`.
Zaufanie się zdobywa, a nie dostaje w prezencie. Na szacunek się pracuje, a nie
go oczekuje. Ale skurwysyństwo to trzeba mieć już we krwi.
–
Wydaje mi się, że przyszła do mnie we śnie – ogłaszam przy śniadaniu.
Nando patrzy na mnie zdziwiony z drugiego końca okrągłego stolika, przy którym
spokojnie konsumujemy zamówione przez niego naleśniki z marmoladą marchewkową.
Złośliwość o poranku w jego wykonaniu cieszy chyba nawet bardziej niż obudzenie
się w jego ramionach. A to było naprawdę miłe, jednak marmolada z Portugalii to
niewerbalne „wciąż jesteśmy przyjaciółmi, Amayu”.
Kiedy docierają do niego te słowa, o mało nie krztusi się pitą kawą.
– J-jakim cudem, Amayu? Ty nawet nie wiesz, jak wyglądała, nigdy jej
nie widziałaś choćby na zdjęciach – mówi po chwili ze szczerym zdumieniem.
Tak, ja też jestem zdumiona. Bo nie wiem nawet, czy ta drobna
dziewczyna o brązowych włosach z ciężką, lśniąca grzywką praktycznie opadającą
jej na wyjątkowo puste oczy i smutnym uśmiechu mogła być nią, Penélope
Amorebietą, widmem Athleticu Bilbao.
Nie wiem w sumie niczego dotyczącego tej opowieści, co pomogłoby mi
ich uratować. Nie znam żadnych konkretów, nie znam niczego ponad opowieść
Nando. Zaś ta ma białe plamy, których być może nigdy nie uzupełnię; białe
plamy, jakie mogą okazać się kluczem do jej zniknięcia, tą częścią historii, o
której nikt do siebie nie dopuszcza, ponieważ tak jest łatwiej. Ale fakt jest
faktem, zaś obecność Penélope Amorebiety gdziekolwiek poza Bilbao to realność,
jakiej nie możemy od siebie odpychać. Złudzenia tutaj nic nie dadzą, co
najwyżej jeszcze bardziej ich wszystkich omamamią, ale przecież ona nie wróci.
To kolejny niepodważalny fakt, bo jeśli dotychczas jej tutaj nie ma – a minęło
dziewięć miesięcy – szanse na jej nagły, nieoczekiwany powrót są naprawdę
nikłe, praktycznie zerowe. Lecz nie mogę przecież zebrać ich w szatni, stanąć
na tym stole do ping ponga w samym jej centrum i oświadczyć: „Penélope do was
nie wróci. Oszukała was. Zabawiła się wami. Nie ma sensu za nią tęsknić, czekać
na jej powrót, bo ona już o was nie pamięta, a wy bezsensownie się zabijacie.
Musicie zebrać się do kupy, zapomnieć o niej. Wystawiła was. To koniec
rozdziału pod tytułem >>Penélope Amorebieta<<”. To by ich już
całkowicie załamało, a ja i bez tych słów, a wraz ze złudzeniami czuję się za
słaba.
Nie umiem ich uratować i muszę sobie to otwarcie przyznać. Jakkolwiek
zajebistego psychologa by tutaj nie ściągnęli, poległby wraz z nimi, więc co
będzie dziwnego, jeśli upadnę ja?
Razem znajdziemy się prędzej czy później na samym dnie i nie będziemy
mieli siły na to, ażeby się od niego odbić. Nic dziwnego, że upadli, jeśli i ja
temu uległam w przeciągu kilku dni. Opadła maska entuzjazmu spowodowanego
nowymi wyzwaniami, obnażając smutny świat piłkarzy Athleticu Bilbao, w którym
nie ma miejsca na nadzieję i szczęście.
Biorę płytki wdech, nim wyduszam z siebie:
– Nie wiem… Czułam to. Po prostu wiedziałam, że to ona, Penélope.
Podświadomie, intuicyjnie wiedziałam – nie kłamię, a Nando przyjmuje to lekkim
skinieniem głową. Obdarzam go najpiękniejszym z gamy swoich uśmiechów, starając
się obdarować go największą możliwą ilością ciepła. Nieudolnie odwzajemnia
gest, a ja już wiem, iż właśnie tracę go na następny kwadrans, dwadzieścia
minut, kiedy zapadnie się w swojej pamięci i będzie przypominał sobie mało
istotne anegdotki związane z jej osobą. Zdążę w tym czasie spokojnie wziąć
prysznic, zrobić makijaż, a może nawet i umyć włosy.
Albo zdążyłabym, gdyby nagle nie zaczął mówić cichym, monotonnym
głosem:
– W Athleticu w czasach za Penélope były dwa bardzo urodzinowe okresy:
dwudziesty szósty luty do dwudziestego dziewiątego marca oraz szósty sierpień
do dziesiątego września. Wtedy aż trzynastu zawodników, a to prawie pół kadry,
świętuje kolejny krzyżyk na karku. Przedostatnią imprezą
sierpniowo-wrześniowego maratonu urodzinowego jest kolejna rocznica Javiego
Martíneza, dokładnie drugiego września. To była pierwsza styczność Penélope z
nami pod wpływem czegoś więcej niż zmęczenia i lejącego się z biskajskiego
nieba żaru. Miała poznać bandę dorosłych
facetów, kiedy są upici, praktycznie schlani do nieprzytomności, kiedy nie
muszą nad sobą panować, podrywają wszystko, co ma tyłek i trochę biustu… W
gruncie rzeczy, biedna Penélope miała zmierzyć się z bandą świrów, hazardzistów
i podrywaczy będących pod wpływem procentów w ogromnej ilości, jakie zawsze
lały się w 69. Andara Pérez rezerwowała nam cały swój klub na każdą klubową
imprezę – urodziny, rocznice, imieniny, oświadczyny, pożegnania, powitania… Cały
asortyment okazji do schlania się, do zabawy do białego rana i wielkiego kaca.
Świętowaliśmy tam nawet Dzień Bez Papierosa, co było ironią losu, bo trzy
czwarte ówczesnych świętujących z Andarą na czele było zatwardziałymi fanami
palenia. Lecz widzieli w tym po prostu kolejną okazję do wychylenia pewnej
ilości szkockiej, więc naprawdę nic nie było w stanie ich powstrzymać przed
hucznym obchodzeniem Dnia Bez Papierosa. Tak samo nie mogliśmy odpowiednio nie
uhonorować dwudziestych trzecich urodzin Javiego, przez co niefortunnie
Penélope była skazana na cały wieczór z nami, a następnego dnia na leczenie
naszego kaca. Remedios tej roli nie mogła wziąć na swoje barki, bowiem i ona
cierpiała niemiłosiernie, pijąc na umór na każdorazowych urodzinach w towarzystwie
Javiego. To była ich niepisana tradycja, bo nawet jeśli spotykała się akurat z
kimś innym, do 69 szła tylko w towarzystwie Martíneza, tylko na jego kolanach
siedziała i tylko jemu pozwalała się miziać po karku.
Drugiego września praktycznie ją zmusili do wizyty w 69. Miała za sobą
nieprzespaną noc nad projektem w towarzystwie równie zmęczonego jak ona Ikera –
widać to było na treningu, na którym biedaczyna wypił trzy wielkie kawy i
naprawdę ciężko orientował się w sytuacji na murawie Lezamy – a świętowanie z
Javim naprawdę nie było jej w smak. Mogła go nienawidzić, mogła wprawiać go w
złość swoimi relacjami z Muniainem, ale spędzenia całej nocy w jego
towarzystwie i do tego w 69… Nie miała na to cholernej ochoty. I co się jej w
sumie dziwić, jeśli sytuacja między nimi była po prostu pojebana do cna, a ona
nie za bardzo paliła się do spróbowania zrozumienia dziwnej psychiki Javiego?
Naprawdę,
naprawdę, naprawdę wolałaby zostać w domu. Już nawet próba rozrysowania
fundamentów nowego San Mamés wydaje się być bardziej fascynująca od ostrej popijawy w 69. I pewnie
Penélope Amorebieta zostałaby w swoim uroczym mieszkaniu osiem pięter nad
powierzchnią ziemi, jednak Amaranta oznajmiła, iż jej obecność jest niezbędna.
Co prawda to Penélope nie przekonała, a nawet bardziej zniechęciło i już
chciała się kłócić, oponować i twardo obstawać przy pozostaniu w domu i
ślęczeniu – tym razem samotnym – nad projektem San Mamés, ale Nano wszedł do
jej pokoju, usiadł na łóżku i, wziąwszy jej dłonie w swoje, uśmiechnął się ciepło,
po czym poprosił, ażeby zrobiła to dla niego. Pod wpływem Nano uległa i właśnie
trzyma go pod rękę, powoli krocząc na piekielnie wysokich, czarnych platformach
z lakierowanej skóry – kolejny wymysł Amaranty – podobno idealnie
dopełniających króciutką, ale prostą czarną sukienkę na szerokich ramiączkach,
które i tak zasłaniają swobodnie spływające na plecy, brązowe włosy Wenezuelki.
Oczywiście cały ten strój jest wymysłem Amaranty, która zniknęła kilka godzin
wcześniej, przygotowawszy swoją przyjaciółkę na jej towarzyski debiut z
prawdziwego zdarzenia w 69.
– Nie masz się
czego obawiać – szepcze Nano, wprowadzając ją do wnętrz zaciemnionego klubu, w
którym jest też już jakieś trzy czwarte piłkarzy i bliskich znajomych Javiego.
W międzyczasie Amorebieta obdarza uśmiechem witającą nowoprzybyłych
właścicielkę, Andarę Pérez, i mocniej przyciska do siebie drobną sylwetkę
Penélope.
„On by mnie nigdy
nie okłamał…” – powtarza w myślach Penélope, jakby chciała w te słowa jeszcze
bardziej uwierzyć. Ale sama obecność Javiego Martíneza – jakkolwiek Fernando
Llorente ma biedaka przyprowadzić dopiero za jakieś dwadzieścia minut –
paraliżuje ją dziwnym strachem. A to przecież całkowicie bez sensu, bowiem
nikomu nie może ufać tak bardzo jak Nano. Nawet Ikerowi.
Nano to jedyna
osoba na tym świecie, która zaakceptuje każdą jej decyzję, która zawsze ją
wesprze i powie „Rób to, Penélope, co będzie dla ciebie najlepsze”. Nikt inny
nie jest tak doskonale oswojony z wspieraniem panny Amorebiety jak jej Nano. I
nikt, naprawdę nikt, nie będzie miał do niej żalu za podjęcie takiej a nie
innej decyzji, jak nie ma go Nano. On jest najważniejszą osobą w jej życiu,
tym, co wyznacza stabilizację i bezpieczeństwo.
Lecz nawet ta
świadomość nie przeszkadza Penélope pozwolić się odbić z ramion Nano przez
Ikera, który całuje ją w kącik ust, szepcząc:
– Wyglądasz
zabójczo, Penny.
Na sam dźwięk
tego przeuroczonego zdrobnienia znów przechodzi ją dreszcz, choć przecież przez
całe dwa tygodnie znajomości jej pełne imię wymienił tylko raz i to przy
oznajmianiu, iż doń nie pasuje.
– Dziękuję –
uśmiecha się delikatnie, ukradkiem się rumieniąc. Na szczęście w 69 jest na
tyle ciemno, aby nikt tego przypadkiem nie zauważył.
– Chodź ze mną,
Jon już o ciebie pytał.
– Naprawdę? Chyba
raczej ty niecierpliwiłeś się, czy tak wzniosła uroczystość będzie w stanie
odciągnąć mnie od San Mamés, prawda?
– Oj, Penny,
przecież beze mnie to ty zanudzisz się na śmierć.
– I nie przytyję
na twoich kulinarnych dziełach.
– Ale wczorajsza
paella ci smakowała!
– Smakowała –
przytakuje również ruchem głowy, zmierzając z Ikerem w stronę loży w
najbardziej oddalonym i chyba najspokojniejszym kącie klubu. – Ale też
całkowicie mnie rozkojarzyłeś i nie mogłam się skupić na swojej pracy.
– To najmniej
ważne – Bask macha na to ręką z wyraźnym lekceważeniem, podchodząc do celu ich
drogi. Jon Aurtenetxe natychmiast podrywa się ze skórzanej sofy i w mocnym,
przyjacielskim uścisku zamyka Penélope.
– Amaranty z tobą
nie będzie, prawda? – szepcze cicho szatynka. Równie ciche westchnięcie
wystarcza jej za odpowiedź.
– Penny, Jon, ja
rozumiem wiele – zaczyna Iker trochę rozbawionym tonem. – Ale tak naprawdę,
naprawdę wiele, jakkolwiek dziwnie to wygląda…
– W skrócie, Iker
jest zazdrosny – dosadnie podsumowuje wciśnięty w sam kąt i z jakimś kolorowym
drinkiem w ręce Aitor Ocio. – I wcale mu się nie dziwię…
– …Bo jesteś
najładniejszą laską, jaką kiedykolwiek wyrwał – dopowiada z życzliwą
złośliwością Mikel San José, niedbale roztrzepując przydługie kosmyki ciemnych
włosów dłonią. – Ach, wybacz, Penélope! – reflektuje się po kilku chwilach
milczenia, albo dokładniej głupiego chichotu całej loży, kiedy Iker usadawia
Penélope między sobą a Jonem.
– Jesteś jedyną
dziewczyną, jaka naprawdę chce z nim być – tym razem to Aitor wchodzi w paradę
Mikelowi, co ich obu wyraźnie bardzo, bardzo bawi. Dwie duże papużki
nierozłączki czytające sobie w myślach.
Iker już się chce
oburzyć, ale ona słusznie wyczuwa lekkie upojenie alkoholowe działające na
umysły piłkarzy, więc pokazawszy im z wrodzoną subtelnością bardzo miły gest,
nachyla się nad Muniainem i bez zastanowienia wpija się w jego wargi. Rozlega
się na to grupowe:
– Uuuuuuuuu!
Zaś Penélope
Amorebieta po kilku chwilach przyjemnego rozkoszowania się odwzajemnionym pocałunkiem
wzrusza ramionami i wraca do poprzedniej pozycji, kiedy Iker niedbale obejmował
ją ramieniem.
„Ale muszę mu
przyznać, iż wygląda co najmniej uroczo ze śladami szminki na ustach” –
przebiega jej przez myśl.
– Zazdrośnicy –
szydzi obojętnie Muniain. – Mogliście przyprowadzić swoje dziewczyny, a nie
upijać się jedynie w swoim cudownym towarzystwie.
Penélope uśmiecha
się pod nosem na myśl, iż właśnie określił ją swoją dziewczyną. Po raz
pierwszy. I jest to tak cudowne uczucie, iż gdyby mogła, wykrzyczałaby całemu
światu, jak cholernie szczęśliwa jest. Lecz po co od razu całemu światu, jeśli
dziś, w dzień jego urodzin, może swoim szczęściem zrobić najgorszy prezent
swojemu najukochańszemu wrogowi?
Javiego Martíneza
nie ma jeszcze w 69, lecz Andara Pérez – przedstawiona z imienia i nazwiska
przez Nano, który gdzieś zaginął zaraz po pojawieniu się Ikera – wyraźnie
próbuje dopiąć wszystko na ostatni guzik w przeciągu kilku chwil, co oznacza,
iż Llorente i jego ofiara są już w pobliżu.
I wchodzą w kilka
sekund później wśród oklasków i popowej melodii „Happy birthday” puszczonej z
płyty, na dźwięk której Martínez się wyraźnie krzywi – a bynajmniej tak wydaje
się Penélope. Iker jakby nieświadomie zacieśnia uścisk dookoła jej ciała, na co
ona szybko muska ustami gładki policzek Baska, powodując jego uśmiech.
Javier niestety
tego nie widzi, bowiem jego wzrok najpierw skupia się na bujnym biuście Andary,
która całuje go wraz z życzeniami, a następnie na wielkim torcie, jaki wyjeżdża
z prowizorycznej kuchni spełniającej zaledwie podstawowe wymagania inspekcji
sanitarnej.
– Jak tylko się
przywitamy, zabieram cię stąd – oświadcza cicho Muniain w jej włosy, a od jego
ciepłego oddechu pannę Amorebietę nawiedza przyjemny dreszcz. Szkoda tylko, że
Kretinez tego nie widzi… Na pewno by się zdrowo wściekł, praktycznie
poczerwieniał ze złości i dał tym Penélope sporo – wiele, naprawdę, naprawdę
wiele – satysfakcji. A to uszczęśliwiłoby ją jeszcze bardziej, bowiem do
pełnego spełnienia brakuje jej zaledwie wytrąconego z równowagi Martíneza.
„Spokojnie, i to
zdążę zrobić, zanim się stąd zmyjemy.”
Andara zostawia
Martíneza w spokoju, wpijając się z usta jego najlepszego towarzysza, zaś
Javier niespiesznym, acz pewnym krokiem podchodzi do tortu, z którego w ułamku
sekundy wyłania się Amaranta jedynie w skąpej, czarnej bieliźnie z koronki.
Na sam ten widok
Penélope automatycznie ściska dłoń znajdującego się obok Aurtenetxe w geście
otuchy, na co ten uśmiecha się smutno. Amaranta ponownie wystawiła go do
wiatru, choć już pewnie było między nimi w miarę normalnie – takie są
przynajmniej podejrzenia Penélope. Nie odważyła się dotychczas zapytać
przyjaciółkę o jej skomplikowaną relację z Jonem, lecz odpowiedź na każde
możliwe pytanie zapewne brzmiałaby „Tak musi być”. Krótko i mało konkretnie –
bardzo w stylu Amaranty.
– …I jeszcze
uziemienia Meme – dociera do niej kolejna porcja życzeń kierowana przez
kolejnego piłkarza do Javiego i uczepionej jego ramienia Amaranty. – Jasne,
jasne, ja wiem, że wy to wy, ale weselnej wódki bym się napił…
Ucieka od tego
myślami do ciepła emanującego z ciała Ikera, na ramieniu którego oparła głowę.
– Jeszcze chwila
i sobie stąd pójdziemy – obiecuje chłopak.
– Ale mogę być
złośliwa i powiedzieć mu coś naprawdę bardzo niemiłego?
Iker parska
cichym śmiechem.
– Nie odpuścisz
mu nawet w taki dzień, Penny?
– Tym bardziej w
taki dzień!
– Penny… – mruczy
Iker w jej włosy. – Daj spokój, naprawdę nie warto.
Ale ona wie swoje
i dlatego jakieś dziesięć minut później znajduje się w ramionach Martíneza –
wiadomo, pozory – i przesłodkim głosikiem przesyconym do cna ironią syczy:
– Jesteś
skurwysynem, którego nie znoszę. I pewnie powinnam ci życzyć wszystkiego
najgorszego, ale dzięki temu, że wciąż jesteś, mogę się pośmiać z twojego braku
mózgu. Poza tym nie zasługujesz na Amarantę i…
– I mówi to jej
godna zastępczyni – wcina jej się Javier, zacieśniając uścisk dookoła jej
talii. – Słonko, oni wszyscy może i są cholernie naiwni i ich dasz radę
oszukać, ale nie mnie. Ja wiem, kochana, i nie zawaham się tej wiedzy kiedykolwiek
wykorzystać, Penny.
Na dźwięk tego
zdrobnienia wbija mu mocno paznokcie w kark – oby tylko miał tam szramy przez
najbliższe dni! – i beznamiętnym, zimnym jak sopel lodu głosem syczy:
– Powiedz tak do
mnie jeszcze raz, a zabiję cię, przysięgam na Boga.
– Nie zrobiłaby tego – wtrącam cicho. – Byłaby zdolna do wielu rzeczy,
ale nie zrobiłaby tego.
Nando wzdycha, ściśle mnie obejmując. Wtula twarz w moje włosy. Chyba
znów wzdycha tak ciężko, trochę ze smutkiem.
– Tak naprawdę nigdy jej chyba nie znałem… – szepcze. – Pewnie byłaby
do tego zdolna, ale Javier nigdy więcej nie odważył się zwrócić do niej tym
zdrobnieniem. Ono należało w pełni do Ikera i wszyscy zdawali sobie z tego
sprawę. Było symbolem ich uczucia, przeznaczenia, jakie ich połączyło. Wciąż
nie mogę zrozumieć, dlaczego nagle uciekła, postanowiła wyjechać z Bilbao…
Nigdy się nam nie usprawiedliwiała, nigdy pewnie też jej o to nie zapytamy,
lecz dręczy to wszystkich. I nikt nie wie, żaden z nas nie zna odpowiedzi na te
pytanie, na większość pytań dotyczących Penélope. Ona chyba musi już pozostać
naszym widmem, duchem dawnych nas, który nigdy nie odejdzie. A ja boję się, że
nie tylko nas to pociągnie na same dno. My już dawno na nie spadliśmy i nie
umiemy się podnieść, lecz wśród nas wciąż jest Iker żyjący nadzieją i Fernando.
Oni się łudzą, bo przecież wszyscy doskonale wiemy, iż ona nie wróci.
Jej nie ma i już nie będzie. Wiemy o tym, lecz nie wiemy, dlaczego
wtedy odeszła. Nie poznamy jej powodów, a co za tym idzie nie wyrwiemy się ze
szponów przeszłości.
– Uratuję was – szepczę, znów naiwnie w to wierząc. Uśmiecha się w
moje włosy. Wiem, że robi to z lekką kpiną, smutkiem przemieszanym z
lekceważeniem moich słów.
– Nas nic już nie uratuje, Amayu. A teraz proszę, jeźdźmy do Lezamy. W
drodze jeszcze opowiem ci, co działo się dalej, a po treningu zapraszam na
obiad w Los Leones.
Uśmiecham się do niego czule, pozwalając się delikatnie pocałować, po
czym objąć. Nie mówię o tym, co planuję zrobić w Lezamie. Sama znajdę Javiego
Martíneza i sama poproszę go o chwilę rozmowy.
Bo jeśli oni wiedzą, iż ich wystawiła, któryś z nich musi mieć również
informacje o tym, gdzie w obecnej chwili znajduje się Penélope Amorebieta.
Naprawdę chciała
wyjść z 69 w towarzystwie Ikera, pójść z nim pod Guggenheima i poprzytulać się,
podziwiając ciemne czeluści rzeki Nervión. Naprawdę chciała stąd uciec, lecz
jedno proste „Penélope, zagraj z nami w pokera!” uciszyło jej instynkt
samozachowawczy, przez co nie tylko została, ale też dała się upić kapitanowi
Athleticu, Carlosowi Gurpeguiemu.
– Ale w tysiąca
mnie nie ograsz! – oświadcza Mikel San José, beztrosko żegnając się z kolejnymi
pieniędzmi przegranymi w zdobyte nie wiadomo skąd karty. Właściwie cała ich
loża zajęła się tylko sobą, ignorując hałas dookoła, zaś Javi i Amaranta już
dawno zniknęli z klubu. Kiedy wychodzili, Penélope jeszcze raz ścisnęła dłoń
Jona w geście otuchy, który uśmiechnął się blado, po czym zgarnął do własnej
kieszeni piętnaście euro.
– Naprawdę tak
uważasz? – wydyma wargi z bezlitosnym szyderstwem rozbrzmiewającym w jej
głosie. Iker parska na to cichym śmiechem, bo San José naprawdę się peszy.
– Penny… – mruczy
do jej ucha, muskając gorącą szyję ustami. Dziewczyna nieznacznie drży. Obraca
się w jego stronę i składa czuły pocałunek na jego wargach.
– Jeszcze tylko
jedna partia i się zbieramy. Dzięki nim nazbierałam dobre kilka tysięcy.
W istocie, po tej
jednej rundzie i przeliczeniu wygranych nazbierała trzy tysiące osiemset
sześćdziesiąt trzy euro i pięćdziesiąt osiem centów. No i dwa bilety do opery
fundowane przez Aitora. Zaaferowana wygrywaniem i piciem kolejnych drinków
Penélope Amorebieta przeoczyła tego dnia jedną, bardzo istotną kwestię. I wcale
nie chodzi tutaj o Ikera, za którego dziewczynę została już oficjalnie wzięta,
bo w gruncie rzeczy dobrze wiedziała, iż to, co ich połączyło, na pewno nie
przybierze takiego kierunku jak relacja Amaranty z Martínezem. Oni obrali
całkowicie inną drogę, zdecydowali się, iż powinno połączyć ich uczucie. Prawdziwe, emocjonalne coś, co
właśnie niespiesznie się formuje, czyniąc ich dwoje z dnia na dzień coraz
bardziej szczęśliwymi.
I właśnie będąc
tym tak bardzo zaabsorbowaną, patrząc tylko na siebie i Ikera, na to, jak
powoli zaczynają przypominać dwoje ludzi zdecydowanych, iż to właśnie z sobą
pragną spędzić przyszłość, Penélope Amorebieta przegapia coś, co w następnych
miesiącach staje się jej codziennością.
Nawet nie
zauważa, kiedy przepowiednia Amaranty staje się prawdą, zaś ona sama zostaje
bezgłośnie, acz jednomyślnie okrzyknięta centrum ich małego, baskijskiego
światka.
– Gdzie ty mnie
ciągniesz, co? – pyta cicho, delikatnie chwiejąc się na szpilkach, których
ściągnięcie rozważa od kilku minut. Najwyżej szłaby na boso, ale przynajmniej
prosto i wcale się przy tym nie wywracając co kilka chwil. Albo też prawie
wywracając, bowiem Iker nawet jej nie wypuszcza ze swoich objęć, jakby bał się,
iż naprawdę potknie się jak nie o chodnik, krawężnik, czy coś na nim
pozostawionego, to po prostu o własne nogi.
– Mówiłem ci
przecież, że mam jeszcze ci coś do pokazania – odpiera z lekkim uśmiechem,
wcale nie udzielając jej przy tym upragnionej odpowiedzi.
– I akurat teraz?
– Jutro znów
utkniesz nad projektem i nie wyciągnę cię z domu, choćbym nie wiem, jak bardzo
tego chciał.
Penélope prycha,
doskonale wiedząc, iż ma rację. Następne kilka wieczorów spędzą w jej salonie,
gdzie ona będzie użerać się z programem do projektowania, a on będzie karmił ją
swoimi coraz to nowszymi pomysłami kulinarnymi. Nano pewnie i tak gdzieś
wyemigruje, jak to mu się coraz częściej zdarza. Pewnie odwiedza rodziców pod
Bilbao, więc milczenie na ten temat jest nawet pannie Amorebiecie na rękę.
– Ale ugotujesz
mi coś dobrego jutro?
Całuje ją w
skroń.
– Jasne. Na co
będziesz miała ochotę?
– Coś waszego,
baskijskiego. Lubię tę waszą kuchnię.
– A nie
przypadkiem po prostu to, że nie musisz nawet wchodzić do kuchni? – zaczepny
ton Ikera rozbawia ją, jednak nim parska śmiechem, ten szybko ją całuje w usta.
– Uwielbiam –
przyznaje szatynka, ponownie wtulając się w jego bok. Idą naprawdę powoli,
bowiem lepiej nie ryzykować, iż Penélope na tych szpilkach coś sobie zrobi.
Nano by się porządnie wściekł na nią, na Amarantę, na… na cały świat, tak w
sumie. – Co dobrego zrobisz?
– Merluza a la
koskera, morszczuk z czosnkiem i szparagami.
– Idę na to w
ciemno, bo byś mnie nie otruł, nie? – spogląda na niego zaciekawiona, lekko
przechylając głowę.
– Przecież wiesz,
Penny – parska na to Iker. Następnie zatrzymuje się przed piętrowym budynkiem
na Alameda Mazarredo 23. – A to, kochanie, siedziba klubu. Pałac Ibaigane,
początek dwudziestego wieku.
Oczy Penélope
rozszerzają się w wrażenie na widok niskiego, prawdopodobnie prawie
kwadratowego budynku otoczonego wysokimi, nowoczesnymi blokami. Skrawek Bilbao
sprzed wojny pozostał tutaj na zawsze, właśnie w Ibaigane, pięknie
odrestaurowanym budynku o dachu nachylonym pod bardzo małym kątem. Może z piętnaście
stopni, może nawet mniej, co jeszcze bardziej dodaje uroku temu ślicznemu
budyneczkowi.
– Zaprojektowany
przez tutejszego, Baska, Gregorio Ibarreche dla Ramona de Soty, przemysłowca i
bogatego kupca. Ma formę prostokąta dwadzieścia dwa na dwadzieścia cztery metry
i mieści w sobie dosłownie wszystko, czego klub potrzebuje do funkcjonowania:
sala konferencyjna, księgowość, marketing, biura prasowe, archiwum, obsługa
prawna… Ogólnie, całość zajmują biura klubu.
– Architektura
neobaskijska z domieszką włoskiego renesansu – wtrąca Penélope. – Wieczorem
wygląda cudownie, to oświetlenie…
– Dla ciebie
wszystko, Penny – szepcze jej wprost do ucha, przytulając się do jej pleców. –
Cokolwiek tylko zapragniesz.
„Niczego więcej
nie pragnę, bo mam już absolutnie wszystko, co daje mi szczęście.”
***
Popółmetkowe bóle głowy, bioder i całej reszty są auć. Dziś cały dzień
w łóżku i kompletnie bez siły.
Rozdziału, jak to mam w zwyczaju już, nie komentuję, ale będę
wdzięczna za każdą opinię. Kocham was!
Dla mojej
półmetkowej ekipy.
Do zobaczenia we wtorek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz