23.10.2013

15. Iker.


`. Mówienie jest rzeczą głupców, milczenie – tchórzy, a słuchanie rzeczą mędrców.


Nie wiem, czy to się dzieje naprawdę. Autentycznie, głowy nie dam, ale po upływie sekundy, może dwóch, kiedy chcę już się wycofać, nagle mój najlepszy przyjaciel, mój Nando dotyka dłonią mojego policzka i odwzajemnia ten jeden mało znaczący pocałunek.
Coś, co miało nigdy się nie wydarzyć, zaczyna trwać do tego stopnia, iż zatrzymuję się w czasie. I nagle wszystko wydaje mi się całkowicie surrealistyczne, bo w całej tej tragedii, jaką jest teraz Athletic Club, odnaleźliśmy siebie. Bo gdyby nie ona, gdyby nie Penélope, nie byłoby mnie tutaj, nie siedziałabym na dywanie pochylona nad Nando, a jego gorące wargi wcale nie muskałyby raz po raz moich ust. Bez niej nie odnaleźlibyśmy się ponownie, lecz to wciąż bardziej mnie smuci.
Jeśli Penélope byłaby teraz z nimi, a oni byliby wraz z nią na samym szczycie,  ja, Fabrizia Fernández, wcale nie znalazłabym się tutaj, w Bilbao. I wcale nie zrozumiałabym, iż moje miejsce również znajduje się w tym przeklętym Kraju Basków u jego boku.
Uśmiecham się sama do siebie, a on nieznacznie się ode mnie odsuwa. Nawet nie zauważyłam wcześniej, iż pod wpływem jego pocałunku zamknęłam oczy. Teraz je otwieram i nie wierzę w to, co się stało. A on uśmiecha się do mnie, unosi delikatnie głowę, żeby cmoknąć mnie w kącik ust, i parska cichym chichotem.
To pewnie wina mojej zdziwionej, niedowierzającej miny i tego kompletnego rozbicia, jakie czuję. Pewnie on widzi je w moich oczach i jest nim szczerze rozbawiony, bo po chwili po prostu wstaje z tych moich kolan, a ja nawet nie spostrzegam, kiedy nagle siada obok mnie i mocno mnie obejmuje. Czuję jego oddech na swojej szyi, czuję jego ciepłe wargi jej dotykające, a jego dłonie przyjemnie palą moją talię.
Ale wciąż nie wierzę.
Bo to się nie mogło wydarzyć. On jest moim przyjaciel od zawsze, od dwudziestu trzech lat, na litość Boską! Jasne, wiem, z tych dwudziestu trzech lat spędziłam w Bilbao może z pięć – no, z osiem to maksymalnie – ale to przecież najmniej istotne, bo Fernando zawsze był.
Był jako przyjaciel.
I nic więcej. Nic ponad to.
Nigdy nawet nie odważyłam się pomyśleć o czymś więcej. Nie mogłam tego robić, ponieważ nie jestem nawet pewna, dlaczego go pocałowałam. Kiedyś taka perspektywa wydawała mi się… zła? Tak, to chyba dobre słowo. Bo Nando był dla mnie jak brat, zaś całowanie brata… Nie, nawet nie będę o tym myśleć.
– Przestań się zadręczać, Amayu – szepcze w moją szyję. Od jego głosu – a może tego gorącego oddechu? – przechodzi mnie dreszcz. A on to czuje i jakby celowo składa pocałunek na moim policzku.
– Nie zadręczam się – przeczę machinalnie. Bo tak naprawdę się zadręczam, że ten pocałunek nie powinien mieć miejsca. Że to wszystko jest iluzją, snem, który akurat trwa.
Zaraz obudzę się w mieszkaniu w Madrycie, a Nando wcale tutaj nie będzie. Między nami nigdy do niczego nie dojdzie, choć przez ostatnie dwa – trzy? No bo północ już za nami – dni doprowadzał mnie do niezrozumiałego szaleństwa, trzymał mnie za rękę, a ja drżałam na samą myśl o nim. Lecz nawet to nie zmienia faktu, iż ten pocałunek nie powinien mieć miejsca, bo jesteśmy przyjaciółmi. Tylko.
– Nando… – zaczynam cicho, trochę za słabym głosem. O tym, iż drży, nawet nie chcę pamiętać. A robi to niemiłosiernie, jak i cała przerażona ja pomimo znajdowania się w jego ramionach.
– Amayu, nie myśl – prosi mnie równie cicho. – Po prostu nie myśl. I nie mów niczego, czego moglibyśmy pożałować.
A pomimo jego słów wyduszam:
– Jaki to ma sens?
Wzdycha, odsuwając się ode mnie. Zamykam oczy, chyba nieświadomie, kiedy jego dłonie dotykają moich policzków.
– Patrz na mnie, Amaya – prosi miękko. Nie umiem nie ulec, bowiem oczy ma piękne, a ja je uwielbiam. – Wszystko ma sens. To tak samo, ja teraz możesz uważać, iż zniknięcie Penélope nie ma sensu, bo przecież jej życie było idealne, bo miała Ikera. Nie wiem, gdzie w tym był sens, nie wiem, czy ktokolwiek to kiedykolwiek odkryje, ale, Amayu, wszystko ma sens. Cokolwiek byśmy nie robili, to zawsze ma sens, choćby nawet ten był ukryty, choćbyśmy nawet nie potrafili go spostrzec.
Patrzę w te jego lazurowe oczy i zaczynam rozumieć.
Bo wszystko zawsze ma jakiś sens.


Jakkolwiek bardzo Iker Muniain byłby zdziwiony nagłą propozycją Jona dotyczącą wspólnego wyjścia na piwo, o wiele bardziej wprawiło go w osłupienie zdanie, jakie przyjaciel wypowiedział na chwilę przed przerwaniem połączenia telefonicznego:
– Tylko ogarnij się, jak na człowieka przystało, bo Meme zabierze ze sobą twoją Penélope.
Nawet nie zdążył się oburzyć, zaprotestować, czy wydusić z siebie jakiegokolwiek innego dźwięku. Do czego to doszło, ażeby Jon Aurtenetxe musiał organizować mu spotkania z Penny?
Choć nie, Iker naprawdę miał ochotę zaprosić ją gdzieś, gdziekolwiek podczas treningu, jednak uznał, iż po wczorajszym, wspólnym wieczorze panna Amorebieta musi mieć dla siebie kilka dni. Zdrowy rozsądek wygrał z dziwnym, niezrozumiałym szarpnięciem serca, o którym młody Iker Muniain najchętniej chciałby zapomnieć. Jakby wcale tego nie było, jakby Penny była zaledwie kimś, kto może, ale wcale nie musi, stać się ważną osobą.
W istocie – tak jest. Penny Amorebieta aspiruje na centrum świata Ikera, jednakże może wcale nim nie zostać. Bo przecież coś może się nie udać, coś może im w sobie się jednak nie spodobać, albo ktoś może zawrócić jej w miarę szybko w głowie.
„Nie, nie, nie oddam jej bez walki nikomu! Teraz jest moja i wykorzystam to do samego końca. A co będzie potem… Nie wiem.”
W każdym razie, pomimo wyraźnych obiekcji wobec pomysłu Jona – Meme? – nie tylko pojawił się Los Leones, nie tylko zaniemówił na widok Penny, ale też dzielnie ją zabawia, kiedy Aurtenetxe zajmuje się obcałowywaniem z klubową dietetyczką.
Musi im przyznać – razem wyglądają co najmniej słodko, jednakże ten związek nie ma prawa bytu. Meme jest zła, zbyt nieczuła dla ciepłego, wrażliwego Baska. Meme nie nadaje się na kobietę życia Jona, a jednak przez przypadek się nią stała. I na pewno, już nie przez przypadek, Aurtenetxe będzie cierpiał, kiedy Meme de Olano nareszcie się nim znudzi, zachce nagle zabawić się kimś nowym, kimś, kogo pewnie nigdy nawet nie podejrzewali o jakikolwiek związek z Argentynką. Albo Javim, co jest bardziej realne.
Bo dwie podobnie zepsute dusze muszą trwać przy sobie, ażeby przetrwać.
Zaś on, Iker Muniain, potrzebuje tej drobniutkiej szatyneczki siedzącej u jego boku i zawzięcie rozprawiającej o tutejszym klimacie, co jakiś czas poprawiając nerwowo grzywkę. Jakkolwiek wolałby jeszcze tego do siebie nie dopuszczać, na sam dźwięk „twoją Penélope” uśmiechnął się pod nosem i nawet nie chciał protestować, iż to dziewczę wciąż nie jest jego.
Ale kiedyś będzie, prawda?
– To wszystko wina oceanu – wtrąca piłkarz, krzywiąc się nieznacznie na widok Meme szepczącej coś Jonowi. Bardzo nie podoba mu się błysk w oczach przyjaciela, jednakże teraz powinien skupić się na Penny. W istocie, taki ma zamiar. Perswadowanie Aurtenetxe bezsensu dalszego spotykania się z Meme i tak jest bezcelowe, bo niejednokrotnie już próbował i zawsze spełzało jedynie na próbach. Jakby ten człowiek był głuchy na wszelkie uwagi osób, które naprawdę chcą dla niego dobrze. A Meme jest złem wcielonym, wszystkim tym, co być może kusi, lecz powinno zniknąć, ażeby życie spokojnie toczyło się dalej po odpowiednich torach.
– Prądów, dokładniej – precyzuje Penélope.
– Ciepły prąd gujański. Wiem.
Penny uśmiecha się uroczo, a po chwili wybucha cichym chichotem.
– Oni wymieniają… ehm, ślinę – wskazuje ruchem głowy na zaabsorbowaną sobą parkę naprzeciw. – A my naprawdę będziemy rozmawiać o prądach morskich?
Musi jej przyznać, iż cholernie uroczo odrzuca głowę do tyłu, kiedy wybucha śmiechem. I cholernie uroczo się uśmiecha, ale do tej konkluzji doszedł już wcześniej.
– Nie, Penny, my sobie stąd pójdziemy – oświadcza. Dziewczyna obdarza go zdziwionym spojrzeniem. – Chciałem wczoraj cię gdzieś zabrać, ale dziś na pewno równie bardzo ci się tam spodoba.
– Mam się bać? – pyta z niepokorną nutką w głosie, wstając od stolika na samym końcu Los Leones. Przez chwilę Iker w jej oczach widzi pytanie, czy wypada przerywać zajętym sobą Jonowi i Meme, jednakże ci w tej samej chwili coś sobie szepczą jeszcze raz i również podnoszą się z wygodnych sof. Nim Penny zdąża się odezwać, Iker nachyla się nad nią, obejmuje ramieniem jej talię i szepcze:
– Nie masz czego, prawda?
Meme w przelocie całuje przyjaciółkę w policzek i bez słowa znika z Jonem o bardzo triumfującym wyrazie twarzy.
– Nimi się nie przejmuj. Z czasem przywykniesz – obiecuje jeszcze Iker, wyprowadzając swoją towarzyszkę z Los Leones. Dziś Cozza postanowił nie przeszkadzać, lecz i tak w piętnaście minut po pojawieniu się graczy lokalnego klubu w lokalu kelnerka przyniosła im wybrane przez mistrza przystawki. Domówili jedynie kilka butelek piwa bez ryzyka upicia. Eksperymenty Llorente niekiedy okazują się przydatne.
– Już przywykłam. Wy wszyscy jesteście… – przerywa, jakby szukała odpowiedniego słowa.
– Zdrowo szurnięci? – podpowiada Iker ze szczerym rozbawieniem. – Dziwni? Niemożliwi do zrozumienia? Po prostu pojebani?
Penny chichocze krótko.
– Nie, nie, nie chcę was urazić – oponuje. – Jesteście… specyficzni – stwierdza wreszcie.
– Potraktuję to jako komplement. Zwykle określali nas o wiele dosadniejszymi słowami.
– Dobrze potraktujesz. Dokąd idziemy?
– Niespodzianka. Ale to niedaleko, ze dwadzieścia minut spacerku. Poza tym ufasz mi, prawda, Penny? – spogląda na nią znacząco, na co szatynka uśmiecha się delikatnie.
– Ufam – potwierdza. – Ale czy powinnam?
„Doskonale wiem, w co gra. I, niech to szlag trafi, podoba mi się ta gra. Bo jest taka sama jak ona; kusząca, ale w sumie niewinna.”
– A uważasz, iż nie powinnaś?
– A uważasz, iż powinnam tak myśleć? – próbuje zachować powagę, jednak po chwili wybucha dźwięcznym śmiechem, o mało nie wywracając się na wysokich obcasach. I niby to tylko prosta droga. – Zresztą, chyba się pogubiłam – przyznaje po chwili. – I dziękuję, że mnie podtrzymałeś – dodaje ze słodkim uśmiechem. Dokładnie, pomyślał, iż jej uśmiech jest słodki. A ona sama cholernie rozkoszna, kiedy lekko się rumieni, ponieważ wyraźnie nie lubi chodzić na wysokich obcasach.
– Ależ nie przesadzajmy, Penny, zaszczyt był po mojej stronie.
– Ufam, Iker – powraca do poprzedniej myśli, udając, iż wcale się nie zarumieniła. Spostrzegł różowiejące policzki, nim zdążyła odwrócić wzrok i opuścić głowę, jednak niech już jej będzie, uda, iż wcale tego nie było. Pewnie ona ma taką nadzieję, bowiem jest przecież już ciemno, a światło latarni potrafi oszukiwać.
– To dobrze, Penny. A teraz spójrz przed siebie i podziwiaj Bilbao takie, jakim jest tego wieczora. Bo dziś to miasto jest wyjątkowe i już nigdy nie natrafisz na nie w tej formie. Ono przeminie, ta chwila zniknie, ale właśnie teraz jest tylko dla ciebie, Penny.
Nie, nie chciał wcale być romantyczny. Nawet nie zastanawiał się nad wypowiadanymi słowami, jednakże Penny chyba się podobają, bo uśmiecha się pod nosem, a jej bursztynowe tęczówki tańczą pomiędzy oświetlonymi latarnianym światłem budynkami wraz ze szczęściem, jakie można wyczytać na jej twarzy. Jakie Iker widzi i cieszy się, iż to wszystko dzięki niemu.
Dla nas – szepcze cichutko Penny bardziej do siebie, aniżeli do niego. Lecz supertalent Athleticu wie, co brązowowłosa panna Amorebieta ma na myśli.
„Dla nas” – powtarza w myślach zawodnik lokalnej drużyny piłkarskiej, uśmiechając się delikatnie. – „Tak, zdecydowanie dla nas. Nawet jeśli nie dziś, kiedyś to nastąpi”.
Potem idą w milczeniu. Penny zafascynowana przygląda się ulicom stolicy prowincji Bizkaia, zaś Iker obserwuje ją, asekuracyjnie obejmując ramieniem w talii. Tak na wszelki wypadek, gdyby znów za wysokie obcasy dały o sobie znać. Ale musi przyznać, iż to przyjemne uczucie przechadzać się z nią u boku po tym pięknym mieście.
– A teraz spójrz przed siebie, Penny – prosi po jakiś dwudziestu minutach od wyjścia z Los Leones, wskazując wyciągniętą ręką dokładny kierunek. Z ust Wenezuelki wydobywa się cichy jęk zachwytu. – Właśnie to chciałem ci pokazać – całuje ją w policzek przy tych słowach, obserwując z niewiarygodną satysfakcją podziw na twarzy swojej towarzyszki.
– Guggenheim – wydusza wreszcie. – Rocznik dziewięćdziesiąty siódmy, zaprojektowane przez Franka Gehry’ego z czterdziestu dwóch tysięcy osiemset siedemdziesięciu pięciu arkuszy blachy tytanowej o grubości od jednej trzeciej do pół milimetra i ogromnej ilości szkła. Forma przypominająca okręt z wielkim kwiatem na szczycie… Nieziemskie. Cudowne. Idealne… Skąd wiedziałeś?
Przez całą jej wypowiedź – na jednym wdechu, zachwyconym głosem, ze lśniącymi radością oczami – Iker uśmiecha się z zadowoleniem, ale nawet i jego opanowuje zdziwienie, kiedy Penny nagle delikatnie wyplątuje się z jego objęć i splata swoją dłoń z jego.
Ma miękką, ciepłą skórę i jest naprawdę rozradowana przyjściem tutaj. Widok odbijających się w blaszanym muzeum świateł miasta oraz ciężarówek przemierzających wkomponowany w budowlę most zaraz za nim daje niesamowity efekt.
– Wiedziałem. Bo właśnie to kochasz, Penny. Bo to jest całe twoje życie, prawda? – wzrusza skromnie ramionami, mocniej ściskając jej dłoń. Sama wykonała ten drobny gest, sama też rusza w stronę budynku, do którego mają jeszcze dobre sto metrów.
– Tak, Iker, kocham architekturę – przyznaje cicho. – I kocham ten widok, ten wieczór… Boże, to jest niesamowite! I jeszcze ta rzeka w tle…
– Nervión. Albo Ibaizabal. Jak kto woli, bo obie spotykają się tuż przed bramami miasta – wchodzi jej w słowo, doskonale wiedząc, iż nazwy rzeki nie znała. – I tak, Penny, to piękny widok.
– Zabierzesz mnie tutaj jeszcze kiedyś? – szepcze dziewczyna w odpowiedzi. Oczy wciąż jej lśnią, uśmiech zdobi usta, a szczęście powoduje, iż nagle rysy twarz miękką, zaciera się ich ostra granica.
– Kiedy tylko będziesz chciała – odszeptuje Iker. A potem, samemu nie wierząc w swoje czyny, bierze w dłonie jej twarz i, przez ułamek sekundy wpatrując się w bursztynowe oczy przepełnione jedynie radością i podziwem, muska jej usta.
A ona nie odsuwa się, lecz jedynie odwzajemnia ten krótki pocałunek, ażeby kilka minut później iść w stronę kolejnej niespodzianki u boku Ikera, który nie może uwierzyć w swoje szczęście.
– Masz jeszcze jakieś atrakcje zaplanowane na ten wieczór? – uśmiecha się ciepło, obserwując kolejne budynki w Bilbao.
– Niedaleko, dosłownie kilkaset metrów stąd. Chyba że masz już dość zwiedzenia na dziś, Penny – odpiera, odwzajemniając gest. Penny Amorebieta wygląda na odrobinę zmęczoną, co zauważył dopiero, kiedy uszedł z niej podziw nad Muzeum Guggenheima. Już dawno minęła północ, a ona z problemami idzie na za wysokich platformach, w jakie kazała wbić się jej ta szurnięta Argentynka.
– Guggenheima nic nie pobije. Możemy to odłożyć na następny raz? – prosi cicho, wciąż z tym samym ciepłym uśmiechem na twarzy. Iker pochyla się i całuje ją gdzieś w kącik ust, po czym potwierdza:
– Oczywiście. Odwieźć cię do domu? Mam auto pod San Mamés, albo weźmiemy taksówkę.
Dziewczyna wzrusza ramionami, mocniej przywierając do jego boku.
– To najmniej istotne, ważne, żeby z tobą, Iker.


– Łatwo uległa – kwituję cicho, wciąż siedząc w ramionach Nando.
– Łatwo – potwierdza. – Ale to była część planu. Wszystko jest częścią planu. Albo było, jak w ich wypadku. Zaś plan ich dotyczący opracował Amorebieta, który tamtego dnia przyjął ją w domu ciepłym uśmiechem i pytaniem, czy ma ochotę na tacos. Roześmiała się wtedy i zrozumiała, iż ma jego pełną akceptację. A właśnie tego potrzebowała najbardziej. Nie jego pytań, nie jego radości, a właśnie cichego przyzwolenia i tolerancji obecnego stanu rzeczy.
– Nie rozumiem go – przyznaję cicho.
– Ja też. Chyba nikt go nie rozumie. I nigdy nie zrozumie. Fernando Amorebieta to taki człowiek, który w swoim życiorysie ma więcej pytań niż odpowiedzi. Kończymy na dziś, Amayu?
Skinam głową, po czym wyplątuję się z jego objęć – tak, przyznaję, bardzo niechętnie – i sięgam po suszone mango. Trufle się skończyły, ale rano i tak obsługa znów mi ich naniesie do przejedzenia.
– Kończymy. Zostajesz? – pytam cicho. – Jest za późno, żebyś wracał do domu, a łóżko mam duże – dodaję z niesfornym uśmieszkiem błąkającym się w kącikach ust. A on parska na to śmiechem.
– Idź pod prysznic, bo musisz się wyspać. Jutro czeka nas trudny dzień, Amayu.
Przymykam powieki, przytakując ruchem głowy. Ciężki dzień to mało powiedziane, bowiem czeka mnie rozmowa z Javim Martínezem, do której muszę doprowadzić za wszelką cenę, cokolwiek Nando by mi nie mówił, jakkolwiek bardzo by mi tego nie odmawiał.
Po prostu czuję, iż ten człowiek ukrywa coś, o czym nie wie nikt.
Może to właśnie on wie, dlaczego Penélope Amorebiety nie ma teraz z nami tutaj, w Bilbao?


***
No to ruszamy z akcją chyba wreszcie.
W piątek półmetek. Trochę jestem rozdygana.  
Dla Naty.
Do zobaczenia w sobotę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz