4.10.2013

9. Fabrizia.


`. Nikomu nie ufaj, a tym bardziej ludziom, których podziwiasz. Bo nie kto inny, a właśnie oni zadadzą ci najboleśniejsze rany


Mój apartament pachnie czystością i lawendowymi świecami zapachowymi. Nie mam pojęcia, czy to sprawka Nando – mógł poinformować obsługę, że jestem zmęczona i potrzebuję czegoś mocno relaksującego – czy może zawsze tak pachnie. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad wonią mojego apartamentu, a mimo tego naprawdę kocham obsługę hotelu. W saloniku teczki są równo ułożone na stoliku, a paterę znów wypełniają suszone owoce i belgijskie czekoladki.
Jej, jestem w moim prywatnym raju. I ja chcę to zostawić na rzecz jakiegoś mieszkania, gdzie będę musiała sama gotować, sprzątać i uzupełniać czekoladki w salonie? Naprawdę zgłupiałam.
Płaszcz rzucam na fotel, torebkę pod nogi, a sama opadam ciężko na sofę, sięgając po belgijską truflę. Delektuję się delikatnym, kakaowym smakiem słodyczy, powoli łapiąc relaksujący nastrój. Do pełnego szczęścia brakuje mi jeszcze cichej muzyki, dlatego też po omacku znajduję na stoliku pilot do wieży i ją uruchamiam. Skrzypce Paganiniego dopełniają mój spokój.
Chyba nigdzie nie czułam się tak doskonale jak tutaj w tej chwili. Ale muszę zabrać się za robotę i przejrzeć ze dwie-trzy teczki, nie wspominając o znalezionej w gabinecie kartce.
Zacznę właśnie od niej, dlatego też siadam na sofie po turecku i z torebki wyciągam złożony na kilka części arkusz. Na pierwszy rzut oka nic mi nie mówi bazgrane pismo, które znaczy ścieżki męskiej dłoni, jaka prowadziła długopis. Zaklinam pod nosem, kiedy dociera do mnie, iż to wcale nie jest czysta, śliczna hiszpańszczyzna, acz jej dziwna fuzja z baskijskim. Ale jakoś sobie poradzę.
Zdania są banalne, pełne emocji, przypominają zapis rozmowy. A może nawet właśnie tym są, choć przez pierwsze chwile wydaje mi się to mało prawdopodobne.
Kim dla ciebie jest?
Całym światem. Ja ją kochałem, kocham i kochać będę zawsze. Bez niej nic nie ma sensu.
Dlaczego pozwoliłeś jej odejść?
Miała wrócić za kilka dni, załatwić parę rzeczy za granicą i wrócić do mnie. Zresztą, sam wiesz.
Gdzie według ciebie może być?
Pojęcia nie mam. Nawet detektyw jej szukał, ale ślady znikają na lotnisku, bo podobno nie wsiadła do tego samolotu, poleciała gdzieś indziej.
Wróci?
Sam już nie wiem. Liczę na to, wszystko mi mówi, że wróci. Ale od dawna nie odbiera telefonów, a jedynie włącza się ta przeklęta sekretarka. Javi twierdzi, że wróci; wszyscy tak twierdzą.
Wszyscy?
Co do sztuki. Trener, Meme, Nano, Javi, Llorente, Jon… Cała drużyna. Ale ja wątpię. Zresztą o tym też wiesz.
Dlaczego przestałeś wierzyć, że wróci?
Bo za długo milczy. Mam tego dość, chcę ją zobaczyć, przytulić, powiedzieć jej, że tęskniłem. Ale nie przez telefon, nagrywając się na sekretarkę.
Kocha cię?
Tak. Tego jestem pewny, tylko nie rozumiem, dlaczego milczy.
Czyli wierzysz, że wróci?
Sam już nie wiem. Wydaje mi się, że coś mi umyka, nie zauważam ważnego szczegółu dotyczącego jej wyjazdu.
Jakiego?
Właśnie nie wiem! Szukam odpowiedzi na to pytanie od dawna i wydaje mi się, że jest gdzieś na wyciągnięcie ręki, lecz nie potrafię tego zauważyć.
Wzdycham ciężko, odkładając kartkę. To takie banalnie proste. Że też wcześniej nie wpadłam na to, iż rozmowę z Javim i Remedios muszę odłożyć na później, ponieważ Iker Muniain męczy się najbardziej z nich wszystkich i to on przede wszystkim potrzebuje mojej pomocy. A ta kartka… Klasyka. Chociaż właściwie nie wiem, dlaczego mój poprzednik to zanotował, pytania są takie… typowe. Proste, wymagające jednak konkretów. Może wiedział, że ktoś pojawi się po nim. I ten ktoś będzie miał niezły mentlik.
Epicentrum tego przeklętego problemu, jaki dręczy Athletic Bilbao, znajduje się w sercu Ikera Muniaina i niespiesznie go wyniszcza. A ja – tak jak on – mam wrażenie, że umyka mi powód, który był bezpośrednią przyczyną jej zniknięcia. Z tą tylko różnicą, iż jestem tutaj ledwo kilka dni i wciąż nie wiem, jak daleko może potoczyć się historia, którą opowiada mi Nando z drobną pomocą Jona Aurtenetxe. Pewnie Jon już mi nie pomoże, bo sam za wiele nie wie na ten temat, jednak Nando musi mieć jakieś źródło swoich informacji.
I to źródło, osoba, która wszystko tak doskonale mu streściła, ażeby mógł być narratorem tej opowieści, jest tym, co umknęło Ikerowi. Ostatnim ogniwem, które na pewno łączy wszystkie wątki w jedność. Nie wiem, kim jest ów osobnik, a kandydatów jest wielu: sam Nando, Javier, Remedios i wreszcie najbardziej odsunięty na drugi plan, a jednak uczestniczący we wszystkich wydarzeniach Fernando. Jon i Iker odpadli w przedbiegach, ponieważ pierwszy raczej rozpatruje całą historię z punktu widzenia kogoś, kto stracił Remedios, a Iker… Jeśli nie wie, dlaczego ją stracił, jak może być brakującym ogniwem układanki? To najlogiczniejsze, co udaje mi się wydedukować ze znanych mi fragmentów tej historii, a także spostrzeżeń poczynionych na treningach.
Zamykam na kilka chwil oczy, ażeby odciąć się od tej części moich myśli. Muszę otworzyć następną teczkę i zastanowić się nad kolejnym zawodnikiem Athleticu Bilbao. Jednak nim sięgam po dokumenty, biorę w dłoń kolejną belgijską czekoladkę oraz słuchawkę telefonu. Wybieram wewnętrzny numer do kuchni i zamawiam dużą kawę oraz szparagi w beszamelu. Podczas wizyty w Los Leones co prawda zjadłam duży obiad oraz podwójny deser, nie wspominając o dwóch lampkach wina, jakie wlał we mnie Nando, ale czuję się głodna, a szparagi są smaczne, zdrowe i sycące. W normalnej sytuacji pewnie poprosiłabym o wielki kawałek czekoladowego ciasta, jednak belgijskie trufle wystarczają mi całkowicie do kawy.
Biorę głęboki wdech i sięgam po pierwszą z wierzchu teczkę ze stosu tych, których jeszcze nie tknęłam. Numer czwarty, Aymeric Laporte, obrońca kopiący piłkę we francuskiej młodzieżówce, o Penélope tak czy owak nie mógłby mi nic powiedzieć, bowiem dołączył do pierwszej drużyny dopiero w połowie tego sezonu. Więc idę dalej, piątka przede mną.
Okazuje się, iż z numerem piątym w klubie gra urodzony w Wenezueli syn baskijskich emigrantów, niejaki Fernando Amorebieta Mardaras, lat dwadzieścia osiem. No pięknie. Informacji za wiele nie ma, raczej suche fakty – żonaty, ma siostrę, osiem lat swojego życia spędził w Ameryce Południowej, obywatelstwo i reprezentowanie Wenezueli ze względu na małą szansę debiutu w La Roja, kopał piłkę w hiszpańskiej młodzieżówce – które niewiele mi mówią. Danych ani żony, ani siostry nie podano. Ponadto wiem jeszcze, że jest zamknięty w sobie i woli uczestniczyć w wydarzeniach z dystansu, dyrygując nimi w taki sposób, aby nikt tego nie zauważył. Nie powiem, bardzo mądre podejście. Tłumaczy to, dlaczego w centrum opowieści o Penélope, bliskiej sobie osobie – nie mam pojęcia, czy to jego żona, czy może wspomniana siostra lub jakaś kuzynka, a osądzać na ślepo nie chcę – tak naprawdę go nie ma. Podsunął jej Ikera, a następnie szybko się wycofał i pozwolił Penélope decydować samej, co zrobi dalej. On wykonał za nią pierwszy krok, popchnął ją do przodu, ale wcale nie asekurował w dalszej drodze. Miała pełną swobodę i stuprocentową akceptację z jego strony.
Specyficzny związek, nie powiem. W uwagach, tym samym co wszędzie, drobnym pismem dodane: Nie naciskać, zawodnik sam po jakimś czasie czuje potrzebę rozmowy i wtedy odpowiada na każde pytanie. Dobra rada, która eliminuje go jako rozmówcę w sprawie Penélope. Na tę dyskusję i historię z jego punktu widzenia muszę zaczekać do stosownej chwili, kiedy sam się otworzy. Zostaje mi więc jeszcze Javi Martínez, Remedios de Olano – jakkolwiek inaczej może teraz mieć na nazwisko po mężu – oraz Iker Muniain. Z wiadomych powodów boję się rozmowy z tym ostatnim, zaś nie znając całej historii, nie wiem, ile prawdy uda mi się wyciągnąć od dwóch trzecich diabelskiego tria.
Przeglądam jeszcze dwie teczki – pierwsza należy do Mikela San José Domíngueza, zaś druga do Davida Lópeza Moreno – lecz one nie wnoszą w sprawę niczego. Obaj panowie nie mieli niczego wspólnego z Penélope, Ikerem i ich historią; zaledwie padli ofiarą jej zniknięcia, jak i cały zespół. Mają wpisane, iż występujące raz na jakiś czas załamania są spowodowane atmosferą panującą z klubie. Dla mnie to żadna nowość, a tym bardziej coś, co wnosi w sprawę nowe fakty. Dziewczyna była maskotką drużyny, dziwne by było, gdyby jej zniknięcie nie odbiło się na całym składzie. A Davida to nawet już z nami nie ma, jego papiery zaplątały się chyba podczas porządków, bowiem pamiętam jeszcze, jak latem, w ostatnie dni okienka transferowego, podpisywał kontrakt z jakimś angielskim drugoligowcem.
Wzdycham ciężko, odkładając przejrzane papiery na mniejszą kupkę. Po kilku minutach teczki Amorebiety i Aurtenetxe oddzielam od reszty i umieszczam osobno. Zobaczymy, jak wielu zawodników ma coś wspólnego z tą dziewczyną i co ciekawego mogę się dowiedzieć z dokumentacji mojego poprzednika. Na razie zaledwie osoba Jona Aurtenetxe, którego nigdy bym nie podejrzewała o maczanie w tym palców, pojawiła się na scenie i odegrała swoją rolę, zapoznając ze sobą Ikera i Penélope. Pewnie z upływem dni akcja się rozwinie, a worek podejrzanych o znajomość brakującego ogniwa się rozwiąże.
Wstaję z sofy, wsadzając sobie do buzi ostatnią z belgijskich czekoladek. Szkoda, że się skończyły, ale po kawie i szparagach w beszamelu też nie ma już śladu – nawet nie zauważyłam, jak kelner przyniósł moje zamówienie, nie wspominając o jego skonsumowaniu – więc najwyższa pora pójść spać. Nie wątpię, iż Nando przyjedzie po mnie rano, ba, zamówi mi śniadanie z dozą złośliwości, ale czuję, iż powoli zasypiam na sofie. Niespiesznie podążam do łazienki, gdzie biorę gorący prysznic, ziewając przy tym raz po raz. Nie myję włosów, choć powinnam. Cóż, zrobię to rano przed śniadaniem, albo po nim. W każdym razie zdążę, Nando umie na mnie czekać. Najwyżej wbije mi kilka celnych szpil, które nawet mnie nie ruszą, a potem pojedziemy do Lezamy i będę musiała obserwować bandę facetów biegających po którymś z boisk.
Ubieram się w jedwabną koszulkę nocną – projektu Versace, kaprys z wizyty w Mediolanie – i zakopuję po nos w pościeli pachnącej lawendą. No proszę, obsługa hotelowa doskonale wie, jak zrelaksować zmęczonego życiem nawet w łóżku. Zamykam oczy, pozwalając, ażeby opadł na nie ciężki i twardy sen, a przed odpłynięciem do nieznanych krain widzę jeszcze uśmiech Nando, kiedy poprawia swoją pseudoblond fryzurkę i śmieje się ze źle kopniętej przez Martíneza piłki. Jest uroczy. Co najmniej uroczy.


Noc wydaje mi się upłynąć w przeciągu minuty, zaś budzi mnie zapach omletu o poranku. Wiedziona nim wygrzebuję się z łóżka, wiedząc, iż mój przyjaciel zdążył już sprawić mi śniadanie, lecz na pewno nie spodziewam się widoku, jaki zastaję w salonie.
– Co się gapisz? – pyta mnie Nando Llorente, który rozsiadł się na sofie i w najlepsze analizuje świeże wydanie „ASA”. – Idź się ogarnij, zjesz śniadanie i zabieram cię na przejażdżkę – oznajmia mi.
Mrugam bardzo zdziwiona.
– Nie mów, że zapomniałaś o wolnym dniu – wzdycha ciężko. Dopiero teraz doznaję olśnienia. No tak, trener Bielsa wczoraj krzyczał, krzyczał, krzyczał, aż wreszcie oświadczył wszystkim, że jutro mają mu się nawet na oczy w Lezamie nie pokazywać. Uśmiecham się delikatnie do Nando, który czyta ze mnie jak z otwartej księgi, i wycofuję się do łazienki. Niespiesznie myję głowę, doprowadzając się do porządku, i wracam do niego dopiero jakieś pół godziny później.
– Jak wszedłeś? – pytam. Siadam do śniadania, a z mokrych włosów ściekają mi kropelki wody, mocząc wygodną, bordową bluzę.
– Powiedziałem, że chcę zrobić niespodziankę narzeczonej – wzrusza ramionami jak gdyby nigdy nic. Prycham, ale muszę przyznać, iż mu się udało. Nie przestraszył mnie, ale zdziwił, jakkolwiek na jego widok o poranku zaraz po przebudzeniu coś niedobrego stało się z moim żołądkiem. I nie chodzi mi wcale o zatrucie pokarmowe czy coś w ten deseń. To było coś, do czego nie powinnam dopuścić, do czego nie mam nawet prawa.
Nando to mój przyjaciel, tylko i jedynie przyjaciel. Pewnie byłam jeszcze otumaniona snem, tak jak wczoraj wieczorem byłam zmęczona, i dlatego wydarzyło się coś takiego. Zapomnę, skupię się na swojej pracy, na ratowaniu tego klubu z odmętów piekieł. Nie wpisali mi w kontrakt romansu z naczelną gwiazdą, wielkim Nando Llorente.
Wzdycham cicho, próbując skupić się na śniadaniu, a nie moim przyjacielu, który subtelnie obserwuje mnie zza wydania „ASA”. Na okładce straszy Cristiano Ronaldo w ciuszkach Realu, zaś na ostatniej stronie tenże osobnik reklamuje szampon do włosów. Ciekawe, czemu nie żel. To chodząca promocja peruwiańskiego żelu, czy jakiego on tam innego cholerstwa używa. Powinni zatrudnić go na wieloletni kontakt, chłopak by nawet nie zauważył, że zarabia pieniądze żelowaniem włosów. Albo żele w każdym wydaniu są jego planem na przyszłość. Żel do włosów „Krystyna” – to by się sprzedało nawet w Barcelonie. Ba! W Barcelonie mieliby z tego największy ubaw, a Ronaldo trzepałby na tym kasę, jak się trzepie dywany z kurzu na wiosnę.
Źle mi się odbija na psychice usilne próbowanie niemyślenia o Nando. Żel do włosów „Krystyna” to największa porażka mojej słabo rozwiniętej kreatywności. W marketingu i tych sprawach bym się na setkę nie sprawdziła.  
– Amaya, zamiast odpływać, jedz – zwraca mi uwagę Nando. Dreszcz przechodzący po plecach zrzucam na karb zmęczenia i krótkiego snu. Każda wymówka jest dobra, żeby nie musieć rozważać poważniejszych problemów. A ten, który powoli się formułuje w mojej głowie i sercu, będzie naprawdę trudny, choć pewnie widma Penélope Amorebiety nie przebije.
– Jem – odpieram z ustami pełnymi omleta z papryką. – Dziś bez złośliwości?
Nando wzrusza ramionami.
– Mam cały dzień, żeby ci dopiec. Na razie udam kochającego przyjaciela, ale niczego później nie obiecuję – wyszczerza się znacząco, a ja tylko wzdycham z politowaniem.
– Wolałam dżem z marchewki od twoich złośliwości, które dopiero dojrzewają w tym małym móżdżku.
Parska z ironią.
– Jestem tylko piłkarzykiem bez matury, jak każdy z klubu, a ty aż wspaniałą panią psycholog z dyplomem – oświadcza. Zaraz wbije mi szpilę. – Poczekaj, niech tylko sobie przypomnę, gdzie dyplom robiłaś… Tyle miast, że mogło mi się poplątać, nieprawdaż?
I wbił. Subtelna, bo subtelna, ale zawsze to szpila dotycząca mojego trybu życia.
Myślałeś o zmianie zawodu na, na przykład, krytyka sztuki? – odgryzam się. – Masz idealne kwalifikacje: jesteś złośliwy i nie znasz się na sztuce. Lepszego kandydata nie znajdą!
Prycha lekceważąco, odkładając egzemplarz „ASA” na stolik, gdzie spostrzega kartkę dotyczącą Ikera. Pewnie kontynuowalibyśmy nasze złośliwostki, ale Nando blednie, a ja już wiem, co zaraz usłyszę.
– Skąd to masz?
Spuszczam wzrok, ażeby nie być zmuszoną na niego patrzeć. Przeraża mnie smutek, jaki w przeciągu ułamka nanosekundy opanowuje oczy mojego przyjaciela.
– Leżało na biurku w moim gabinecie. Zgarnęłam przypadkiem i dopiero wieczorem znalazłam w torebce – kłamię na poczekaniu. Skina głową, choć mam wrażenie, iż doskonale wie, że łgam.
Przebiega wzrokiem po bazgrołach.
– Jest taki naiwny – wzdycha. – Javi wymyślił całą tę otoczkę, wszystkie bujdy, jakimi go karmi od dawna, a on w to ślepo wierzy. Nie mam pojęcia, co się stanie, jeśli kiedykolwiek pozna prawdę. Wiem tylko, że wszyscy piekielnie boimy się tej chwili i dlatego go chronimy.
Chcę przerwać, zadać kilka pytań, może zrozumieć nareszcie, o co tak naprawdę chodzi, ale z wyrazu twarzy Nando wyczytuję, iż teraz nie ma go ze mną, bo odpłynął do szczęśliwej krainy wspomnień, gdzie jest i ona, Penélope. I w tej jednej chwili zaczynam rozumieć, co czuła Remedios wobec nienawiści Javiego. Dociera do mnie, jak niefajnie jest w jednej chwili utracić zainteresowanie faceta na rzecz widma tej dziewczyny, której przecież od dziewięciu miesięcy nawet nie ma w Bilbao.
Jestem zazdrosna i, cholera jasna, czuję się z tym naprawdę dobrze.
Nando nie kontynuuje. Wraca po kilkunastu minutach, kiedy jestem już pomalowana, ubrana i gotowa do wyjścia, o zjedzeniu śniadania nawet nie wspominając. Obdarowuję go kuksańcem w bok, przez co spogląda na mnie zdziwiony po tej dziwnej ciszy. Znów mam go tylko dla siebie i liczę na to, iż nie sprowadzi dziś swoich koleżków, czy nie zechce kontynuować swojej opowieści. Na to może później nadejdzie czas, jednak teraz pragnę, ażeby interesował się tylko mną.
I tak się dzieje, kiedy z jego ust pada banalne:
– Gotowa?
Skinam głową, a on obejmuje mnie ramieniem i uśmiecha się delikatnie, kiedy wychodzimy z apartamentu.
– Recepcjonistka jest przekonana, że jesteśmy zaręczeni, czy po prostu obdarzyłeś ją serią zniewalających uśmiechów? – pytam złośliwie, wsiadłszy do windy. Nando naciska przycisk z zerem, po czym parska śmiechem. O tej porze hotelowe korytarze świecą pustką, dlatego też jesteśmy sami.
– Kolejne pytanie poproszę – obdarza mnie jednym z wspomnianych uśmiechów, a ja na kilka sekund zapominam, jak się nazywam. Serio. A co jest jeszcze gorsze, przestaje mi to przeszkadzać, bo mój przyjaciel ma naprawdę cudowny uśmiech.
– Gdzie mnie zabierasz?
Chichocze cicho, obejmując mnie ramieniem, kiedy wychodzimy z windy na parterze hotelu. Puszcza oczko owej recepcjonistce, która natychmiast pąsowieje, co naprawdę mnie bawi. Chyba tylko dlatego, że teraz jest absolutnie mój i nikomu go nie oddam.
– Na razie do samochodu. Resztę zobaczysz z czasem.
A ja, naiwna, wierzę mu na słowo i pozwalam prowadzić się do auta na hotelowym parkingu, żeby tylko spędzić z nim trochę więcej czasu, nie rozmawiać przy tym o Penélope, Ikerze i widmie, jakie opanowało klub.


Śmieję się jak głupia, kiedy wreszcie dojeżdżamy na miejsce. Tłukliśmy się autem prawie dwie godziny do jakiejś dziury w samym sercu Kraju Basków, ażeby tylko odwiedzić stare wesołe miasteczko. Ale te dwie godziny spędziliśmy na rozmowie, ani razu nie nawiązując do pracy, co jest niewątpliwie sukcesem. Nando snuł opowieść na temat swojego życia w Bilbao, swojego mieszkania, czy samotności, którą wielbi od prawie roku. Słuchałam go jak zaczarowana, nie chciałam stracić z jego ust ani słowa, obserwowałam i cieszyłam się, że jest tuż obok. To przerażające, jak łatwo uległam czemuś, co nie miało prawa zaistnieć.
– Dlaczego akurat tutaj? – uśmiecham się krzywo, obserwując, jak mój przyjaciel grzebie w bagażniku, czegoś szukając.
Obdarza mnie pełnym politowania spojrzeniem.
– Nie mów, że nie pamiętasz.
Wzruszam ramionami.
– Nie pamiętam. Nie wiem, dlaczego akurat tutaj mnie zabrałeś. Nie wiem, co to ma znaczyć, i trochę się obawiam twoich pomysłów.
Z samochodu wyciąga duży kosz piknikowy. Podchodzi do mnie, obejmuje ramieniem i prowadzi w sobie tylko wiadomym kierunku. Naprawdę nie wiem, co się tutaj dzieje, i pomimo zaufania, jakim go darzę, zaczynam się obawiać jego planów. Bo, do cholery, co to wszystko ma oznaczać? Wesołe miasteczko jest stare, od dawien dawna nieczynne, a on, mając gdzieś zakazy, z uśmiechem wkracza na jego teren, ciągnąc tam i mnie. Po pierwsze nie chcę mieć problemów, a po drugie mam ochotę wrócić cała i zdrowa do Bilbao!
– Jak mogłaś zapomnieć, Amayu? – pyta mnie z rozczarowaniem w głosie.
– Hmmm… Zastanówmy się – atakuję trochę zła. Bardzo zła, bo nie mam pojęcia, w jaka grę teraz gramy, nie wiem, co się dzieje dookoła mnie, czy to jakiś spisek, czy jak. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi?!
Wzdycha tylko, obdarzając mnie spojrzeniem z serii „No dobra, powiem ci, o co mi biega, ale zrobię to z wielką łaską”. Nie znoszę tego na równi z za długim siedzeniem w jednym miejscu i rzodkiewką.
– Mieliśmy z piętnaście lat, kiedy tutaj przyjechaliśmy – mówi.
No jasne.
– Teraz sobie przypominasz?
Przytakuję ruchem głowy.
– Umknęło mi.
– Wiele spraw ci umyka i będzie umykać, jeśli nie zwolnisz.
– To groźba, dobra rada, czy nakaz? – staram się, ażeby usłyszał zabarwioną rozbawieniem ironię, ale nawet jeśli udaje mi się to, nie doczekuję się reakcji. Nando rozkłada jakiś koc na samym środku dużego placu otoczonego starymi budynkami wesołego miasteczka, a na jego środku kładzie kosz. Siadam gdzieś z boku, żeby mu nie przeszkadzać.
Jak mogłam zapomnieć? Zabrał mnie tutaj, kiedy trzynaście lat temu uciekłam z Bilbao do innego, lepszego życia na południu kraju. Wtedy mieliśmy po piętnaście lat i nawet nie podejrzewaliśmy, że na tyle czasu zostaniemy rozdzieleni, a bawiliśmy się przednio. Dwoje nieodpowiedzialnych, szalonych nastolatków w wesołym miasteczku… Obiecałam nigdy nie zapomnieć i kiedyś tutaj wrócić. Oboje obiecaliśmy, że spotkamy się tutaj ponownie i nie będzie to wcale pożegnanie, a przywitanie na nowej drodze życia, jaką jest teraz ścieżka, którą kroczę wraz z Athleticiem Bilbao.
A jednak zapomniałam.
– Masz ochotę na wino? – pyta mnie Nando. – I niczym się nie martw, nie jest baskijskie.
Parskam rozbawiona, odbierając od niego lampkę napełnioną szkarłatnym płynem.
– Kalifornijskie. Ukradłem butelkę Martínezowi – wzrusza nieznacznie ramionami, co jeszcze bardziej mnie bawi. Ale wino jest smaczne, ma cudowny bukiet, o zapachu nie wspominając.
– Zna się na winach?
– Martínez? A skąd – nie wiem czemu, ale pytanie szczerze go weseli, bo wybucha śmiechem, a pomiędzy jego salwami udziela mi odpowiedzi: – Co najwyżej umie je wypić i nie mieć po butelce kaca.
– Na szkocką też jest taki odporny?
– Po szkockiej się uwali. Ale na wszelkiego rodzaju koniaki jest całkowicie odporny. Ma najmocniejszą głowę z nas wszystkich.
– To znaczy?
– Kiedy przegraliśmy z Madrytem, on jako ostatni spił się do utraty świadomości.
– A ty skąd to wiesz? – przyglądam mu się podejrzliwie.
– Po pijaku człowiekowi odwala i postanowiliśmy zrobić eksperyment.
Posyłam mu pytające spojrzenie, a on jedynie wzrusza ramionami.
– Piliśmy w pomieszczeniu monitorowanym, a potem odtwarzaliśmy nagrania z tysiąc razy, bawiąc się przy tym przednio.
– Masz to nagranie? – pytam szczerze zaciekawiona. Nando wybucha śmiechem, ale przytakuje. – Chciałabym to zobaczyć!
Llorente unosi brwi z dezaprobatą.
– Mam rozumieć, że wszystko to dla naszego dobra? – pyta z niesfornym uśmieszkiem, który tak doskonale znam.
– Oczywiście – gorliwie potwierdzam. Już nie mogę się doczekać obejrzenia całej kadry Athleticu Bilbao pod wpływem. – A trener z wami pił?
– Remedios nas… Ehm… Pilnowała – przy ostatnim słowie wykonuje w powietrzu cudzysłów, jednak i bez tego doskonale pojęłabym istotę obecności Remedios de Olano na tamtej imprezie. Trener Bielsa chyba wiedział, co robi, nie pojawiając się na opijaniu pierwszej przegranej, która jest w klubie symbolicznym początkiem spadania na dno.
Czyli Penélope już z nimi nie było. No tak, zostawiła ich nagle przed finałem Ligi Europy, a oni oszołomieni jej zniknięciem zaczęli nagminnie przegrywać najpierw właśnie ten finał, a następnie finał Copa del Rey, choć w tym drugim przypadku byli spisywani na straty praktycznie od chwili poznania rywala. Bo kto mógłby nawet podejrzewać, że Athletic Bilbao pokona wielką Barcelonę Guardioli. I nie pokonał.
– Tak samo jak pilnowała Martíneza? – szydzę z charakterystyczną dla siebie subtelnością. Nando moje złośliwości jednak bawią, co w sumie mnie wcale nie dziwi. Czegokolwiek bym nie zrobiła, on i tak się będzie z tego śmiał, tudzież przyglądał mi się z tym sarkastycznym rozbawieniem na twarzy.
W sumie nic nowego.
– Mniej więcej – przytakuje naprawdę rozweselony. A ja śmieję się z niego, siedząc na tym kocu pośród pustki i czując, jak wino powoli uderza nam do głów.
To niewiarygodne, że kończy się niewinnie na sofie w moim apartamencie, gdzie znajdujemy się po kilku godzinach, a Nando jest gotów do dalszego snucia opowieści o widmie baskijskiego klubu piłkarskiego.


***
Nazwałabym to przejściówką, albo chwilowym odpoczynkiem od naszej małej Penélope.
Albo po prostu padam z wycieńczenia.
Dla Ptysia.

Do zobaczenia w poniedziałek 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz