`.
Nikomu nie ufaj, a tym bardziej ludziom, których podziwiasz. Bo nie kto inny, a
właśnie oni zadadzą ci najboleśniejsze rany
Mój apartament pachnie czystością i lawendowymi świecami zapachowymi.
Nie mam pojęcia, czy to sprawka Nando – mógł poinformować obsługę, że jestem
zmęczona i potrzebuję czegoś mocno relaksującego – czy może zawsze tak pachnie.
Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad wonią mojego apartamentu, a mimo tego
naprawdę kocham obsługę hotelu. W saloniku teczki są równo ułożone na stoliku,
a paterę znów wypełniają suszone owoce i belgijskie czekoladki.
Jej, jestem w moim prywatnym raju. I ja chcę to zostawić na rzecz
jakiegoś mieszkania, gdzie będę musiała sama gotować, sprzątać i uzupełniać
czekoladki w salonie? Naprawdę zgłupiałam.
Płaszcz rzucam na fotel, torebkę pod nogi, a sama opadam ciężko na
sofę, sięgając po belgijską truflę. Delektuję się delikatnym, kakaowym smakiem
słodyczy, powoli łapiąc relaksujący nastrój. Do pełnego szczęścia brakuje mi
jeszcze cichej muzyki, dlatego też po omacku znajduję na stoliku pilot do wieży
i ją uruchamiam. Skrzypce Paganiniego dopełniają mój spokój.
Chyba nigdzie nie czułam się tak doskonale jak tutaj w tej chwili. Ale
muszę zabrać się za robotę i przejrzeć ze dwie-trzy teczki, nie wspominając o
znalezionej w gabinecie kartce.
Zacznę właśnie od niej, dlatego też siadam na sofie po turecku i z
torebki wyciągam złożony na kilka części arkusz. Na pierwszy rzut oka nic mi
nie mówi bazgrane pismo, które znaczy ścieżki męskiej dłoni, jaka prowadziła
długopis. Zaklinam pod nosem, kiedy dociera do mnie, iż to wcale nie jest
czysta, śliczna hiszpańszczyzna, acz jej dziwna fuzja z baskijskim. Ale jakoś
sobie poradzę.
Zdania są banalne, pełne emocji, przypominają zapis rozmowy. A może
nawet właśnie tym są, choć przez pierwsze chwile wydaje mi się to mało
prawdopodobne.
Kim dla ciebie
jest?
Całym światem. Ja
ją kochałem, kocham i kochać będę zawsze. Bez niej nic nie ma sensu.
Dlaczego
pozwoliłeś jej odejść?
Miała wrócić za
kilka dni, załatwić parę rzeczy za granicą i wrócić do mnie. Zresztą, sam
wiesz.
Gdzie według
ciebie może być?
Pojęcia nie mam.
Nawet detektyw jej szukał, ale ślady znikają na lotnisku, bo podobno nie
wsiadła do tego samolotu, poleciała gdzieś indziej.
Wróci?
Sam już nie wiem.
Liczę na to, wszystko mi mówi, że wróci. Ale od dawna nie odbiera telefonów, a
jedynie włącza się ta przeklęta sekretarka. Javi twierdzi, że wróci; wszyscy
tak twierdzą.
Wszyscy?
Co do sztuki.
Trener, Meme, Nano, Javi, Llorente, Jon… Cała drużyna. Ale ja wątpię. Zresztą o
tym też wiesz.
Dlaczego
przestałeś wierzyć, że wróci?
Bo za długo
milczy. Mam tego dość, chcę ją zobaczyć, przytulić, powiedzieć jej, że
tęskniłem. Ale nie przez telefon, nagrywając się na sekretarkę.
Kocha cię?
Tak. Tego jestem
pewny, tylko nie rozumiem, dlaczego milczy.
Czyli wierzysz,
że wróci?
Sam już nie wiem.
Wydaje mi się, że coś mi umyka, nie zauważam ważnego szczegółu dotyczącego jej
wyjazdu.
Jakiego?
Właśnie nie wiem!
Szukam odpowiedzi na to pytanie od dawna i wydaje mi się, że jest gdzieś na
wyciągnięcie ręki, lecz nie potrafię tego zauważyć.
Wzdycham ciężko, odkładając kartkę. To takie banalnie proste. Że też
wcześniej nie wpadłam na to, iż rozmowę z Javim i Remedios muszę odłożyć na
później, ponieważ Iker Muniain męczy się najbardziej z nich wszystkich i to on
przede wszystkim potrzebuje mojej pomocy. A ta kartka… Klasyka. Chociaż
właściwie nie wiem, dlaczego mój poprzednik to zanotował, pytania są takie…
typowe. Proste, wymagające jednak konkretów. Może wiedział, że ktoś pojawi się
po nim. I ten ktoś będzie miał niezły mentlik.
Epicentrum tego przeklętego problemu, jaki dręczy Athletic Bilbao,
znajduje się w sercu Ikera Muniaina i niespiesznie go wyniszcza. A ja – tak jak
on – mam wrażenie, że umyka mi powód, który był bezpośrednią przyczyną jej
zniknięcia. Z tą tylko różnicą, iż jestem tutaj ledwo kilka dni i wciąż nie
wiem, jak daleko może potoczyć się historia, którą opowiada mi Nando z drobną
pomocą Jona Aurtenetxe. Pewnie Jon już mi nie pomoże, bo sam za wiele nie wie
na ten temat, jednak Nando musi mieć jakieś źródło swoich informacji.
I to źródło, osoba, która wszystko tak doskonale mu streściła, ażeby
mógł być narratorem tej opowieści, jest tym, co umknęło Ikerowi. Ostatnim
ogniwem, które na pewno łączy wszystkie wątki w jedność. Nie wiem, kim jest ów
osobnik, a kandydatów jest wielu: sam Nando, Javier, Remedios i wreszcie
najbardziej odsunięty na drugi plan, a jednak uczestniczący we wszystkich
wydarzeniach Fernando. Jon i Iker odpadli w przedbiegach, ponieważ pierwszy
raczej rozpatruje całą historię z punktu widzenia kogoś, kto stracił Remedios,
a Iker… Jeśli nie wie, dlaczego ją stracił, jak może być brakującym ogniwem
układanki? To najlogiczniejsze, co udaje mi się wydedukować ze znanych mi
fragmentów tej historii, a także spostrzeżeń poczynionych na treningach.
Zamykam na kilka chwil oczy, ażeby odciąć się od tej części moich
myśli. Muszę otworzyć następną teczkę i zastanowić się nad kolejnym zawodnikiem
Athleticu Bilbao. Jednak nim sięgam po dokumenty, biorę w dłoń kolejną
belgijską czekoladkę oraz słuchawkę telefonu. Wybieram wewnętrzny numer do
kuchni i zamawiam dużą kawę oraz szparagi w beszamelu. Podczas wizyty w Los
Leones co prawda zjadłam duży obiad oraz podwójny deser, nie wspominając o
dwóch lampkach wina, jakie wlał we mnie Nando, ale czuję się głodna, a szparagi
są smaczne, zdrowe i sycące. W normalnej sytuacji pewnie poprosiłabym o wielki
kawałek czekoladowego ciasta, jednak belgijskie trufle wystarczają mi
całkowicie do kawy.
Biorę głęboki wdech i sięgam po pierwszą z wierzchu teczkę ze stosu
tych, których jeszcze nie tknęłam. Numer czwarty, Aymeric Laporte, obrońca
kopiący piłkę we francuskiej młodzieżówce, o Penélope tak czy owak nie mógłby
mi nic powiedzieć, bowiem dołączył do pierwszej drużyny dopiero w połowie tego
sezonu. Więc idę dalej, piątka przede mną.
Okazuje się, iż z numerem piątym w klubie gra urodzony w Wenezueli syn
baskijskich emigrantów, niejaki Fernando Amorebieta Mardaras, lat dwadzieścia
osiem. No pięknie. Informacji za wiele nie ma, raczej suche fakty – żonaty, ma
siostrę, osiem lat swojego życia spędził w Ameryce Południowej, obywatelstwo i
reprezentowanie Wenezueli ze względu na małą szansę debiutu w La Roja, kopał
piłkę w hiszpańskiej młodzieżówce – które niewiele mi mówią. Danych ani żony,
ani siostry nie podano. Ponadto wiem jeszcze, że jest zamknięty w sobie i woli
uczestniczyć w wydarzeniach z dystansu, dyrygując nimi w taki sposób, aby nikt
tego nie zauważył. Nie powiem, bardzo mądre podejście. Tłumaczy to, dlaczego w
centrum opowieści o Penélope, bliskiej sobie osobie – nie mam pojęcia, czy to
jego żona, czy może wspomniana siostra lub jakaś kuzynka, a osądzać na ślepo
nie chcę – tak naprawdę go nie ma. Podsunął jej Ikera, a następnie szybko się wycofał
i pozwolił Penélope decydować samej, co zrobi dalej. On wykonał za nią pierwszy
krok, popchnął ją do przodu, ale wcale nie asekurował w dalszej drodze. Miała
pełną swobodę i stuprocentową akceptację z jego strony.
Specyficzny związek, nie powiem. W uwagach, tym samym co wszędzie,
drobnym pismem dodane: Nie naciskać,
zawodnik sam po jakimś czasie czuje potrzebę rozmowy i wtedy odpowiada na każde
pytanie. Dobra rada, która eliminuje go jako rozmówcę w sprawie Penélope.
Na tę dyskusję i historię z jego punktu widzenia muszę zaczekać do stosownej
chwili, kiedy sam się otworzy. Zostaje mi więc jeszcze Javi Martínez, Remedios
de Olano – jakkolwiek inaczej może teraz mieć na nazwisko po mężu – oraz Iker
Muniain. Z wiadomych powodów boję się rozmowy z tym ostatnim, zaś nie znając
całej historii, nie wiem, ile prawdy uda mi się wyciągnąć od dwóch trzecich
diabelskiego tria.
Przeglądam jeszcze dwie teczki – pierwsza należy do Mikela San José
Domíngueza, zaś druga do Davida Lópeza Moreno – lecz one nie wnoszą w sprawę
niczego. Obaj panowie nie mieli niczego wspólnego z Penélope, Ikerem i ich
historią; zaledwie padli ofiarą jej zniknięcia, jak i cały zespół. Mają
wpisane, iż występujące raz na jakiś czas załamania są spowodowane atmosferą
panującą z klubie. Dla mnie to żadna nowość, a tym bardziej coś, co wnosi w
sprawę nowe fakty. Dziewczyna była maskotką drużyny, dziwne by było, gdyby jej
zniknięcie nie odbiło się na całym składzie. A Davida to nawet już z nami nie
ma, jego papiery zaplątały się chyba podczas porządków, bowiem pamiętam
jeszcze, jak latem, w ostatnie dni okienka transferowego, podpisywał kontrakt z
jakimś angielskim drugoligowcem.
Wzdycham ciężko, odkładając przejrzane papiery na mniejszą kupkę. Po
kilku minutach teczki Amorebiety i Aurtenetxe oddzielam od reszty i umieszczam
osobno. Zobaczymy, jak wielu zawodników ma coś wspólnego z tą dziewczyną i co
ciekawego mogę się dowiedzieć z dokumentacji mojego poprzednika. Na razie
zaledwie osoba Jona Aurtenetxe, którego nigdy bym nie podejrzewała o maczanie w
tym palców, pojawiła się na scenie i odegrała swoją rolę, zapoznając ze sobą
Ikera i Penélope. Pewnie z upływem dni akcja się rozwinie, a worek podejrzanych
o znajomość brakującego ogniwa się rozwiąże.
Wstaję z sofy, wsadzając sobie do buzi ostatnią z belgijskich
czekoladek. Szkoda, że się skończyły, ale po kawie i szparagach w beszamelu też
nie ma już śladu – nawet nie zauważyłam, jak kelner przyniósł moje zamówienie,
nie wspominając o jego skonsumowaniu – więc najwyższa pora pójść spać. Nie
wątpię, iż Nando przyjedzie po mnie rano, ba, zamówi mi śniadanie z dozą
złośliwości, ale czuję, iż powoli zasypiam na sofie. Niespiesznie podążam do
łazienki, gdzie biorę gorący prysznic, ziewając przy tym raz po raz. Nie myję
włosów, choć powinnam. Cóż, zrobię to rano przed śniadaniem, albo po nim. W
każdym razie zdążę, Nando umie na mnie czekać. Najwyżej wbije mi kilka celnych
szpil, które nawet mnie nie ruszą, a potem pojedziemy do Lezamy i będę musiała
obserwować bandę facetów biegających po którymś z boisk.
Ubieram się w jedwabną koszulkę nocną – projektu Versace, kaprys z
wizyty w Mediolanie – i zakopuję po nos w pościeli pachnącej lawendą. No
proszę, obsługa hotelowa doskonale wie, jak zrelaksować zmęczonego życiem nawet
w łóżku. Zamykam oczy, pozwalając, ażeby opadł na nie ciężki i twardy sen, a
przed odpłynięciem do nieznanych krain widzę jeszcze uśmiech Nando, kiedy
poprawia swoją pseudoblond fryzurkę i śmieje się ze źle kopniętej przez
Martíneza piłki. Jest uroczy. Co najmniej uroczy.
Noc wydaje mi się upłynąć w przeciągu minuty, zaś budzi mnie zapach
omletu o poranku. Wiedziona nim wygrzebuję się z łóżka, wiedząc, iż mój
przyjaciel zdążył już sprawić mi śniadanie, lecz na pewno nie spodziewam się
widoku, jaki zastaję w salonie.
– Co się gapisz? – pyta mnie Nando Llorente, który rozsiadł się na
sofie i w najlepsze analizuje świeże wydanie „ASA”. – Idź się ogarnij, zjesz
śniadanie i zabieram cię na przejażdżkę – oznajmia mi.
Mrugam bardzo zdziwiona.
– Nie mów, że zapomniałaś o wolnym dniu – wzdycha ciężko. Dopiero
teraz doznaję olśnienia. No tak, trener Bielsa wczoraj krzyczał, krzyczał,
krzyczał, aż wreszcie oświadczył wszystkim, że jutro mają mu się nawet na oczy
w Lezamie nie pokazywać. Uśmiecham się delikatnie do Nando, który czyta ze mnie
jak z otwartej księgi, i wycofuję się do łazienki. Niespiesznie myję głowę,
doprowadzając się do porządku, i wracam do niego dopiero jakieś pół godziny
później.
– Jak wszedłeś? – pytam. Siadam do śniadania, a z mokrych włosów
ściekają mi kropelki wody, mocząc wygodną, bordową bluzę.
– Powiedziałem, że chcę zrobić niespodziankę narzeczonej – wzrusza
ramionami jak gdyby nigdy nic. Prycham, ale muszę przyznać, iż mu się udało.
Nie przestraszył mnie, ale zdziwił, jakkolwiek na jego widok o poranku zaraz po
przebudzeniu coś niedobrego stało się z moim żołądkiem. I nie chodzi mi wcale o
zatrucie pokarmowe czy coś w ten deseń. To było coś, do czego nie powinnam
dopuścić, do czego nie mam nawet prawa.
Nando to mój przyjaciel, tylko i jedynie przyjaciel. Pewnie byłam
jeszcze otumaniona snem, tak jak wczoraj wieczorem byłam zmęczona, i dlatego
wydarzyło się coś takiego. Zapomnę, skupię się na swojej pracy, na ratowaniu
tego klubu z odmętów piekieł. Nie wpisali mi w kontrakt romansu z naczelną
gwiazdą, wielkim Nando Llorente.
Wzdycham cicho, próbując skupić się na śniadaniu, a nie moim
przyjacielu, który subtelnie obserwuje mnie zza wydania „ASA”. Na okładce
straszy Cristiano Ronaldo w ciuszkach Realu, zaś na ostatniej stronie tenże
osobnik reklamuje szampon do włosów. Ciekawe, czemu nie żel. To chodząca
promocja peruwiańskiego żelu, czy jakiego on tam innego cholerstwa używa.
Powinni zatrudnić go na wieloletni kontakt, chłopak by nawet nie zauważył, że
zarabia pieniądze żelowaniem włosów. Albo żele w każdym wydaniu są jego planem
na przyszłość. Żel do włosów „Krystyna” – to by się sprzedało nawet w Barcelonie.
Ba! W Barcelonie mieliby z tego największy ubaw, a Ronaldo trzepałby na tym
kasę, jak się trzepie dywany z kurzu na wiosnę.
Źle mi się odbija na psychice usilne próbowanie niemyślenia o Nando.
Żel do włosów „Krystyna” to największa porażka mojej słabo rozwiniętej
kreatywności. W marketingu i tych sprawach bym się na setkę nie sprawdziła.
– Amaya, zamiast odpływać, jedz – zwraca mi uwagę Nando. Dreszcz
przechodzący po plecach zrzucam na karb zmęczenia i krótkiego snu. Każda
wymówka jest dobra, żeby nie musieć rozważać poważniejszych problemów. A ten,
który powoli się formułuje w mojej głowie i sercu, będzie naprawdę trudny, choć
pewnie widma Penélope Amorebiety nie przebije.
– Jem – odpieram z ustami pełnymi omleta z papryką. – Dziś bez
złośliwości?
Nando wzrusza ramionami.
– Mam cały dzień, żeby ci dopiec. Na razie udam kochającego
przyjaciela, ale niczego później nie obiecuję – wyszczerza się znacząco, a ja
tylko wzdycham z politowaniem.
– Wolałam dżem z marchewki od twoich złośliwości, które dopiero
dojrzewają w tym małym móżdżku.
Parska z ironią.
– Jestem tylko piłkarzykiem bez matury, jak każdy z klubu, a ty aż
wspaniałą panią psycholog z dyplomem – oświadcza. Zaraz wbije mi szpilę. –
Poczekaj, niech tylko sobie przypomnę, gdzie dyplom robiłaś… Tyle miast, że
mogło mi się poplątać, nieprawdaż?
I wbił. Subtelna, bo subtelna, ale zawsze to szpila dotycząca mojego
trybu życia.
– Myślałeś o zmianie zawodu
na, na przykład, krytyka sztuki? – odgryzam się. – Masz idealne kwalifikacje:
jesteś złośliwy i nie znasz się na sztuce. Lepszego kandydata nie znajdą!
Prycha lekceważąco, odkładając egzemplarz „ASA” na stolik, gdzie
spostrzega kartkę dotyczącą Ikera. Pewnie kontynuowalibyśmy nasze złośliwostki,
ale Nando blednie, a ja już wiem, co zaraz usłyszę.
– Skąd to masz?
Spuszczam wzrok, ażeby nie być zmuszoną na niego patrzeć. Przeraża
mnie smutek, jaki w przeciągu ułamka nanosekundy opanowuje oczy mojego
przyjaciela.
– Leżało na biurku w moim gabinecie. Zgarnęłam przypadkiem i dopiero
wieczorem znalazłam w torebce – kłamię na poczekaniu. Skina głową, choć mam
wrażenie, iż doskonale wie, że łgam.
Przebiega wzrokiem po bazgrołach.
– Jest taki naiwny – wzdycha. – Javi wymyślił całą tę otoczkę,
wszystkie bujdy, jakimi go karmi od dawna, a on w to ślepo wierzy. Nie mam
pojęcia, co się stanie, jeśli kiedykolwiek pozna prawdę. Wiem tylko, że wszyscy
piekielnie boimy się tej chwili i dlatego go chronimy.
Chcę przerwać, zadać kilka pytań, może zrozumieć nareszcie, o co tak
naprawdę chodzi, ale z wyrazu twarzy Nando wyczytuję, iż teraz nie ma go ze
mną, bo odpłynął do szczęśliwej krainy wspomnień, gdzie jest i ona, Penélope. I
w tej jednej chwili zaczynam rozumieć, co czuła Remedios wobec nienawiści
Javiego. Dociera do mnie, jak niefajnie jest w jednej chwili utracić
zainteresowanie faceta na rzecz widma tej dziewczyny, której przecież od
dziewięciu miesięcy nawet nie ma w Bilbao.
Jestem zazdrosna i, cholera jasna, czuję się z tym naprawdę dobrze.
Nando nie kontynuuje. Wraca po kilkunastu minutach, kiedy jestem już pomalowana,
ubrana i gotowa do wyjścia, o zjedzeniu śniadania nawet nie wspominając.
Obdarowuję go kuksańcem w bok, przez co spogląda na mnie zdziwiony po tej
dziwnej ciszy. Znów mam go tylko dla siebie i liczę na to, iż nie sprowadzi
dziś swoich koleżków, czy nie zechce kontynuować swojej opowieści. Na to może
później nadejdzie czas, jednak teraz pragnę, ażeby interesował się tylko mną.
I tak się dzieje, kiedy z jego ust pada banalne:
– Gotowa?
Skinam głową, a on obejmuje mnie ramieniem i uśmiecha się delikatnie,
kiedy wychodzimy z apartamentu.
– Recepcjonistka jest przekonana, że jesteśmy zaręczeni, czy po prostu
obdarzyłeś ją serią zniewalających uśmiechów? – pytam złośliwie, wsiadłszy do
windy. Nando naciska przycisk z zerem, po czym parska śmiechem. O tej porze
hotelowe korytarze świecą pustką, dlatego też jesteśmy sami.
– Kolejne pytanie poproszę – obdarza mnie jednym z wspomnianych
uśmiechów, a ja na kilka sekund zapominam, jak się nazywam. Serio. A co jest
jeszcze gorsze, przestaje mi to przeszkadzać, bo mój przyjaciel ma naprawdę
cudowny uśmiech.
– Gdzie mnie zabierasz?
Chichocze cicho, obejmując mnie ramieniem, kiedy wychodzimy z windy na
parterze hotelu. Puszcza oczko owej recepcjonistce, która natychmiast
pąsowieje, co naprawdę mnie bawi. Chyba tylko dlatego, że teraz jest absolutnie
mój i nikomu go nie oddam.
– Na razie do samochodu. Resztę zobaczysz z czasem.
A ja, naiwna, wierzę mu na słowo i pozwalam prowadzić się do auta na
hotelowym parkingu, żeby tylko spędzić z nim trochę więcej czasu, nie rozmawiać
przy tym o Penélope, Ikerze i widmie, jakie opanowało klub.
Śmieję się jak głupia, kiedy wreszcie dojeżdżamy na miejsce. Tłukliśmy
się autem prawie dwie godziny do jakiejś dziury w samym sercu Kraju Basków,
ażeby tylko odwiedzić stare wesołe miasteczko. Ale te dwie godziny spędziliśmy
na rozmowie, ani razu nie nawiązując do pracy, co jest niewątpliwie sukcesem.
Nando snuł opowieść na temat swojego życia w Bilbao, swojego mieszkania, czy
samotności, którą wielbi od prawie roku. Słuchałam go jak zaczarowana, nie
chciałam stracić z jego ust ani słowa, obserwowałam i cieszyłam się, że jest
tuż obok. To przerażające, jak łatwo uległam czemuś, co nie miało prawa
zaistnieć.
– Dlaczego akurat tutaj? – uśmiecham się krzywo, obserwując, jak mój
przyjaciel grzebie w bagażniku, czegoś szukając.
Obdarza mnie pełnym politowania spojrzeniem.
– Nie mów, że nie pamiętasz.
Wzruszam ramionami.
– Nie pamiętam. Nie wiem, dlaczego akurat tutaj mnie zabrałeś. Nie
wiem, co to ma znaczyć, i trochę się obawiam twoich pomysłów.
Z samochodu wyciąga duży kosz piknikowy. Podchodzi do mnie, obejmuje
ramieniem i prowadzi w sobie tylko wiadomym kierunku. Naprawdę nie wiem, co się
tutaj dzieje, i pomimo zaufania, jakim go darzę, zaczynam się obawiać jego
planów. Bo, do cholery, co to wszystko ma oznaczać? Wesołe miasteczko jest
stare, od dawien dawna nieczynne, a on, mając gdzieś zakazy, z uśmiechem
wkracza na jego teren, ciągnąc tam i mnie. Po pierwsze nie chcę mieć problemów,
a po drugie mam ochotę wrócić cała i zdrowa do Bilbao!
– Jak mogłaś zapomnieć, Amayu? – pyta mnie z rozczarowaniem w głosie.
– Hmmm… Zastanówmy się – atakuję trochę zła. Bardzo zła, bo nie mam
pojęcia, w jaka grę teraz gramy, nie wiem, co się dzieje dookoła mnie, czy to
jakiś spisek, czy jak. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi?!
Wzdycha tylko, obdarzając mnie spojrzeniem z serii „No dobra, powiem
ci, o co mi biega, ale zrobię to z wielką łaską”. Nie znoszę tego na równi z za
długim siedzeniem w jednym miejscu i rzodkiewką.
– Mieliśmy z piętnaście lat, kiedy tutaj przyjechaliśmy – mówi.
No jasne.
– Teraz sobie przypominasz?
Przytakuję ruchem głowy.
– Umknęło mi.
– Wiele spraw ci umyka i będzie umykać, jeśli nie zwolnisz.
– To groźba, dobra rada, czy nakaz? – staram się, ażeby usłyszał
zabarwioną rozbawieniem ironię, ale nawet jeśli udaje mi się to, nie doczekuję
się reakcji. Nando rozkłada jakiś koc na samym środku dużego placu otoczonego
starymi budynkami wesołego miasteczka, a na jego środku kładzie kosz. Siadam
gdzieś z boku, żeby mu nie przeszkadzać.
Jak mogłam zapomnieć? Zabrał mnie tutaj, kiedy trzynaście lat temu
uciekłam z Bilbao do innego, lepszego życia na południu kraju. Wtedy mieliśmy
po piętnaście lat i nawet nie podejrzewaliśmy, że na tyle czasu zostaniemy
rozdzieleni, a bawiliśmy się przednio. Dwoje nieodpowiedzialnych, szalonych
nastolatków w wesołym miasteczku… Obiecałam nigdy nie zapomnieć i kiedyś tutaj
wrócić. Oboje obiecaliśmy, że spotkamy się tutaj ponownie i nie będzie to wcale
pożegnanie, a przywitanie na nowej drodze życia, jaką jest teraz ścieżka, którą
kroczę wraz z Athleticiem Bilbao.
A jednak
zapomniałam.
– Masz ochotę na wino? – pyta mnie Nando. – I niczym się nie martw,
nie jest baskijskie.
Parskam rozbawiona, odbierając od niego lampkę napełnioną szkarłatnym
płynem.
– Kalifornijskie. Ukradłem butelkę Martínezowi – wzrusza nieznacznie
ramionami, co jeszcze bardziej mnie bawi. Ale wino jest smaczne, ma cudowny
bukiet, o zapachu nie wspominając.
– Zna się na winach?
– Martínez? A skąd – nie wiem czemu, ale pytanie szczerze go weseli,
bo wybucha śmiechem, a pomiędzy jego salwami udziela mi odpowiedzi: – Co
najwyżej umie je wypić i nie mieć po butelce kaca.
– Na szkocką też jest taki odporny?
– Po szkockiej się uwali. Ale na wszelkiego rodzaju koniaki jest
całkowicie odporny. Ma najmocniejszą głowę z nas wszystkich.
– To znaczy?
– Kiedy przegraliśmy z Madrytem, on jako ostatni spił się do utraty
świadomości.
– A ty skąd to wiesz? – przyglądam mu się podejrzliwie.
– Po pijaku człowiekowi odwala i postanowiliśmy zrobić eksperyment.
Posyłam mu pytające spojrzenie, a on jedynie wzrusza ramionami.
– Piliśmy w pomieszczeniu monitorowanym, a potem odtwarzaliśmy
nagrania z tysiąc razy, bawiąc się przy tym przednio.
– Masz to nagranie? – pytam szczerze zaciekawiona. Nando wybucha
śmiechem, ale przytakuje. – Chciałabym to zobaczyć!
Llorente unosi brwi z dezaprobatą.
– Mam rozumieć, że wszystko to dla naszego dobra? – pyta z niesfornym
uśmieszkiem, który tak doskonale znam.
– Oczywiście – gorliwie potwierdzam. Już nie mogę się doczekać
obejrzenia całej kadry Athleticu Bilbao pod wpływem. – A trener z wami pił?
– Remedios nas… Ehm… Pilnowała – przy ostatnim słowie wykonuje w
powietrzu cudzysłów, jednak i bez tego doskonale pojęłabym istotę obecności
Remedios de Olano na tamtej imprezie. Trener Bielsa chyba wiedział, co robi,
nie pojawiając się na opijaniu pierwszej przegranej, która jest w klubie
symbolicznym początkiem spadania na dno.
Czyli Penélope już z nimi nie było. No tak, zostawiła ich nagle przed
finałem Ligi Europy, a oni oszołomieni jej zniknięciem zaczęli nagminnie
przegrywać najpierw właśnie ten finał, a następnie finał Copa del Rey, choć w
tym drugim przypadku byli spisywani na straty praktycznie od chwili poznania
rywala. Bo kto mógłby nawet podejrzewać, że Athletic Bilbao pokona wielką
Barcelonę Guardioli. I nie pokonał.
– Tak samo jak pilnowała Martíneza? – szydzę z charakterystyczną dla
siebie subtelnością. Nando moje złośliwości jednak bawią, co w sumie mnie wcale
nie dziwi. Czegokolwiek bym nie zrobiła, on i tak się będzie z tego śmiał,
tudzież przyglądał mi się z tym sarkastycznym rozbawieniem na twarzy.
W sumie nic nowego.
– Mniej więcej – przytakuje naprawdę rozweselony. A ja śmieję się z
niego, siedząc na tym kocu pośród pustki i czując, jak wino powoli uderza nam
do głów.
To niewiarygodne, że kończy się niewinnie na sofie w moim
apartamencie, gdzie znajdujemy się po kilku godzinach, a Nando jest gotów do
dalszego snucia opowieści o widmie baskijskiego klubu piłkarskiego.
***
Nazwałabym to przejściówką, albo chwilowym odpoczynkiem od naszej
małej Penélope.
Albo po prostu padam z wycieńczenia.
Dla Ptysia.
Do zobaczenia w poniedziałek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz