`.
Mówienie jest rzeczą głupców, milczenie – tchórzy, a słuchanie rzeczą mędrców.
Nie wiem, czy to się dzieje naprawdę. Autentycznie, głowy nie dam, ale
po upływie sekundy, może dwóch, kiedy chcę już się wycofać, nagle mój najlepszy
przyjaciel, mój Nando dotyka dłonią mojego policzka i odwzajemnia ten jeden
mało znaczący pocałunek.
Coś, co miało nigdy się nie wydarzyć, zaczyna trwać do tego stopnia,
iż zatrzymuję się w czasie. I nagle wszystko wydaje mi się całkowicie
surrealistyczne, bo w całej tej tragedii, jaką jest teraz Athletic Club,
odnaleźliśmy siebie. Bo gdyby nie ona, gdyby nie Penélope, nie byłoby mnie
tutaj, nie siedziałabym na dywanie pochylona nad Nando, a jego gorące wargi
wcale nie muskałyby raz po raz moich ust. Bez niej nie odnaleźlibyśmy się
ponownie, lecz to wciąż bardziej mnie smuci.
Jeśli Penélope byłaby teraz z nimi, a oni byliby wraz z nią na samym
szczycie, ja, Fabrizia Fernández, wcale
nie znalazłabym się tutaj, w Bilbao. I wcale nie zrozumiałabym, iż moje miejsce
również znajduje się w tym przeklętym Kraju Basków u jego boku.
Uśmiecham się sama do siebie, a on nieznacznie się ode mnie odsuwa.
Nawet nie zauważyłam wcześniej, iż pod wpływem jego pocałunku zamknęłam oczy.
Teraz je otwieram i nie wierzę w to, co się stało. A on uśmiecha się do mnie,
unosi delikatnie głowę, żeby cmoknąć mnie w kącik ust, i parska cichym
chichotem.
To pewnie wina mojej zdziwionej, niedowierzającej miny i tego
kompletnego rozbicia, jakie czuję. Pewnie on widzi je w moich oczach i jest nim
szczerze rozbawiony, bo po chwili po prostu wstaje z tych moich kolan, a ja
nawet nie spostrzegam, kiedy nagle siada obok mnie i mocno mnie obejmuje. Czuję
jego oddech na swojej szyi, czuję jego ciepłe wargi jej dotykające, a jego
dłonie przyjemnie palą moją talię.
Ale wciąż nie wierzę.
Bo to się nie mogło wydarzyć. On jest moim przyjaciel od zawsze, od
dwudziestu trzech lat, na litość Boską! Jasne, wiem, z tych dwudziestu trzech
lat spędziłam w Bilbao może z pięć – no, z osiem to maksymalnie – ale to
przecież najmniej istotne, bo Fernando zawsze był.
Był jako
przyjaciel.
I nic więcej. Nic ponad to.
Nigdy nawet nie odważyłam się pomyśleć o czymś więcej. Nie mogłam tego
robić, ponieważ nie jestem nawet pewna, dlaczego go pocałowałam. Kiedyś taka
perspektywa wydawała mi się… zła? Tak, to chyba dobre słowo. Bo Nando był dla
mnie jak brat, zaś całowanie brata… Nie, nawet nie będę o tym myśleć.
– Przestań się zadręczać, Amayu – szepcze w moją szyję. Od jego głosu
– a może tego gorącego oddechu? – przechodzi mnie dreszcz. A on to czuje i
jakby celowo składa pocałunek na moim policzku.
– Nie zadręczam się – przeczę machinalnie. Bo tak naprawdę się
zadręczam, że ten pocałunek nie powinien mieć miejsca. Że to wszystko jest
iluzją, snem, który akurat trwa.
Zaraz obudzę się w mieszkaniu w Madrycie, a Nando wcale tutaj nie
będzie. Między nami nigdy do niczego nie dojdzie, choć przez ostatnie dwa –
trzy? No bo północ już za nami – dni doprowadzał mnie do niezrozumiałego
szaleństwa, trzymał mnie za rękę, a ja drżałam na samą myśl o nim. Lecz nawet
to nie zmienia faktu, iż ten pocałunek nie powinien mieć miejsca, bo jesteśmy
przyjaciółmi. Tylko.
– Nando… – zaczynam cicho, trochę za słabym głosem. O tym, iż drży,
nawet nie chcę pamiętać. A robi to niemiłosiernie, jak i cała przerażona ja
pomimo znajdowania się w jego ramionach.
– Amayu, nie myśl – prosi mnie równie cicho. – Po prostu nie myśl. I
nie mów niczego, czego moglibyśmy pożałować.
A pomimo jego słów wyduszam:
– Jaki to ma sens?
Wzdycha, odsuwając się ode mnie. Zamykam oczy, chyba nieświadomie,
kiedy jego dłonie dotykają moich policzków.
– Patrz na mnie, Amaya – prosi miękko. Nie umiem nie ulec, bowiem oczy
ma piękne, a ja je uwielbiam. – Wszystko ma sens. To tak samo, ja teraz możesz
uważać, iż zniknięcie Penélope nie ma sensu, bo przecież jej życie było
idealne, bo miała Ikera. Nie wiem, gdzie w tym był sens, nie wiem, czy
ktokolwiek to kiedykolwiek odkryje, ale, Amayu, wszystko ma sens. Cokolwiek
byśmy nie robili, to zawsze ma sens, choćby nawet ten był ukryty, choćbyśmy
nawet nie potrafili go spostrzec.
Patrzę w te jego lazurowe oczy i zaczynam rozumieć.
Bo wszystko
zawsze ma jakiś sens.
Jakkolwiek bardzo
Iker Muniain byłby zdziwiony nagłą propozycją Jona dotyczącą wspólnego wyjścia
na piwo, o wiele bardziej wprawiło go w osłupienie zdanie, jakie przyjaciel wypowiedział
na chwilę przed przerwaniem połączenia telefonicznego:
– Tylko ogarnij
się, jak na człowieka przystało, bo Meme zabierze ze sobą twoją Penélope.
Nawet nie zdążył
się oburzyć, zaprotestować, czy wydusić z siebie jakiegokolwiek innego dźwięku.
Do czego to doszło, ażeby Jon Aurtenetxe musiał organizować mu spotkania z
Penny?
Choć nie, Iker
naprawdę miał ochotę zaprosić ją gdzieś, gdziekolwiek podczas treningu, jednak
uznał, iż po wczorajszym, wspólnym wieczorze panna Amorebieta musi mieć dla siebie
kilka dni. Zdrowy rozsądek wygrał z dziwnym, niezrozumiałym szarpnięciem serca,
o którym młody Iker Muniain najchętniej chciałby zapomnieć. Jakby wcale tego
nie było, jakby Penny była zaledwie kimś, kto może, ale wcale nie musi, stać
się ważną osobą.
W istocie – tak
jest. Penny Amorebieta aspiruje na centrum świata Ikera, jednakże może wcale
nim nie zostać. Bo przecież coś może się nie udać, coś może im w sobie się
jednak nie spodobać, albo ktoś może zawrócić jej w miarę szybko w głowie.
„Nie, nie, nie oddam
jej bez walki nikomu! Teraz jest moja i wykorzystam to do samego końca. A co
będzie potem… Nie wiem.”
W każdym razie,
pomimo wyraźnych obiekcji wobec pomysłu Jona – Meme? – nie tylko pojawił się
Los Leones, nie tylko zaniemówił na widok Penny, ale też dzielnie ją zabawia,
kiedy Aurtenetxe zajmuje się obcałowywaniem z klubową dietetyczką.
Musi im przyznać
– razem wyglądają co najmniej słodko, jednakże ten związek nie ma prawa bytu.
Meme jest zła, zbyt nieczuła dla ciepłego, wrażliwego Baska. Meme nie nadaje
się na kobietę życia Jona, a jednak przez przypadek się nią stała. I na pewno,
już nie przez przypadek, Aurtenetxe będzie cierpiał, kiedy Meme de Olano nareszcie
się nim znudzi, zachce nagle zabawić się kimś nowym, kimś, kogo pewnie nigdy
nawet nie podejrzewali o jakikolwiek związek z Argentynką. Albo Javim, co jest
bardziej realne.
Bo dwie podobnie
zepsute dusze muszą trwać przy sobie, ażeby przetrwać.
Zaś on, Iker
Muniain, potrzebuje tej drobniutkiej szatyneczki siedzącej u jego boku i
zawzięcie rozprawiającej o tutejszym klimacie, co jakiś czas poprawiając
nerwowo grzywkę. Jakkolwiek wolałby jeszcze tego do siebie nie dopuszczać, na
sam dźwięk „twoją Penélope” uśmiechnął się pod nosem i nawet nie chciał
protestować, iż to dziewczę wciąż nie jest jego.
Ale kiedyś
będzie, prawda?
– To wszystko
wina oceanu – wtrąca piłkarz, krzywiąc się nieznacznie na widok Meme szepczącej
coś Jonowi. Bardzo nie podoba mu się błysk w oczach przyjaciela, jednakże teraz
powinien skupić się na Penny. W istocie, taki ma zamiar. Perswadowanie
Aurtenetxe bezsensu dalszego spotykania się z Meme i tak jest bezcelowe, bo
niejednokrotnie już próbował i zawsze spełzało jedynie na próbach. Jakby ten
człowiek był głuchy na wszelkie uwagi osób, które naprawdę chcą dla niego
dobrze. A Meme jest złem wcielonym, wszystkim tym, co być może kusi, lecz
powinno zniknąć, ażeby życie spokojnie toczyło się dalej po odpowiednich
torach.
– Prądów,
dokładniej – precyzuje Penélope.
– Ciepły prąd
gujański. Wiem.
Penny uśmiecha się
uroczo, a po chwili wybucha cichym chichotem.
– Oni wymieniają…
ehm, ślinę – wskazuje ruchem głowy na zaabsorbowaną sobą parkę naprzeciw. – A
my naprawdę będziemy rozmawiać o prądach morskich?
Musi jej
przyznać, iż cholernie uroczo odrzuca głowę do tyłu, kiedy wybucha śmiechem. I
cholernie uroczo się uśmiecha, ale do tej konkluzji doszedł już wcześniej.
– Nie, Penny, my
sobie stąd pójdziemy – oświadcza. Dziewczyna obdarza go zdziwionym spojrzeniem.
– Chciałem wczoraj cię gdzieś zabrać, ale dziś na pewno równie bardzo ci się
tam spodoba.
– Mam się bać? –
pyta z niepokorną nutką w głosie, wstając od stolika na samym końcu Los Leones.
Przez chwilę Iker w jej oczach widzi pytanie, czy wypada przerywać zajętym sobą
Jonowi i Meme, jednakże ci w tej samej chwili coś sobie szepczą jeszcze raz i
również podnoszą się z wygodnych sof. Nim Penny zdąża się odezwać, Iker nachyla
się nad nią, obejmuje ramieniem jej talię i szepcze:
– Nie masz czego,
prawda?
Meme w przelocie
całuje przyjaciółkę w policzek i bez słowa znika z Jonem o bardzo triumfującym
wyrazie twarzy.
– Nimi się nie
przejmuj. Z czasem przywykniesz – obiecuje jeszcze Iker, wyprowadzając swoją
towarzyszkę z Los Leones. Dziś Cozza postanowił nie przeszkadzać, lecz i tak w
piętnaście minut po pojawieniu się graczy lokalnego klubu w lokalu kelnerka
przyniosła im wybrane przez mistrza przystawki. Domówili jedynie kilka butelek
piwa bez ryzyka upicia. Eksperymenty Llorente niekiedy okazują się przydatne.
– Już przywykłam.
Wy wszyscy jesteście… – przerywa, jakby szukała odpowiedniego słowa.
– Zdrowo
szurnięci? – podpowiada Iker ze szczerym rozbawieniem. – Dziwni? Niemożliwi do
zrozumienia? Po prostu pojebani?
Penny chichocze
krótko.
– Nie, nie, nie
chcę was urazić – oponuje. – Jesteście… specyficzni – stwierdza wreszcie.
– Potraktuję to
jako komplement. Zwykle określali nas o wiele dosadniejszymi słowami.
– Dobrze
potraktujesz. Dokąd idziemy?
– Niespodzianka.
Ale to niedaleko, ze dwadzieścia minut spacerku. Poza tym ufasz mi, prawda,
Penny? – spogląda na nią znacząco, na co szatynka uśmiecha się delikatnie.
– Ufam –
potwierdza. – Ale czy powinnam?
„Doskonale wiem,
w co gra. I, niech to szlag trafi, podoba mi się ta gra. Bo jest taka sama jak
ona; kusząca, ale w sumie niewinna.”
– A uważasz, iż
nie powinnaś?
– A uważasz, iż
powinnam tak myśleć? – próbuje zachować powagę, jednak po chwili wybucha
dźwięcznym śmiechem, o mało nie wywracając się na wysokich obcasach. I niby to
tylko prosta droga. – Zresztą, chyba się pogubiłam – przyznaje po chwili. – I
dziękuję, że mnie podtrzymałeś – dodaje ze słodkim uśmiechem. Dokładnie,
pomyślał, iż jej uśmiech jest słodki. A ona sama cholernie rozkoszna, kiedy
lekko się rumieni, ponieważ wyraźnie nie lubi chodzić na wysokich obcasach.
– Ależ nie
przesadzajmy, Penny, zaszczyt był po mojej stronie.
– Ufam, Iker –
powraca do poprzedniej myśli, udając, iż wcale się nie zarumieniła. Spostrzegł
różowiejące policzki, nim zdążyła odwrócić wzrok i opuścić głowę, jednak niech
już jej będzie, uda, iż wcale tego nie było. Pewnie ona ma taką nadzieję,
bowiem jest przecież już ciemno, a światło latarni potrafi oszukiwać.
– To dobrze,
Penny. A teraz spójrz przed siebie i podziwiaj Bilbao takie, jakim jest tego wieczora.
Bo dziś to miasto jest wyjątkowe i już nigdy nie natrafisz na nie w tej formie.
Ono przeminie, ta chwila zniknie, ale właśnie teraz jest tylko dla ciebie,
Penny.
Nie, nie chciał
wcale być romantyczny. Nawet nie zastanawiał się nad wypowiadanymi słowami,
jednakże Penny chyba się podobają, bo uśmiecha się pod nosem, a jej bursztynowe
tęczówki tańczą pomiędzy oświetlonymi latarnianym światłem budynkami wraz ze
szczęściem, jakie można wyczytać na jej twarzy. Jakie Iker widzi i cieszy się,
iż to wszystko dzięki niemu.
– Dla nas – szepcze cichutko Penny
bardziej do siebie, aniżeli do niego. Lecz supertalent Athleticu wie, co
brązowowłosa panna Amorebieta ma na myśli.
„Dla nas” –
powtarza w myślach zawodnik lokalnej drużyny piłkarskiej, uśmiechając się
delikatnie. – „Tak, zdecydowanie dla nas. Nawet jeśli nie dziś, kiedyś to
nastąpi”.
Potem idą w
milczeniu. Penny zafascynowana przygląda się ulicom stolicy prowincji Bizkaia,
zaś Iker obserwuje ją, asekuracyjnie obejmując ramieniem w talii. Tak na
wszelki wypadek, gdyby znów za wysokie obcasy dały o sobie znać. Ale musi
przyznać, iż to przyjemne uczucie przechadzać się z nią u boku po tym pięknym
mieście.
– A teraz spójrz
przed siebie, Penny – prosi po jakiś dwudziestu minutach od wyjścia z Los
Leones, wskazując wyciągniętą ręką dokładny kierunek. Z ust Wenezuelki wydobywa
się cichy jęk zachwytu. – Właśnie to chciałem ci pokazać – całuje ją w policzek
przy tych słowach, obserwując z niewiarygodną satysfakcją podziw na twarzy
swojej towarzyszki.
– Guggenheim –
wydusza wreszcie. – Rocznik dziewięćdziesiąty siódmy, zaprojektowane przez
Franka Gehry’ego z czterdziestu dwóch tysięcy osiemset siedemdziesięciu pięciu
arkuszy blachy tytanowej o grubości od jednej trzeciej do pół milimetra i
ogromnej ilości szkła. Forma przypominająca okręt z wielkim kwiatem na
szczycie… Nieziemskie. Cudowne. Idealne… Skąd wiedziałeś?
Przez całą jej
wypowiedź – na jednym wdechu, zachwyconym głosem, ze lśniącymi radością oczami
– Iker uśmiecha się z zadowoleniem, ale nawet i jego opanowuje zdziwienie,
kiedy Penny nagle delikatnie wyplątuje się z jego objęć i splata swoją dłoń z
jego.
Ma miękką, ciepłą
skórę i jest naprawdę rozradowana przyjściem tutaj. Widok odbijających się w blaszanym
muzeum świateł miasta oraz ciężarówek przemierzających wkomponowany w budowlę
most zaraz za nim daje niesamowity efekt.
– Wiedziałem. Bo
właśnie to kochasz, Penny. Bo to jest całe twoje życie, prawda? – wzrusza
skromnie ramionami, mocniej ściskając jej dłoń. Sama wykonała ten drobny gest,
sama też rusza w stronę budynku, do którego mają jeszcze dobre sto metrów.
– Tak, Iker,
kocham architekturę – przyznaje cicho. – I kocham ten widok, ten wieczór… Boże,
to jest niesamowite! I jeszcze ta rzeka w tle…
– Nervión. Albo
Ibaizabal. Jak kto woli, bo obie spotykają się tuż przed bramami miasta –
wchodzi jej w słowo, doskonale wiedząc, iż nazwy rzeki nie znała. – I tak,
Penny, to piękny widok.
– Zabierzesz mnie
tutaj jeszcze kiedyś? – szepcze dziewczyna w odpowiedzi. Oczy wciąż jej lśnią,
uśmiech zdobi usta, a szczęście powoduje, iż nagle rysy twarz miękką, zaciera
się ich ostra granica.
– Kiedy tylko
będziesz chciała – odszeptuje Iker. A potem, samemu nie wierząc w swoje czyny,
bierze w dłonie jej twarz i, przez ułamek sekundy wpatrując się w bursztynowe
oczy przepełnione jedynie radością i podziwem, muska jej usta.
A ona nie odsuwa
się, lecz jedynie odwzajemnia ten krótki pocałunek, ażeby kilka minut później
iść w stronę kolejnej niespodzianki u boku Ikera, który nie może uwierzyć w
swoje szczęście.
– Masz jeszcze
jakieś atrakcje zaplanowane na ten wieczór? – uśmiecha się ciepło, obserwując
kolejne budynki w Bilbao.
– Niedaleko,
dosłownie kilkaset metrów stąd. Chyba że masz już dość zwiedzenia na dziś,
Penny – odpiera, odwzajemniając gest. Penny Amorebieta wygląda na odrobinę
zmęczoną, co zauważył dopiero, kiedy uszedł z niej podziw nad Muzeum
Guggenheima. Już dawno minęła północ, a ona z problemami idzie na za wysokich
platformach, w jakie kazała wbić się jej ta szurnięta Argentynka.
– Guggenheima nic
nie pobije. Możemy to odłożyć na następny raz? – prosi cicho, wciąż z tym samym
ciepłym uśmiechem na twarzy. Iker pochyla się i całuje ją gdzieś w kącik ust,
po czym potwierdza:
– Oczywiście.
Odwieźć cię do domu? Mam auto pod San Mamés, albo weźmiemy taksówkę.
Dziewczyna
wzrusza ramionami, mocniej przywierając do jego boku.
– To najmniej
istotne, ważne, żeby z tobą, Iker.
– Łatwo uległa – kwituję cicho, wciąż siedząc w ramionach Nando.
– Łatwo – potwierdza. – Ale to była część planu. Wszystko jest częścią
planu. Albo było, jak w ich wypadku. Zaś plan ich dotyczący opracował
Amorebieta, który tamtego dnia przyjął ją w domu ciepłym uśmiechem i pytaniem,
czy ma ochotę na tacos. Roześmiała się wtedy i zrozumiała, iż ma jego pełną
akceptację. A właśnie tego potrzebowała najbardziej. Nie jego pytań, nie jego
radości, a właśnie cichego przyzwolenia i tolerancji obecnego stanu rzeczy.
– Nie rozumiem go – przyznaję cicho.
– Ja też. Chyba nikt go nie rozumie. I nigdy nie zrozumie. Fernando
Amorebieta to taki człowiek, który w swoim życiorysie ma więcej pytań niż
odpowiedzi. Kończymy na dziś, Amayu?
Skinam głową, po czym wyplątuję się z jego objęć – tak, przyznaję,
bardzo niechętnie – i sięgam po suszone mango. Trufle się skończyły, ale rano i
tak obsługa znów mi ich naniesie do przejedzenia.
– Kończymy. Zostajesz? – pytam cicho. – Jest za późno, żebyś wracał do
domu, a łóżko mam duże – dodaję z niesfornym uśmieszkiem błąkającym się w
kącikach ust. A on parska na to śmiechem.
– Idź pod prysznic, bo musisz się wyspać. Jutro czeka nas trudny dzień,
Amayu.
Przymykam powieki, przytakując ruchem głowy. Ciężki dzień to mało
powiedziane, bowiem czeka mnie rozmowa z Javim Martínezem, do której muszę
doprowadzić za wszelką cenę, cokolwiek Nando by mi nie mówił, jakkolwiek bardzo
by mi tego nie odmawiał.
Po prostu czuję, iż ten człowiek ukrywa coś, o czym nie wie nikt.
Może to właśnie on wie, dlaczego Penélope Amorebiety nie ma teraz z
nami tutaj, w Bilbao?
***
No to ruszamy z akcją chyba wreszcie.
W piątek półmetek. Trochę jestem rozdygana.
Dla Naty.
Do zobaczenia w sobotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz