26.10.2013

16. Penélope.


`. Zaufanie się zdobywa, a nie dostaje w prezencie. Na szacunek się pracuje, a nie go oczekuje. Ale skurwysyństwo to trzeba mieć już we krwi. 


Wydaje mi się, że przyszła do mnie we śnie – ogłaszam przy śniadaniu. Nando patrzy na mnie zdziwiony z drugiego końca okrągłego stolika, przy którym spokojnie konsumujemy zamówione przez niego naleśniki z marmoladą marchewkową. Złośliwość o poranku w jego wykonaniu cieszy chyba nawet bardziej niż obudzenie się w jego ramionach. A to było naprawdę miłe, jednak marmolada z Portugalii to niewerbalne „wciąż jesteśmy przyjaciółmi, Amayu”.
Kiedy docierają do niego te słowa, o mało nie krztusi się pitą kawą.
– J-jakim cudem, Amayu? Ty nawet nie wiesz, jak wyglądała, nigdy jej nie widziałaś choćby na zdjęciach – mówi po chwili ze szczerym zdumieniem.
Tak, ja też jestem zdumiona. Bo nie wiem nawet, czy ta drobna dziewczyna o brązowych włosach z ciężką, lśniąca grzywką praktycznie opadającą jej na wyjątkowo puste oczy i smutnym uśmiechu mogła być nią, Penélope Amorebietą, widmem Athleticu Bilbao.
Nie wiem w sumie niczego dotyczącego tej opowieści, co pomogłoby mi ich uratować. Nie znam żadnych konkretów, nie znam niczego ponad opowieść Nando. Zaś ta ma białe plamy, których być może nigdy nie uzupełnię; białe plamy, jakie mogą okazać się kluczem do jej zniknięcia, tą częścią historii, o której nikt do siebie nie dopuszcza, ponieważ tak jest łatwiej. Ale fakt jest faktem, zaś obecność Penélope Amorebiety gdziekolwiek poza Bilbao to realność, jakiej nie możemy od siebie odpychać. Złudzenia tutaj nic nie dadzą, co najwyżej jeszcze bardziej ich wszystkich omamamią, ale przecież ona nie wróci. To kolejny niepodważalny fakt, bo jeśli dotychczas jej tutaj nie ma – a minęło dziewięć miesięcy – szanse na jej nagły, nieoczekiwany powrót są naprawdę nikłe, praktycznie zerowe. Lecz nie mogę przecież zebrać ich w szatni, stanąć na tym stole do ping ponga w samym jej centrum i oświadczyć: „Penélope do was nie wróci. Oszukała was. Zabawiła się wami. Nie ma sensu za nią tęsknić, czekać na jej powrót, bo ona już o was nie pamięta, a wy bezsensownie się zabijacie. Musicie zebrać się do kupy, zapomnieć o niej. Wystawiła was. To koniec rozdziału pod tytułem >>Penélope Amorebieta<<”. To by ich już całkowicie załamało, a ja i bez tych słów, a wraz ze złudzeniami czuję się za słaba.
Nie umiem ich uratować i muszę sobie to otwarcie przyznać. Jakkolwiek zajebistego psychologa by tutaj nie ściągnęli, poległby wraz z nimi, więc co będzie dziwnego, jeśli upadnę ja?
Razem znajdziemy się prędzej czy później na samym dnie i nie będziemy mieli siły na to, ażeby się od niego odbić. Nic dziwnego, że upadli, jeśli i ja temu uległam w przeciągu kilku dni. Opadła maska entuzjazmu spowodowanego nowymi wyzwaniami, obnażając smutny świat piłkarzy Athleticu Bilbao, w którym nie ma miejsca na nadzieję i szczęście.
Biorę płytki wdech, nim wyduszam z siebie:
– Nie wiem… Czułam to. Po prostu wiedziałam, że to ona, Penélope. Podświadomie, intuicyjnie wiedziałam – nie kłamię, a Nando przyjmuje to lekkim skinieniem głową. Obdarzam go najpiękniejszym z gamy swoich uśmiechów, starając się obdarować go największą możliwą ilością ciepła. Nieudolnie odwzajemnia gest, a ja już wiem, iż właśnie tracę go na następny kwadrans, dwadzieścia minut, kiedy zapadnie się w swojej pamięci i będzie przypominał sobie mało istotne anegdotki związane z jej osobą. Zdążę w tym czasie spokojnie wziąć prysznic, zrobić makijaż, a może nawet i umyć włosy.
Albo zdążyłabym, gdyby nagle nie zaczął mówić cichym, monotonnym głosem:
– W Athleticu w czasach za Penélope były dwa bardzo urodzinowe okresy: dwudziesty szósty luty do dwudziestego dziewiątego marca oraz szósty sierpień do dziesiątego września. Wtedy aż trzynastu zawodników, a to prawie pół kadry, świętuje kolejny krzyżyk na karku. Przedostatnią imprezą sierpniowo-wrześniowego maratonu urodzinowego jest kolejna rocznica Javiego Martíneza, dokładnie drugiego września. To była pierwsza styczność Penélope z nami pod wpływem czegoś więcej niż zmęczenia i lejącego się z biskajskiego nieba żaru. Miała poznać  bandę dorosłych facetów, kiedy są upici, praktycznie schlani do nieprzytomności, kiedy nie muszą nad sobą panować, podrywają wszystko, co ma tyłek i trochę biustu… W gruncie rzeczy, biedna Penélope miała zmierzyć się z bandą świrów, hazardzistów i podrywaczy będących pod wpływem procentów w ogromnej ilości, jakie zawsze lały się w 69. Andara Pérez rezerwowała nam cały swój klub na każdą klubową imprezę – urodziny, rocznice, imieniny, oświadczyny, pożegnania, powitania… Cały asortyment okazji do schlania się, do zabawy do białego rana i wielkiego kaca. Świętowaliśmy tam nawet Dzień Bez Papierosa, co było ironią losu, bo trzy czwarte ówczesnych świętujących z Andarą na czele było zatwardziałymi fanami palenia. Lecz widzieli w tym po prostu kolejną okazję do wychylenia pewnej ilości szkockiej, więc naprawdę nic nie było w stanie ich powstrzymać przed hucznym obchodzeniem Dnia Bez Papierosa. Tak samo nie mogliśmy odpowiednio nie uhonorować dwudziestych trzecich urodzin Javiego, przez co niefortunnie Penélope była skazana na cały wieczór z nami, a następnego dnia na leczenie naszego kaca. Remedios tej roli nie mogła wziąć na swoje barki, bowiem i ona cierpiała niemiłosiernie, pijąc na umór na każdorazowych urodzinach w towarzystwie Javiego. To była ich niepisana tradycja, bo nawet jeśli spotykała się akurat z kimś innym, do 69 szła tylko w towarzystwie Martíneza, tylko na jego kolanach siedziała i tylko jemu pozwalała się miziać po karku.
Drugiego września praktycznie ją zmusili do wizyty w 69. Miała za sobą nieprzespaną noc nad projektem w towarzystwie równie zmęczonego jak ona Ikera – widać to było na treningu, na którym biedaczyna wypił trzy wielkie kawy i naprawdę ciężko orientował się w sytuacji na murawie Lezamy – a świętowanie z Javim naprawdę nie było jej w smak. Mogła go nienawidzić, mogła wprawiać go w złość swoimi relacjami z Muniainem, ale spędzenia całej nocy w jego towarzystwie i do tego w 69… Nie miała na to cholernej ochoty. I co się jej w sumie dziwić, jeśli sytuacja między nimi była po prostu pojebana do cna, a ona nie za bardzo paliła się do spróbowania zrozumienia dziwnej psychiki Javiego?


Naprawdę, naprawdę, naprawdę wolałaby zostać w domu. Już nawet próba rozrysowania fundamentów nowego San Mamés wydaje się być bardziej  fascynująca od ostrej popijawy w 69. I pewnie Penélope Amorebieta zostałaby w swoim uroczym mieszkaniu osiem pięter nad powierzchnią ziemi, jednak Amaranta oznajmiła, iż jej obecność jest niezbędna. Co prawda to Penélope nie przekonała, a nawet bardziej zniechęciło i już chciała się kłócić, oponować i twardo obstawać przy pozostaniu w domu i ślęczeniu – tym razem samotnym – nad projektem San Mamés, ale Nano wszedł do jej pokoju, usiadł na łóżku i, wziąwszy jej dłonie w swoje, uśmiechnął się ciepło, po czym poprosił, ażeby zrobiła to dla niego. Pod wpływem Nano uległa i właśnie trzyma go pod rękę, powoli krocząc na piekielnie wysokich, czarnych platformach z lakierowanej skóry – kolejny wymysł Amaranty – podobno idealnie dopełniających króciutką, ale prostą czarną sukienkę na szerokich ramiączkach, które i tak zasłaniają swobodnie spływające na plecy, brązowe włosy Wenezuelki. Oczywiście cały ten strój jest wymysłem Amaranty, która zniknęła kilka godzin wcześniej, przygotowawszy swoją przyjaciółkę na jej towarzyski debiut z prawdziwego zdarzenia w 69.
– Nie masz się czego obawiać – szepcze Nano, wprowadzając ją do wnętrz zaciemnionego klubu, w którym jest też już jakieś trzy czwarte piłkarzy i bliskich znajomych Javiego. W międzyczasie Amorebieta obdarza uśmiechem witającą nowoprzybyłych właścicielkę, Andarę Pérez, i mocniej przyciska do siebie drobną sylwetkę Penélope.
„On by mnie nigdy nie okłamał…” – powtarza w myślach Penélope, jakby chciała w te słowa jeszcze bardziej uwierzyć. Ale sama obecność Javiego Martíneza – jakkolwiek Fernando Llorente ma biedaka przyprowadzić dopiero za jakieś dwadzieścia minut – paraliżuje ją dziwnym strachem. A to przecież całkowicie bez sensu, bowiem nikomu nie może ufać tak bardzo jak Nano. Nawet Ikerowi.
Nano to jedyna osoba na tym świecie, która zaakceptuje każdą jej decyzję, która zawsze ją wesprze i powie „Rób to, Penélope, co będzie dla ciebie najlepsze”. Nikt inny nie jest tak doskonale oswojony z wspieraniem panny Amorebiety jak jej Nano. I nikt, naprawdę nikt, nie będzie miał do niej żalu za podjęcie takiej a nie innej decyzji, jak nie ma go Nano. On jest najważniejszą osobą w jej życiu, tym, co wyznacza stabilizację i bezpieczeństwo.
Lecz nawet ta świadomość nie przeszkadza Penélope pozwolić się odbić z ramion Nano przez Ikera, który całuje ją w kącik ust, szepcząc:
– Wyglądasz zabójczo, Penny.
Na sam dźwięk tego przeuroczonego zdrobnienia znów przechodzi ją dreszcz, choć przecież przez całe dwa tygodnie znajomości jej pełne imię wymienił tylko raz i to przy oznajmianiu, iż doń nie pasuje.
– Dziękuję – uśmiecha się delikatnie, ukradkiem się rumieniąc. Na szczęście w 69 jest na tyle ciemno, aby nikt tego przypadkiem nie zauważył.
– Chodź ze mną, Jon już o ciebie pytał.
– Naprawdę? Chyba raczej ty niecierpliwiłeś się, czy tak wzniosła uroczystość będzie w stanie odciągnąć mnie od San Mamés, prawda?
– Oj, Penny, przecież beze mnie to ty zanudzisz się na śmierć.
– I nie przytyję na twoich kulinarnych dziełach.
– Ale wczorajsza paella ci smakowała!
– Smakowała – przytakuje również ruchem głowy, zmierzając z Ikerem w stronę loży w najbardziej oddalonym i chyba najspokojniejszym kącie klubu. – Ale też całkowicie mnie rozkojarzyłeś i nie mogłam się skupić na swojej pracy.
– To najmniej ważne – Bask macha na to ręką z wyraźnym lekceważeniem, podchodząc do celu ich drogi. Jon Aurtenetxe natychmiast podrywa się ze skórzanej sofy i w mocnym, przyjacielskim uścisku zamyka Penélope.
– Amaranty z tobą nie będzie, prawda? – szepcze cicho szatynka. Równie ciche westchnięcie wystarcza jej za odpowiedź.
– Penny, Jon, ja rozumiem wiele – zaczyna Iker trochę rozbawionym tonem. – Ale tak naprawdę, naprawdę wiele, jakkolwiek dziwnie to wygląda…
– W skrócie, Iker jest zazdrosny – dosadnie podsumowuje wciśnięty w sam kąt i z jakimś kolorowym drinkiem w ręce Aitor Ocio. – I wcale mu się nie dziwię…
– …Bo jesteś najładniejszą laską, jaką kiedykolwiek wyrwał – dopowiada z życzliwą złośliwością Mikel San José, niedbale roztrzepując przydługie kosmyki ciemnych włosów dłonią. – Ach, wybacz, Penélope! – reflektuje się po kilku chwilach milczenia, albo dokładniej głupiego chichotu całej loży, kiedy Iker usadawia Penélope między sobą a Jonem.
– Jesteś jedyną dziewczyną, jaka naprawdę chce z nim być – tym razem to Aitor wchodzi w paradę Mikelowi, co ich obu wyraźnie bardzo, bardzo bawi. Dwie duże papużki nierozłączki czytające sobie w myślach.
Iker już się chce oburzyć, ale ona słusznie wyczuwa lekkie upojenie alkoholowe działające na umysły piłkarzy, więc pokazawszy im z wrodzoną subtelnością bardzo miły gest, nachyla się nad Muniainem i bez zastanowienia wpija się w jego wargi. Rozlega się na to grupowe:
– Uuuuuuuuu!
Zaś Penélope Amorebieta po kilku chwilach przyjemnego rozkoszowania się odwzajemnionym pocałunkiem wzrusza ramionami i wraca do poprzedniej pozycji, kiedy Iker niedbale obejmował ją ramieniem.
„Ale muszę mu przyznać, iż wygląda co najmniej uroczo ze śladami szminki na ustach” – przebiega jej przez myśl.
– Zazdrośnicy – szydzi obojętnie Muniain. – Mogliście przyprowadzić swoje dziewczyny, a nie upijać się jedynie w swoim cudownym towarzystwie.
Penélope uśmiecha się pod nosem na myśl, iż właśnie określił ją swoją dziewczyną. Po raz pierwszy. I jest to tak cudowne uczucie, iż gdyby mogła, wykrzyczałaby całemu światu, jak cholernie szczęśliwa jest. Lecz po co od razu całemu światu, jeśli dziś, w dzień jego urodzin, może swoim szczęściem zrobić najgorszy prezent swojemu najukochańszemu wrogowi?
Javiego Martíneza nie ma jeszcze w 69, lecz Andara Pérez – przedstawiona z imienia i nazwiska przez Nano, który gdzieś zaginął zaraz po pojawieniu się Ikera – wyraźnie próbuje dopiąć wszystko na ostatni guzik w przeciągu kilku chwil, co oznacza, iż Llorente i jego ofiara są już w pobliżu.
I wchodzą w kilka sekund później wśród oklasków i popowej melodii „Happy birthday” puszczonej z płyty, na dźwięk której Martínez się wyraźnie krzywi – a bynajmniej tak wydaje się Penélope. Iker jakby nieświadomie zacieśnia uścisk dookoła jej ciała, na co ona szybko muska ustami gładki policzek Baska, powodując jego uśmiech.
Javier niestety tego nie widzi, bowiem jego wzrok najpierw skupia się na bujnym biuście Andary, która całuje go wraz z życzeniami, a następnie na wielkim torcie, jaki wyjeżdża z prowizorycznej kuchni spełniającej zaledwie podstawowe wymagania inspekcji sanitarnej.
– Jak tylko się przywitamy, zabieram cię stąd – oświadcza cicho Muniain w jej włosy, a od jego ciepłego oddechu pannę Amorebietę nawiedza przyjemny dreszcz. Szkoda tylko, że Kretinez tego nie widzi… Na pewno by się zdrowo wściekł, praktycznie poczerwieniał ze złości i dał tym Penélope sporo – wiele, naprawdę, naprawdę wiele – satysfakcji. A to uszczęśliwiłoby ją jeszcze bardziej, bowiem do pełnego spełnienia brakuje jej zaledwie wytrąconego z równowagi Martíneza.
„Spokojnie, i to zdążę zrobić, zanim się stąd zmyjemy.”
Andara zostawia Martíneza w spokoju, wpijając się z usta jego najlepszego towarzysza, zaś Javier niespiesznym, acz pewnym krokiem podchodzi do tortu, z którego w ułamku sekundy wyłania się Amaranta jedynie w skąpej, czarnej bieliźnie z koronki.
Na sam ten widok Penélope automatycznie ściska dłoń znajdującego się obok Aurtenetxe w geście otuchy, na co ten uśmiecha się smutno. Amaranta ponownie wystawiła go do wiatru, choć już pewnie było między nimi w miarę normalnie – takie są przynajmniej podejrzenia Penélope. Nie odważyła się dotychczas zapytać przyjaciółkę o jej skomplikowaną relację z Jonem, lecz odpowiedź na każde możliwe pytanie zapewne brzmiałaby „Tak musi być”. Krótko i mało konkretnie – bardzo w stylu Amaranty.
– …I jeszcze uziemienia Meme – dociera do niej kolejna porcja życzeń kierowana przez kolejnego piłkarza do Javiego i uczepionej jego ramienia Amaranty. – Jasne, jasne, ja wiem, że wy to wy, ale weselnej wódki bym się napił…
Ucieka od tego myślami do ciepła emanującego z ciała Ikera, na ramieniu którego oparła głowę.
– Jeszcze chwila i sobie stąd pójdziemy – obiecuje chłopak.
– Ale mogę być złośliwa i powiedzieć mu coś naprawdę bardzo niemiłego?
Iker parska cichym śmiechem.
– Nie odpuścisz mu nawet w taki dzień, Penny?
– Tym bardziej w taki dzień!
– Penny… – mruczy Iker w jej włosy. – Daj spokój, naprawdę nie warto.
Ale ona wie swoje i dlatego jakieś dziesięć minut później znajduje się w ramionach Martíneza – wiadomo, pozory – i przesłodkim głosikiem przesyconym do cna ironią syczy:
– Jesteś skurwysynem, którego nie znoszę. I pewnie powinnam ci życzyć wszystkiego najgorszego, ale dzięki temu, że wciąż jesteś, mogę się pośmiać z twojego braku mózgu. Poza tym nie zasługujesz na Amarantę i…
– I mówi to jej godna zastępczyni – wcina jej się Javier, zacieśniając uścisk dookoła jej talii. – Słonko, oni wszyscy może i są cholernie naiwni i ich dasz radę oszukać, ale nie mnie. Ja wiem, kochana, i nie zawaham się tej wiedzy kiedykolwiek wykorzystać, Penny.
Na dźwięk tego zdrobnienia wbija mu mocno paznokcie w kark – oby tylko miał tam szramy przez najbliższe dni! – i beznamiętnym, zimnym jak sopel lodu głosem syczy:
– Powiedz tak do mnie jeszcze raz, a zabiję cię, przysięgam na Boga.


– Nie zrobiłaby tego – wtrącam cicho. – Byłaby zdolna do wielu rzeczy, ale nie zrobiłaby tego.
Nando wzdycha, ściśle mnie obejmując. Wtula twarz w moje włosy. Chyba znów wzdycha tak ciężko, trochę ze smutkiem.
– Tak naprawdę nigdy jej chyba nie znałem… – szepcze. – Pewnie byłaby do tego zdolna, ale Javier nigdy więcej nie odważył się zwrócić do niej tym zdrobnieniem. Ono należało w pełni do Ikera i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Było symbolem ich uczucia, przeznaczenia, jakie ich połączyło. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego nagle uciekła, postanowiła wyjechać z Bilbao… Nigdy się nam nie usprawiedliwiała, nigdy pewnie też jej o to nie zapytamy, lecz dręczy to wszystkich. I nikt nie wie, żaden z nas nie zna odpowiedzi na te pytanie, na większość pytań dotyczących Penélope. Ona chyba musi już pozostać naszym widmem, duchem dawnych nas, który nigdy nie odejdzie. A ja boję się, że nie tylko nas to pociągnie na same dno. My już dawno na nie spadliśmy i nie umiemy się podnieść, lecz wśród nas wciąż jest Iker żyjący nadzieją i Fernando. Oni się łudzą, bo przecież wszyscy doskonale wiemy, iż ona nie wróci.
Jej nie ma i już nie będzie. Wiemy o tym, lecz nie wiemy, dlaczego wtedy odeszła. Nie poznamy jej powodów, a co za tym idzie nie wyrwiemy się ze szponów przeszłości.
– Uratuję was – szepczę, znów naiwnie w to wierząc. Uśmiecha się w moje włosy. Wiem, że robi to z lekką kpiną, smutkiem przemieszanym z lekceważeniem moich słów.
– Nas nic już nie uratuje, Amayu. A teraz proszę, jeźdźmy do Lezamy. W drodze jeszcze opowiem ci, co działo się dalej, a po treningu zapraszam na obiad w Los Leones.
Uśmiecham się do niego czule, pozwalając się delikatnie pocałować, po czym objąć. Nie mówię o tym, co planuję zrobić w Lezamie. Sama znajdę Javiego Martíneza i sama poproszę go o chwilę rozmowy.
Bo jeśli oni wiedzą, iż ich wystawiła, któryś z nich musi mieć również informacje o tym, gdzie w obecnej chwili znajduje się Penélope Amorebieta.


Naprawdę chciała wyjść z 69 w towarzystwie Ikera, pójść z nim pod Guggenheima i poprzytulać się, podziwiając ciemne czeluści rzeki Nervión. Naprawdę chciała stąd uciec, lecz jedno proste „Penélope, zagraj z nami w pokera!” uciszyło jej instynkt samozachowawczy, przez co nie tylko została, ale też dała się upić kapitanowi Athleticu, Carlosowi Gurpeguiemu.
– Ale w tysiąca mnie nie ograsz! – oświadcza Mikel San José, beztrosko żegnając się z kolejnymi pieniędzmi przegranymi w zdobyte nie wiadomo skąd karty. Właściwie cała ich loża zajęła się tylko sobą, ignorując hałas dookoła, zaś Javi i Amaranta już dawno zniknęli z klubu. Kiedy wychodzili, Penélope jeszcze raz ścisnęła dłoń Jona w geście otuchy, który uśmiechnął się blado, po czym zgarnął do własnej kieszeni piętnaście euro.
– Naprawdę tak uważasz? – wydyma wargi z bezlitosnym szyderstwem rozbrzmiewającym w jej głosie. Iker parska na to cichym śmiechem, bo San José naprawdę się peszy.
– Penny… – mruczy do jej ucha, muskając gorącą szyję ustami. Dziewczyna nieznacznie drży. Obraca się w jego stronę i składa czuły pocałunek na jego wargach.
– Jeszcze tylko jedna partia i się zbieramy. Dzięki nim nazbierałam dobre kilka tysięcy.
W istocie, po tej jednej rundzie i przeliczeniu wygranych nazbierała trzy tysiące osiemset sześćdziesiąt trzy euro i pięćdziesiąt osiem centów. No i dwa bilety do opery fundowane przez Aitora. Zaaferowana wygrywaniem i piciem kolejnych drinków Penélope Amorebieta przeoczyła tego dnia jedną, bardzo istotną kwestię. I wcale nie chodzi tutaj o Ikera, za którego dziewczynę została już oficjalnie wzięta, bo w gruncie rzeczy dobrze wiedziała, iż to, co ich połączyło, na pewno nie przybierze takiego kierunku jak relacja Amaranty z Martínezem. Oni obrali całkowicie inną drogę, zdecydowali się, iż powinno połączyć ich uczucie. Prawdziwe, emocjonalne coś, co właśnie niespiesznie się formuje, czyniąc ich dwoje z dnia na dzień coraz bardziej szczęśliwymi.
I właśnie będąc tym tak bardzo zaabsorbowaną, patrząc tylko na siebie i Ikera, na to, jak powoli zaczynają przypominać dwoje ludzi zdecydowanych, iż to właśnie z sobą pragną spędzić przyszłość, Penélope Amorebieta przegapia coś, co w następnych miesiącach staje się jej codziennością.
Nawet nie zauważa, kiedy przepowiednia Amaranty staje się prawdą, zaś ona sama zostaje bezgłośnie, acz jednomyślnie okrzyknięta centrum ich małego, baskijskiego światka.


– Gdzie ty mnie ciągniesz, co? – pyta cicho, delikatnie chwiejąc się na szpilkach, których ściągnięcie rozważa od kilku minut. Najwyżej szłaby na boso, ale przynajmniej prosto i wcale się przy tym nie wywracając co kilka chwil. Albo też prawie wywracając, bowiem Iker nawet jej nie wypuszcza ze swoich objęć, jakby bał się, iż naprawdę potknie się jak nie o chodnik, krawężnik, czy coś na nim pozostawionego, to po prostu o własne nogi.
– Mówiłem ci przecież, że mam jeszcze ci coś do pokazania – odpiera z lekkim uśmiechem, wcale nie udzielając jej przy tym upragnionej odpowiedzi.
– I akurat teraz?
– Jutro znów utkniesz nad projektem i nie wyciągnę cię z domu, choćbym nie wiem, jak bardzo tego chciał.
Penélope prycha, doskonale wiedząc, iż ma rację. Następne kilka wieczorów spędzą w jej salonie, gdzie ona będzie użerać się z programem do projektowania, a on będzie karmił ją swoimi coraz to nowszymi pomysłami kulinarnymi. Nano pewnie i tak gdzieś wyemigruje, jak to mu się coraz częściej zdarza. Pewnie odwiedza rodziców pod Bilbao, więc milczenie na ten temat jest nawet pannie Amorebiecie na rękę.
– Ale ugotujesz mi coś dobrego jutro?
Całuje ją w skroń.
– Jasne. Na co będziesz miała ochotę?
– Coś waszego, baskijskiego. Lubię tę waszą kuchnię.
– A nie przypadkiem po prostu to, że nie musisz nawet wchodzić do kuchni? – zaczepny ton Ikera rozbawia ją, jednak nim parska śmiechem, ten szybko ją całuje w usta.
– Uwielbiam – przyznaje szatynka, ponownie wtulając się w jego bok. Idą naprawdę powoli, bowiem lepiej nie ryzykować, iż Penélope na tych szpilkach coś sobie zrobi. Nano by się porządnie wściekł na nią, na Amarantę, na… na cały świat, tak w sumie. – Co dobrego zrobisz?
– Merluza a la koskera, morszczuk z czosnkiem i szparagami.
– Idę na to w ciemno, bo byś mnie nie otruł, nie? – spogląda na niego zaciekawiona, lekko przechylając głowę.
– Przecież wiesz, Penny – parska na to Iker. Następnie zatrzymuje się przed piętrowym budynkiem na Alameda Mazarredo 23. – A to, kochanie, siedziba klubu. Pałac Ibaigane, początek dwudziestego wieku.
Oczy Penélope rozszerzają się w wrażenie na widok niskiego, prawdopodobnie prawie kwadratowego budynku otoczonego wysokimi, nowoczesnymi blokami. Skrawek Bilbao sprzed wojny pozostał tutaj na zawsze, właśnie w Ibaigane, pięknie odrestaurowanym budynku o dachu nachylonym pod bardzo małym kątem. Może z piętnaście stopni, może nawet mniej, co jeszcze bardziej dodaje uroku temu ślicznemu budyneczkowi.
– Zaprojektowany przez tutejszego, Baska, Gregorio Ibarreche dla Ramona de Soty, przemysłowca i bogatego kupca. Ma formę prostokąta dwadzieścia dwa na dwadzieścia cztery metry i mieści w sobie dosłownie wszystko, czego klub potrzebuje do funkcjonowania: sala konferencyjna, księgowość, marketing, biura prasowe, archiwum, obsługa prawna… Ogólnie, całość zajmują biura klubu.
– Architektura neobaskijska z domieszką włoskiego renesansu – wtrąca Penélope. – Wieczorem wygląda cudownie, to oświetlenie…
– Dla ciebie wszystko, Penny – szepcze jej wprost do ucha, przytulając się do jej pleców. – Cokolwiek tylko zapragniesz.
„Niczego więcej nie pragnę, bo mam już absolutnie wszystko, co daje mi szczęście.”


***
Popółmetkowe bóle głowy, bioder i całej reszty są auć. Dziś cały dzień w łóżku i kompletnie bez siły.
Rozdziału, jak to mam w zwyczaju już, nie komentuję, ale będę wdzięczna za każdą opinię. Kocham was!
Dla mojej półmetkowej ekipy.
Do zobaczenia we wtorek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz