`.
Bóg dał nam życie, ale rządzi światem diabeł.
– Javiego na samą wieść o udanej randce – Penélope pojawiła się
następnego dnia na treningu lekko rozkojarzona i głupio uśmiechała się do Ikera
– o mało szlag nie trafił. Tamtą noc spędził samotnie, bo Remedios podobno
miała coś do załatwienia. Cholera wie, gdzie mogła być; opcji jest co najmniej
kilkanaście, odpowiedzi – żadnej. Z klasycznym dla nas wyczuciem sytuacji nie
pytaliśmy o to. Nie wypadało, bo to jej prywatne życie. Tak samo jak prywatna
była nienawiść Javiera, choć ta powoli zaczynała przekształcać się w chorą
obsesję. Nie dogryzał jej osobiście, nawet nie miał na to ochoty, po prostu
mordowali się spojrzeniami, robili sobie na złość tym, jak czule potrafili
traktować bliskie sobie osoby. Zakochana, choć jeszcze nie w pełni tego
świadoma Penélope, była tak denerwującym zjawiskiem, że w oczach Martíneza za
każdym razem pojawiły się klasyczne kurwiki. Na sam dźwięk jej imienia, na samą
myśl o niej szlag go trafiał. A kiedy widział ją szczęśliwą, miał ochotę coś
rozwalić. Wyżywał się na biednej futbolówce, albo na siłowni. Wsadzał w uszy
słuchawki podłączone do telefonu komórkowego odtwarzającego w kółko pierwsze
albumy Red Hotów i skupiał się tylko na sobie. Nie myślał wtedy o niej w ogóle.
Tylko to oraz Remedios mogło uratować go od ostatecznej klęski w
starciu z nienawiścią. To nie była równa walka, Javier ulegał wyjątkowo łatwo,
jakby wcale nie zdając sobie sprawy ze stawki tamtego meczu. Potraktował tę
rozgrywkę jak sparing. Przegrał. A wraz z nim i my.
A jednak to on jako jedyny pozostał przy zdrowych zmysłach, kiedy nie
było już odwrotu.
Tak, do cholery,
na sam jej widok siedzącej w rogu boiska numer cztery i cicho śmiejącej się z
żartów Meme coś go trafia. I bynajmniej nie jest to namiętność, miłość, czy
nawet pożądanie. Czysta nienawiść uskrzydla, dodaje mu energii, chęci do gry i
ochoty na dokopanie wspaniałemu Muniainowi znajdującemu się w drużynie
przeciwnej. Na szczęście, bo Javier Martínez czuje przemożną potrzebę
przyłożenia komuś właśnie teraz, w tym momencie, na boisku numer cztery w
Lezamie. Najlepiej Amorebiecie, bo to on ją tutaj po raz pierwszy sprowadził,
albo właśnie Ikerowi, który obdarza cudowną Penélope tęsknymi spojrzeniami.
Ciekawe, czy już
wpakowała mu się do łóżka, żeby móc powiedzieć, iż zaliczyła największy talent
z całej Lezamy. Jeśli tak, to w najbliższym czasie można się spodziewać, iż
zmieni obiekt westchnień na jakiś inny. Wygląda na taką, co chciałaby zaliczyć
noce co najmniej z połową składu, przynajmniej tą nieżonatą. Jakkolwiek pewnie
nie miałaby skrupułów przed zniszczeniem kilku rodzin poprzez uwiedzenie
jednego, czy drugiego zajętego piłkarza.
Może dla
większości Penélope Amorebieta wygląda na nieśmiałą, słodziutką dziewczynkę,
jednak on, Javier Martínez, nie da się na to nabrać. Na swojej drodze spotkał
już wiele podobnych do niej i zawsze szczerze żałował tych znajomości. A
przecież każda z tych dziewcząt była tylko kolejną zabawką w młodych dłoniach
utalentowanego Baska. Wobec żadnej nie czuł niczego poza pożądaniem i każdą z
nich zostawiał po kilku mile spędzonych nocach i równie szybko zapominał. A one
robiły to samo, bowiem Javi Martínez nie zwykł obiecywać czegokolwiek, o
przywiązaniu, uczuciu, czy związku nawet nie wspominając.
Wyjątek nazywa
się Meme i obdarza go uroczym uśmiechem z rogu boiska numer cztery. Wyjątek
jest piękny i nie oczekuje niczego ponad luźną, opartą na seksie relację.
Jasnowłosa panienka de Olano jest całkowicie idealna w oczach swojego
przyjaciela, który przez wiele miesięcy trwania w pozornie bardzo jasnym
układzie zdążył się doń przywiązać. Potrafi się do tego przyznać – przynajmniej
przed samym sobą – jednakże wciąż nachodzą go wątpliwości, czy to poprawne, czy
ma prawo wymagać czegokolwiek od wolnego ptaka, jakim niewątpliwie jest piękna
Argentynka.
Czyżby nieczuły
sukinsyn miękł pod jednym spojrzeniem jej przeszywających, ciemnych tęczówek?
Niemożliwe. Kiedyś, kiedy był młodszy, mógł łudzić się uczuciami wobec Meme,
lecz to już przeminęło.
Nie kocha jej i
nigdy jej nie pokocha. Javi nie pokocha nikogo, bo po tym świecie nie chodzi
tak niesamowita dusza, która umiałaby zmusić go do miłości; która okazałaby się
jego miłości godna. Stworzony w
podświadomości Martíneza obraz tej osoby jest odzwierciedleniem wszystkiego
tego, czego on sam nie ma w sobie. A wraz z nim i Meme. Oboje są źli,
nieznający prawdziwych uczuć i niepotrzebujący ich do satysfakcjonującego
życia. Meme jest jego kobiecą wersją, lustrzanym odbiciem i właśnie dlatego
nigdy jej nie pokocha. Ten układ jest najlepszym, co mogło się przytrafić dwóm
pożartym przez nienawiść duszom. Choć jedna z nich wygląda na aż nadto
zadowoloną, kiedy Penélope Amorebieta śmieje się z jej żartów.
Pewnie go
kompromituje podkoloryzowanymi historyjkami z ich wspólnych dni. Nawet by się
temu nie zdziwił, ba, nie oburzyłby się, gdyby nie fakt, iż właśnie ta
przeklęta, mała, brzydka Penélope jest słuchaczką jego demona. Pięknego demona,
poprawniej mówiąc.
Javi wzdycha
sobie pod nosem, odganiając wszelkiego rodzaju myśli dotyczące zażyłości między
Penélope a jego Meme. Pewnie pokłócą się za kilka dni, potem z tydzień pobędą
posprzeczane, a potem znów staną się wielkimi przyjaciółkami. Zna ten schemat z
poprzednich znajomości Meme.
Kobiety.
Irracjonalne stworzenia, których nie warto próbować zrozumieć. Nie warto ich
kochać i zwracać uwagi na ich wydumane uczucia. Jedynie uwodzenie tych pięknych
stworzeń ma sens i może być uznawane za wspaniałą, emocjonującą rozrywkę.
Lecz ten
mężczyzna, ciemnowłosy, przystojny, wysoki i do tego bogaty piłkarz światowej
sławy, jest omotany żądzą ciała i nienawiścią. Niczym więcej, niczym mniej,
tylko tymi dwiema cechami, jakie czynią z niego wcielenie zła.
A przecież Meme
takiego go uwielbia. Akceptuje i się nie burzy. Jest taka sama, równie zła i
nieczuła.
Pewnie Javier
Martínez dłużej pogrążałby się w swoich rozważaniach na temat sensu przyjaźni
między Meme a Penélope – nie, nie, wcale a wcale nie myśli o tym z lekką
ironią, jakby ta dziewczynka nie była godna Meme – lecz Ikerowi zaczyna nudzić
się przetrzymywanie piłki na swojej flance i podaje ją do Llorente. Zaś
odpowiedzialny na krycie Fernando Martínez zostaje zmuszony bezczelnie go
sfaulować, ażeby nie przedostał się pod pole karne.
– Za dużo myślisz
– parska śmiechem Llorente, zbierając się z murawy przy pomocy ręki
przyjaciela. – I wciąż nie umiesz odbierać piłki bez fauli.
Tego mógł się
spodziewać po Fernando. Wybuchu śmiechu, lekkiego przytyku i braku złości za
nieprzepisowe odebranie piłki. W tym wypadku zwyczajny faul taktyczny.
Javi wzrusza
ramionami.
– Meme nie było,
teraz siedzi z tym chuderlawym dziewuszyskiem, a mnie…
– Szlag trafia –
kończy zań starszy z Basków. – W pełni cię rozumiem, ale teraz musimy się
skupić na grze. Po treningu idziemy na piwo – oświadcza władczo, na co Javier
przytakuje ruchem głowy z leciutko ironicznym uśmieszkiem. Jak zawsze
oczywiście. Piwo po treningu podawane w Los Leones jest słabe, trochę lurowate
i na pewno nie można się nim upić, choć kiedyś Llorente postawił sobie to za
punkt honoru. A dokładniej założył się z Martínezem, iż wyjdzie z Los Leones
zalany w sztok tylko przy pomocy tamtejszego browara.
Nie wyszedł. Ba,
on nawet nie miał następnego dnia kaca, co oznaczało, iż w sztok się nie zalał.
Zakład przegrał z kretesem, przez co Javi przez calutki miesiąc nie musiał się
martwić o zaopatrzenie swojej lodówki, gdyż miał kuchareczkę w postaci
przyjaciela. Zresztą gotowanie go nigdy tak naprawdę nie interesowało, o czym
Meme doskonale wiedziała. Przygotowując tygodniowe menu, wybierała takie dania,
ażeby tylko Martínez mógł je szybko przyrządzić bez nakładu zbędnej siły, czasu
i ochoty. A w szczególności tej ostatniej, której zawsze brakowało. Nie żeby
był leniwy, czy coś w ten deseń; Javier Martínez Aguinaga po prostu od dziecka
cierpiał na kompleks niechęci robienia czegokolwiek ponad program, a kiedy
cecha ta połączyła się z przekonaniem, iż są mu przeznaczone o wiele wyższe
cele aniżeli jakieś gotowanie, kuchnię zaczął omijać szerokim łukiem.
– I tak się nie
ujebiesz – prycha Martínez, za co zostaje zdzielony po głowie przez
przyjaciela. Że niby to przypadek, w co żaden z nich nie wierzy. Nie tak, jak
wyraźna większość drużyny, która upatruje w ich przepychankach zaledwie
nieudolność, jaką Javi prezentuje na wciąż obcej sobie pozycji środkowego
obrońcy. A niby Amorebieta miał być taki wspierający swoim doświadczeniem i
pomocny.
Pierdolenie.
Ledwo udaje miłego, choć wychodzi mu to na tyle perfekcyjnie, ażeby udało mu
się nabrać praktycznie każdego. Ale nie Javiego, który grę aktorską potrafi
wyczuwać na kilometr. Zaś Fernando Amorebieta wyraźnie gra miłego, jakby miał
już serdecznie dość złośliwych spojrzeń wymienianych pomiędzy Javim a Penélope.
Jakkolwiek kilkukrotnie młodemu Baskowi udało się dostrzec na twarzy
wenezuelskiego kolegi cień pobłażliwego uśmieszku.
Rozgryzienie
Amorebiety jest doprawdy ciężkie. Jeszcze nigdy nie poznał tak skomplikowanego
człowieka o tylu różnych, całkowicie odmiennych twarzach.
– Ujebię, jeśli
się postaram – odpiera na to rozbawiony Llorente. – A wiem, że obaj mamy na to
wielką ochotę.
W istocie – chyba
nikt nie zna go tak doskonale jak Fernando Llorente. Bo w chwili, kiedy znów
utracił Meme na rzecz nieznanego sobie nawet przeciwnika – na pewno nie
spędziła nocy ani z Jonem, ani Markelem, bo obaj dziś są w doskonałej formie i
nie wyglądają bynajmniej na takich, którzy nie przespali wielu godzin – a irytująco
brzydka Penélope Amorebieta śmieje mu się prosto w twarz, zamykając w swojej
małej pułapce naiwnego Muniaina, jedynie rwanie dup w dobrym klubie może
uratować ten dzień.
– Ale nie idziemy
do Los Leones – zastrzega Martínez.
Na to Fernando
Llorente unosi znacząco brwi.
– Ma się
rozumieć, że 69.
– Wolałabyś nie wiedzieć, jak zwykle kończyły się wieczory w 69. Albo
to ja wolałbym ci się do tego nie przyznawać, bo po tym, jakie zaszły w nas
zmiany, na samo wspomnienie 69 robi mi się głupio przed samym sobą. Mogę
usprawiedliwiać się jedynie tym, iż wtedy byłem innym człowiekiem, osobą
otumanioną złem i nienawiścią. Cynikiem, któremu brakowało w życiu uczuć, który
uważał je za zbędne. I Javi również był innym człowiekiem, kimś, kogo dziś na
pewno nie przypomina. Lecz to nie zmienia faktu, iż nic nas nie usprawiedliwia
za każdą noc spędzoną w 69. Żałuję ich, choć zapewne jeśli nie wylądowałbym
zawczasu w tym klubie, trafiłbym do innego w nieodłącznym towarzystwie
Martíneza i Remedios.
Pomyśl sobie, Amayu, jak doskonale byliśmy dobrani – prycha ironicznie
mój przyjaciel. W jego głowie słyszę cały ten żal, do jakiego się przyznał, ale
potrafię zaledwie się uśmiechnąć i rzucić mu truflę. Łapie ją w locie, a mi
wydaje się, iż chciałby odwzajemnić mój uśmiech, jednak nie potrafi tego
zrobić. Wspomnienia i ogromne pokłady bólu duszą go, zaś ja nie umiem temu
podołać. – Cynik, hedonistyczny skurwysyn i klasyczna dziwka. Doborowe
towarzystwo. W 69 niepodzielnie panowaliśmy, ten klub był naszą salą tronową, a
boks w najlepszej części pomieszczenia podwyższeniem, na którym zwykle ustawia
się trony. Nigdzie nie czuliśmy się tak doskonale jak w tym klubie. Nawet w
dni, kiedy Remedios znikała, kiedy milczała całymi godzinami i nie można było
się z nią dogadać. Z czasem takie chwile pojawiały się coraz częściej, jakby
wiedziała, iż musi wycofać się z życia Javiego.
Jakby była częścią jakiegoś pieprzonego planu, o którym nie
wiedzieliśmy. A ten przewidywał wszystko – nasz upadek, jej ucieczkę, dno, na
którym teraz jesteśmy. Nie wiemy, kto tak naprawdę mógł to wymyślić. Musiał być
to ktoś bez serca, ktoś nieczuły i zły. O wiele bardziej zły od nas za czasów,
kiedy była Penélope.
– Nando, ułoży się – zapewniam cicho. Widzę, jak szklą mu się oczy,
widzę jego cierpienie i sama odczuwam prawie fizyczny ból, bo nie potrafię mu
pomóc. Ta sytuacja przerasta nie tylko mnie, ale również i jego. Cały Athletic
Bilbao.
Uśmiecha się smutno, jakby z żalem. Bez zbędnego myślenia zsuwam się z
sofy na dywan, co mój przyjaciel odczytuje jednoznacznie. Wtula się we mnie
mocno, jakby szukał ratunku tam, gdzie tak naprawdę nigdy go nie odnajdzie, a
mnie wydaje się, iż cicho szlocha.
– Ułoży się – powtarzam. – Ja was uratuję, nie spadniemy wszyscy na
samo dno – obiecuję naiwnie, ponieważ doskonale wiem, że to tylko złudna
nadzieja, do której nie mamy prawa.
Nie uratuję ich.
Nie uratuję, bo nie jestem nią, Penélope. A jednak kłamię, łudzę
siebie i jego, ażeby tylko trochę mu ulżyć.
Nando unosi oczy do góry i przez długą chwilę patrzy wprost na mnie w
milczeniu. A ja wiem, iż on zdaje sobie sprawę z moich kłamstw. Jednak wcale
tego nie mówi. Całuje tylko mój policzek, układa się głową na moich kolanach i
powoli zbiera się do kontynuowania opowieści, kiedy ja nieświadomie wplatam palce
w jego włosy i błądzę myślami dookoła tego, jak wspaniale byłoby ich wszystkich
nie okłamywać.
Klub 69 został
otworzony w jednej z tych cudownych, odrestaurowanych kamieniczek w starej
części Bilbao dość dawno temu. Na tyle dawno, ażeby Javi Martínez na imprezie
otwierającej nie był, co w sumie nie przeszkadza mu spokojnie panować nad
kilkoma salami mieszczącymi się na parterze owego budynku. Ba, nawet z
właścicielką jest blisko zaprzyjaźniony. Mały romansik jakiś czas temu do
czegoś zobowiązuje, nie? Dosłownie kilka nocy, a następnie wspólna decyzja, że
choć było miło, szybko się skończyło i ciągnięcie tego na siłę byłoby bez
sensu. Miała podobne podejście do życia co on, podobnie traktowała uczucia,
wcale weń nie wierząc.
A jednak Javi
wytrzymał z tamtą kobietą, z Andarą Perez, zaledwie te kilka razy. Pomimo jej
podobieństw do wielbionej Meme, nie umiał dłużej. Doprowadzała go do szału na chwilę
przed rozstaniem i tylko dlatego, iż ona czuła dokładnie to samo, pozostali
przyjaciółmi.
– Javi, jak miło
cię widzieć – woła właśnie ona, uroczo się uśmiechając zza barowej lady. Nie,
nie pracuje dziś jako barmanka, a jedynie przygotowuje sobie drinka.
– Andaro,
piękniejesz z każdym dniem – odpiera na to Martínez z wysmakowaną nonszalancją,
mierząc ją spojrzeniem. Panna Pérez jest rzeczywiście ładna – zgrabna, wysoka,
smukła, ciemnowłosa i ciemnooka, zaś obcisłe szorty i top bez ramiączek
świetnie podkreślają jej figurę.
Uśmiecha się
delikatnie, lekceważąco machając dłonią.
– Słodzisz, Javi,
a nigdy nie umiałeś tego robić – zauważa sympatycznie. – Loża królewska czeka,
zaraz podejdzie do was kelnerka – dodaje, całując w kącik ust obu mężczyzn.
Javiera gest ten bawi, zaś Fernando ma na nią wyraźną ochotę.
Wszak Andara jest
piękna i nie szuka zobowiązań.
– Ale ty również
masz się pokazać! – woła za odchodzącą właścicielką klubu Llorente, na co Javi
parska śmiechem.
– Najlepiej z
butelką wina! – dodaje Martínez. Andara odwraca się w ich stronę i z
charakterystyczną dla siebie subtelnością prezentuje środkowy palec lewej
dłoni, na co obaj piłkarze wybuchają śmiechem. A potem spokojnie osuwają się na
czarne, skórzane kanapy „vipowskiej” loży w 69.
Fernando wzdycha
ciężko, obserwując skąpo odziane dziewczęta wijące się na parkiecie w rytm
radiowo-klubowych hitów.
– Więc dlaczego
jej nie było? – pyta lekko znużonym tonem.
Javi wzrusza
ramionami.
– Nie mam
pojęcia. Nie powiedziała ani słowa na ten temat ani przed treningiem, ani po
nim. Nie zadzwoniła wczoraj, żeby się usprawiedliwić. A ja nie powinienem nawet
tego od niej oczekiwać – ton jego głosu jest pozornie obojętny, jednak nie umie
ukryć zawodu postawą Meme w swoich oczach. A Fernando Llorente już dawno
nauczył się czytać zeń niczym z otwartej księgi w języku baskijskim.
– Jon? –
proponuje spokojnie Fernando. Dopiero zbiera siły do zaatakowania pełną
artylerią swojego cynizmu.
– Nie. Jon był
zbyt wyspany. Poza tym kiedy do niego wraca… – przy ostatnim wyrazie w
powietrzu wykonuje cudzysłów, a potem chwilę milczy, szukając odpowiednich słów.
– Kiedy do niego wraca, to po nim widać. A dziś widziałem tylko nieszczęśliwie
zakochanego szczeniaka.
– Bardzo
subtelne, ale rzeczywiście przypominał szczeniaka. Tego pseudo szczura Ibaia, nie?
– kpi, co Javi komentuje jedynie prychnięciem. – Markel?
– Nie. On też nie
wyglądał na takiego, który spędził noc z Meme.
– Więc kogo
podejrzewasz o uprowadzenie ci twojej nieprawdopodobnie wiernej kochanki?
Martínez zgrabnie
udaje, iż wcale nie słyszy drwiącej nuty w głosie przyjaciela.
– I właśnie tutaj
leży problem. To nikt od nas, nikt z tych, którzy zwykli z nią sypiać.
– Cudowna
Remedios poszerza grono adoratorów? – kpi Llorente. Javiera to nie rusza, gdyż
już dawno przekonał się, iż nawet jeśli przyjaciel próbuje podejść poważnie do
tematu, nie potrafi pozbyć się charakterystycznego dlań cynizmu.
Odpowiedzi na ten
przytyk Fernando się nie doczekuje. I w sumie nieszczególnie mu to przeszkadza,
bowiem Andara pojawia się w loży z trzema drinkami na srebrnej tacy.
– Javi, krwawa Mary
– podaje mu wysoką szklankę, wcale nie przejmując się, iż spojrzenie Baska
muska jej odsłonięty biust. Przywykła, a Javi i tak widział ją nago
niejednokrotnie i nigdy nie wyglądał na zawstydzonego tym faktem. – Fernando,
duże mojito – zwraca się do drugiego z piłkarzy, również się pochylając. A
następnie odkłada tackę na stolik, zabrawszy z niej trzeciego drinka, i
wdzięcznie opada na sofę tuż obok Llorente. Javi kątem oka spostrzega uroczy,
bardzo jednoznaczny uśmiech, jakim Andara obdarza jego przyjaciela. A i
Fernando nie pozostaje jej dłużny.
Naprawdę się
zdziwi, jeśli opuszczą klub osobno.
– Zdycham –
wzdycha ciężko Andara. – Absolutnie zdycham. Szurnięty Argentyniec bardzo was
dziś wymęczył?
– Mogło być
gorzej – stwierdza neutralnie Martínez.
– Było już gorzej
– precyzuje Llorente.
I tak jakimś
pieprzonym cudem rozmowa toczy się sama z siebie, litry wódki znikają
niezauważone, a Andara i Fernando są sobą coraz bardziej zafascynowani. Javi
przyjmuje ich nieznaczne zaloty wobec siebie z obojętnością, bowiem wciąż
zadręcza się brakiem Meme u jego boku.
Albo też myślą,
iż jego kochanka w obecnej chwili popija piwo na kolanach Jona Aurtenetxe,
mając naprzeciw siebie Ikera i Penélope, w Los Leones, o czym został
poinformowany na chwilę przed północą przez życzliwego znajomego. Zaś wieść ta jest
w stanie doprowadzić go do całkowitego szału; do tego stopnia, iż noc w
towarzystwie kolejnej naiwnej dziewczyny wydaje mu się koniecznością, zemstą za
Jona i tę cholerną Penélope.
Przede wszystkim
za nią.
***
Nie mam chyba znów nic do powiedzenia. Trochę umieram na senność,
trochę na życie. Czasami czuję się już nawet stara.
A, no i totalnie Was kocham.
Dla Ptysia. Po
raz nie wiem który.
Do zobaczenia w poniedziałek.
♡.♡
OdpowiedzUsuń