego San Mamés wydaje się być bardziej  fascynująca od ostrej popijawy w 69. I pewnie Penélope Amorebieta zostałaby w swoim uroczym mieszkaniu osiem pięter nad powierzchnią ziemi, jednak Amaranta oznajmiła, iż jej obecność jest niezbędna. Co prawda to Penélope nie przekonała, a nawet bardziej zniechęciło i już chciała się kłócić, oponować i twardo obstawać przy pozostaniu w domu i ślęczeniu – tym razem samotnym – nad projektem San Mamés, ale Nano wszedł do jej pokoju, usiadł na łóżku i, wziąwszy jej dłonie w swoje, uśmiechnął się ciepło, po czym poprosił, ażeby zrobiła to dla niego. Pod wpływem Nano uległa i właśnie trzyma go pod rękę, powoli krocząc na piekielnie wysokich, czarnych platformach z lakierowanej skóry – kolejny wymysł Amaranty – podobno idealnie dopełniających króciutką, ale prostą czarną sukienkę na szerokich ramiączkach, które i tak zasłaniają swobodnie spływające na plecy, brązowe włosy Wenezuelki. Oczywiście cały ten strój jest wymysłem Amaranty, która zniknęła kilka godzin wcześniej, przygotowawszy swoją przyjaciółkę na jej towarzyski debiut z prawdziwego zdarzenia w 69.
– Nie masz się czego obawiać – szepcze Nano, wprowadzając ją do wnętrz zaciemnionego klubu, w którym jest też już jakieś trzy czwarte piłkarzy i bliskich znajomych Javiego. W międzyczasie Amorebieta obdarza uśmiechem witającą nowoprzybyłych właścicielkę, Andarę Pérez, i mocniej przyciska do siebie drobną sylwetkę Penélope.
„On by mnie nigdy nie okłamał…” – powtarza w myślach Penélope, jakby chciała w te słowa jeszcze bardziej uwierzyć. Ale sama obecność Javiego Martíneza – jakkolwiek Fernando Llorente ma biedaka przyprowadzić dopiero za jakieś dwadzieścia minut – paraliżuje ją dziwnym strachem. A to przecież całkowicie bez sensu, bowiem nikomu nie może ufać tak bardzo jak Nano. Nawet Ikerowi.
Nano to jedyna osoba na tym świecie, która zaakceptuje każdą jej decyzję, która zawsze ją wesprze i powie „Rób to, Penélope, co będzie dla ciebie najlepsze”. Nikt inny nie jest tak doskonale oswojony z wspieraniem panny Amorebiety jak jej Nano. I nikt, naprawdę nikt, nie będzie miał do niej żalu za podjęcie takiej a nie innej decyzji, jak nie ma go Nano. On jest najważniejszą osobą w jej życiu, tym, co wyznacza stabilizację i bezpieczeństwo.
Lecz nawet ta świadomość nie przeszkadza Penélope pozwolić się odbić z ramion Nano przez Ikera, który całuje ją w kącik ust, szepcząc:
– Wyglądasz zabójczo, Penny.
Na sam dźwięk tego przeuroczonego zdrobnienia znów przechodzi ją dreszcz, choć przecież przez całe dwa tygodnie znajomości jej pełne imię wymienił tylko raz i to przy oznajmianiu, iż doń nie pasuje.
– Dziękuję – uśmiecha się delikatnie, ukradkiem się rumieniąc. Na szczęście w 69 jest na tyle ciemno, aby nikt tego przypadkiem nie zauważył.
– Chodź ze mną, Jon już o ciebie pytał.
– Naprawdę? Chyba raczej ty niecierpliwiłeś się, czy tak wzniosła uroczystość będzie w stanie odciągnąć mnie od San Mamés, prawda?
– Oj, Penny, przecież beze mnie to ty zanudzisz się na śmierć.
– I nie przytyję na twoich kulinarnych dziełach.
– Ale wczorajsza paella ci smakowała!
– Smakowała – przytakuje również ruchem głowy, zmierzając z Ikerem w stronę loży w najbardziej oddalonym i chyba najspokojniejszym kącie klubu. – Ale też całkowicie mnie rozkojarzyłeś i nie mogłam się skupić na swojej pracy.
– To najmniej ważne – Bask macha na to ręką z wyraźnym lekceważeniem, podchodząc do celu ich drogi. Jon Aurtenetxe natychmiast podrywa się ze skórzanej sofy i w mocnym, przyjacielskim uścisku zamyka Penélope.
– Amaranty z tobą nie będzie, prawda? – szepcze cicho szatynka. Równie ciche westchnięcie wystarcza jej za odpowiedź.
– Penny, Jon, ja rozumiem wiele – zaczyna Iker trochę rozbawionym tonem. – Ale tak naprawdę, naprawdę wiele, jakkolwiek dziwnie to wygląda…
– W skrócie, Iker jest zazdrosny – dosadnie podsumowuje wciśnięty w sam kąt i z jakimś kolorowym drinkiem w ręce Aitor Ocio. – I wcale mu się nie dziwię…
– …Bo jesteś najładniejszą laską, jaką kiedykolwiek wyrwał – dopowiada z życzliwą złośliwością Mikel San José, niedbale roztrzepując przydługie kosmyki ciemnych włosów dłonią. – Ach, wybacz, Penélope! – reflektuje się po kilku chwilach milczenia, albo dokładniej głupiego chichotu całej loży, kiedy Iker usadawia Penélope między sobą a Jonem.
– Jesteś jedyną dziewczyną, jaka naprawdę chce z nim być – tym razem to Aitor wchodzi w paradę Mikelowi, co ich obu wyraźnie bardzo, bardzo bawi. Dwie duże papużki nierozłączki czytające sobie w myślach.
Iker już się chce oburzyć, ale ona słusznie wyczuwa lekkie upojenie alkoholowe działające na umysły piłkarzy, więc pokazawszy im z wrodzoną subtelnością bardzo miły gest, nachyla się nad Muniainem i bez zastanowienia wpija się w jego wargi. Rozlega się na to grupowe:
– Uuuuuuuuu!
Zaś Penélope Amorebieta po kilku chwilach przyjemnego rozkoszowania się odwzajemnionym pocałunkiem wzrusza ramionami i wraca do poprzedniej pozycji, kiedy Iker niedbale obejmował ją ramieniem.
„Ale muszę mu przyznać, iż wygląda co najmniej uroczo ze śladami szminki na ustach” – przebiega jej przez myśl.
– Zazdrośnicy – szydzi obojętnie Muniain. – Mogliście przyprowadzić swoje dziewczyny, a nie upijać się jedynie w swoim cudownym towarzystwie.
Penélope uśmiecha się pod nosem na myśl, iż właśnie określił ją swoją dziewczyną. Po raz pierwszy. I jest to tak cudowne uczucie, iż gdyby mogła, wykrzyczałaby całemu światu, jak cholernie szczęśliwa jest. Lecz po co od razu całemu światu, jeśli dziś, w dzień jego urodzin, może swoim szczęściem zrobić najgorszy prezent swojemu najukochańszemu wrogowi?
Javiego Martíneza nie ma jeszcze w 69, lecz Andara Pérez – przedstawiona z imienia i nazwiska przez Nano, który gdzieś zaginął zaraz po pojawieniu się Ikera – wyraźnie próbuje dopiąć wszystko na ostatni guzik w przeciągu kilku chwil, co oznacza, iż Llorente i jego ofiara są już w pobliżu.
I wchodzą w kilka sekund później wśród oklasków i popowej melodii „Happy birthday” puszczonej z płyty, na dźwięk której Martínez się wyraźnie krzywi – a bynajmniej tak wydaje się Penélope. Iker jakby nieświadomie zacieśnia uścisk dookoła jej ciała, na co ona szybko muska ustami gładki policzek Baska, powodując jego uśmiech.
Javier niestety tego nie widzi, bowiem jego wzrok najpierw skupia się na bujnym biuście Andary, która całuje go wraz z życzeniami, a następnie na wielkim torcie, jaki wyjeżdża z prowizorycznej kuchni spełniającej zaledwie podstawowe wymagania inspekcji sanitarnej.
– Jak tylko się przywitamy, zabieram cię stąd – oświadcza cicho Muniain w jej włosy, a od jego ciepłego oddechu pannę Amorebietę nawiedza przyjemny dreszcz. Szkoda tylko, że Kretinez tego nie widzi… Na pewno by się zdrowo wściekł, praktycznie poczerwieniał ze złości i dał tym Penélope sporo – wiele, naprawdę, naprawdę wiele – satysfakcji. A to uszczęśliwiłoby ją jeszcze bardziej, bowiem do pełnego spełnienia brakuje jej zaledwie wytrąconego z równowagi Martíneza.
„Spokojnie, i to zdążę zrobić, zanim się stąd zmyjemy.”
Andara zostawia Martíneza w spokoju, wpijając się z usta jego najlepszego towarzysza, zaś Javier niespiesznym, acz pewnym krokiem podchodzi do tortu, z którego w ułamku sekundy wyłania się Amaranta jedynie w skąpej, czarnej bieliźnie z koronki.
Na sam ten widok Penélope automatycznie ściska dłoń znajdującego się obok Aurtenetxe w geście otuchy, na co ten uśmiecha się smutno. Amaranta ponownie wystawiła go do wiatru, choć już pewnie było między nimi w miarę normalnie – takie są przynajmniej podejrzenia Penélope. Nie odważyła się dotychczas zapytać przyjaciółkę o jej skomplikowaną relację z Jonem, lecz odpowiedź na każde możliwe pytanie zapewne brzmiałaby „Tak musi być”. Krótko i mało konkretnie – bardzo w stylu Amaranty.
– …I jeszcze uziemienia Meme – dociera do niej kolejna porcja życzeń kierowana przez kolejnego piłkarza do Javiego i uczepionej jego ramienia Amaranty. – Jasne, jasne, ja wiem, że wy to wy, ale weselnej wódki bym się napił…
Ucieka od tego myślami do ciepła emanującego z ciała Ikera, na ramieniu którego oparła głowę.
– Jeszcze chwila i sobie stąd pójdziemy – obiecuje chłopak.
– Ale mogę być złośliwa i powiedzieć mu coś naprawdę bardzo niemiłego?
Iker parska cichym śmiechem.
– Nie odpuścisz mu nawet w taki dzień, Penny?
– Tym bardziej w taki dzień!
– Penny… – mruczy Iker w jej włosy. – Daj spokój, naprawdę nie warto.
Ale ona wie swoje i dlatego jakieś dziesięć minut później znajduje się w ramionach Martíneza – wiadomo, pozory – i przesłodkim głosikiem przesyconym do cna ironią syczy:
– Jesteś skurwysynem, którego nie znoszę. I pewnie powinnam ci życzyć wszystkiego najgorszego, ale dzięki temu, że wciąż jesteś, mogę się pośmiać z twojego braku mózgu. Poza tym nie zasługujesz na Amarantę i…
– I mówi to jej godna zastępczyni – wcina jej się Javier, zacieśniając uścisk dookoła jej talii. – Słonko, oni wszyscy może i są cholernie naiwni i ich dasz radę oszukać, ale nie mnie. Ja wiem, kochana, i nie zawaham się tej wiedzy kiedykolwiek wykorzystać, Penny.
Na dźwięk tego zdrobnienia wbija mu mocno paznokcie w kark – oby tylko miał tam szramy przez najbliższe dni! – i beznamiętnym, zimnym jak sopel lodu głosem syczy:
– Powiedz tak do mnie jeszcze raz, a zabiję cię, przysięgam na Boga.


– Nie zrobiłaby tego – wtrącam cicho. – Byłaby zdolna do wielu rzeczy, ale nie zrobiłaby tego.
Nando wzdycha, ściśle mnie obejmując. Wtula twarz w moje włosy. Chyba znów wzdycha tak ciężko, trochę ze smutkiem.
– Tak naprawdę nigdy jej chyba nie znałem… – szepcze. – Pewnie byłaby do tego zdolna, ale Javier nigdy więcej nie odważył się zwrócić do niej tym zdrobnieniem. Ono należało w pełni do Ikera i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Było symbolem ich uczucia, przeznaczenia, jakie ich połączyło. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego nagle uciekła, postanowiła wyjechać z Bilbao… Nigdy się nam nie usprawiedliwiała, nigdy pewnie też jej o to nie zapytamy, lecz dręczy to wszystkich. I nikt nie wie, żaden z nas nie zna odpowiedzi na te pytanie, na większość pytań dotyczących Penélope. Ona chyba musi już pozostać naszym widmem, duchem dawnych nas, który nigdy nie odejdzie. A ja boję się, że nie tylko nas to pociągnie na same dno. My już dawno na nie spadliśmy i nie umiemy się podnieść, lecz wśród nas wciąż jest Iker żyjący nadzieją i Fernando. Oni się łudzą, bo przecież wszyscy doskonale wiemy, iż ona nie wróci.
Jej nie ma i już nie będzie. Wiemy o tym, lecz nie wiemy, dlaczego wtedy odeszła. Nie poznamy jej powodów, a co za tym idzie nie wyrwiemy się ze szponów przeszłości.
– Uratuję was – szepczę, znów naiwnie w to wierząc. Uśmiecha się w moje włosy. Wiem, że robi to z lekką kpiną, smutkiem przemieszanym z lekceważeniem moich słów.
– Nas nic już nie uratuje, Amayu. A teraz proszę, jeźdźmy do Lezamy. W drodze jeszcze opowiem ci, co działo się dalej, a po treningu zapraszam na obiad w Los Leones.
Uśmiecham się do niego czule, pozwalając się delikatnie pocałować, po czym objąć. Nie mówię o tym, co planuję zrobić w Lezamie. Sama znajdę Javiego Martíneza i sama poproszę go o chwilę rozmowy.
Bo jeśli oni wiedzą, iż ich wystawiła, któryś z nich musi mieć również informacje o tym, gdzie w obecnej chwili znajduje się Penélope Amorebieta.


Naprawdę chciała wyjść z 69 w towarzystwie Ikera, pójść z nim pod Guggenheima i poprzytulać się, podziwiając ciemne czeluści rzeki Nervión. Naprawdę chciała stąd uciec, lecz jedno proste „Penélope, zagraj z nami w pokera!” uciszyło jej instynkt samozachowawczy, przez co nie tylko została, ale też dała się upić kapitanowi Athleticu, Carlosowi Gurpeguiemu.
– Ale w tysiąca mnie nie ograsz! – oświadcza Mikel San José, beztrosko żegnając się z kolejnymi pieniędzmi przegranymi w zdobyte nie wiadomo skąd karty. Właściwie cała ich loża zajęła się tylko sobą, ignorując hałas dookoła, zaś Javi i Amaranta już dawno zniknęli z klubu. Kiedy wychodzili, Penélope jeszcze raz ścisnęła dłoń Jona w geście otuchy, który uśmiechnął się blado, po czym zgarnął do własnej kieszeni piętnaście euro.
– Naprawdę tak uważasz? – wydyma wargi z bezlitosnym szyderstwem rozbrzmiewającym w jej głosie. Iker parska na to cichym śmiechem, bo San José naprawdę się peszy.
– Penny… – mruczy do jej ucha, muskając gorącą szyję ustami. Dziewczyna nieznacznie drży. Obraca się w jego stronę i składa czuły pocałunek na jego wargach.
– Jeszcze tylko jedna partia i się zbieramy. Dzięki nim nazbierałam dobre kilka tysięcy.
W istocie, po tej jednej rundzie i przeliczeniu wygranych nazbierała trzy tysiące osiemset sześćdziesiąt trzy euro i pięćdziesiąt osiem centów. No i dwa bilety do opery fundowane przez Aitora. Zaaferowana wygrywaniem i piciem kolejnych drinków Penélope Amorebieta przeoczyła tego dnia jedną, bardzo istotną kwestię. I wcale nie chodzi tutaj o Ikera, za którego dziewczynę została już oficjalnie wzięta, bo w gruncie rzeczy dobrze wiedziała, iż to, co ich połączyło, na pewno nie przybierze takiego kierunku jak relacja Amaranty z Martínezem. Oni obrali całkowicie inną drogę, zdecydowali się, iż powinno połączyć ich uczucie. Prawdziwe, emocjonalne coś, co właśnie niespiesznie się formuje, czyniąc ich dwoje z dnia na dzień coraz bardziej szczęśliwymi.
I właśnie będąc tym tak bardzo zaabsorbowaną, patrząc tylko na siebie i Ikera, na to, jak powoli zaczynają przypominać dwoje ludzi zdecydowanych, iż to właśnie z sobą pragną spędzić przyszłość, Penélope Amorebieta przegapia coś, co w następnych miesiącach staje się jej codziennością.
Nawet nie zauważa, kiedy przepowiednia Amaranty staje się prawdą, zaś ona sama zostaje bezgłośnie, acz jednomyślnie okrzyknięta centrum ich małego, baskijskiego światka.


– Gdzie ty mnie ciągniesz, co? – pyta cicho, delikatnie chwiejąc się na szpilkach, których ściągnięcie rozważa od kilku minut. Najwyżej szłaby na boso, ale przynajmniej prosto i wcale się przy tym nie wywracając co kilka chwil. Albo też prawie wywracając, bowiem Iker nawet jej nie wypuszcza ze swoich objęć, jakby bał się, iż naprawdę potknie się jak nie o chodnik, krawężnik, czy coś na nim pozostawionego, to po prostu o własne nogi.
– Mówiłem ci przecież, że mam jeszcze ci coś do pokazania – odpiera z lekkim uśmiechem, wcale nie udzielając jej przy tym upragnionej odpowiedzi.
– I akurat teraz?
– Jutro znów utkniesz nad projektem i nie wyciągnę cię z domu, choćbym nie wiem, jak bardzo tego chciał.
Penélope prycha, doskonale wiedząc, iż ma rację. Następne kilka wieczorów spędzą w jej salonie, gdzie ona będzie użerać się z programem do projektowania, a on będzie karmił ją swoimi coraz to nowszymi pomysłami kulinarnymi. Nano pewnie i tak gdzieś wyemigruje, jak to mu się coraz częściej zdarza. Pewnie odwiedza rodziców pod Bilbao, więc milczenie na ten temat jest nawet pannie Amorebiecie na rękę.
– Ale ugotujesz mi coś dobrego jutro?
Całuje ją w skroń.
– Jasne. Na co będziesz miała ochotę?
– Coś waszego, baskijskiego. Lubię tę waszą kuchnię.
– A nie przypadkiem po prostu to, że nie musisz nawet wchodzić do kuchni? – zaczepny ton Ikera rozbawia ją, jednak nim parska śmiechem, ten szybko ją całuje w usta.
– Uwielbiam – przyznaje szatynka, ponownie wtulając się w jego bok. Idą naprawdę powoli, bowiem lepiej nie ryzykować, iż Penélope na tych szpilkach coś sobie zrobi. Nano by się porządnie wściekł na nią, na Amarantę, na… na cały świat, tak w sumie. – Co dobrego zrobisz?
– Merluza a la koskera, morszczuk z czosnkiem i szparagami.
– Idę na to w ciemno, bo byś mnie nie otruł, nie? – spogląda na niego zaciekawiona, lekko przechylając głowę.
– Przecież wiesz, Penny – parska na to Iker. Następnie zatrzymuje się przed piętrowym budynkiem na Alameda Mazarredo 23. – A to, kochanie, siedziba klubu. Pałac Ibaigane, początek dwudziestego wieku.
Oczy Penélope rozszerzają się w wrażenie na widok niskiego, prawdopodobnie prawie kwadratowego budynku otoczonego wysokimi, nowoczesnymi blokami. Skrawek Bilbao sprzed wojny pozostał tutaj na zawsze, właśnie w Ibaigane, pięknie odrestaurowanym budynku o dachu nachylonym pod bardzo małym kątem. Może z piętnaście stopni, może nawet mniej, co jeszcze bardziej dodaje uroku temu ślicznemu budyneczkowi.
– Zaprojektowany przez tutejszego, Baska, Gregorio Ibarreche dla Ramona de Soty, przemysłowca i bogatego kupca. Ma formę prostokąta dwadzieścia dwa na dwadzieścia cztery metry i mieści w sobie dosłownie wszystko, czego klub potrzebuje do funkcjonowania: sala konferencyjna, księgowość, marketing, biura prasowe, archiwum, obsługa prawna… Ogólnie, całość zajmują biura klubu.
– Architektura neobaskijska z domieszką włoskiego renesansu – wtrąca Penélope. – Wieczorem wygląda cudownie, to oświetlenie…
– Dla ciebie wszystko, Penny – szepcze jej wprost do ucha, przytulając się do jej pleców. – Cokolwiek tylko zapragniesz.
„Niczego więcej nie pragnę, bo mam już absolutnie wszystko, co daje mi szczęście.”


***
Popółmetkowe bóle głowy, bioder i całej reszty są auć. Dziś cały dzień w łóżku i kompletnie bez siły.
Rozdziału, jak to mam w zwyczaju już, nie komentuję, ale będę wdzięczna za każdą opinię. Kocham was!
Dla mojej półmetkowej ekipy.
Do zobaczenia we wtorek.