`.
Duma jest obecna we wszystkim, co robię. To sekret mojej siły. Moja wada i
jednocześnie zaleta.
Po treningu znów lądujemy w Los Leones. Nando trzyma moją dłoń w
swojej i spokojnym głosem opowiada dalszą części historii, którą próbuję
posklejać w logiczną całość z teraźniejszością, zrozumieć i uporać się z tym.
Ale wychodzi mi to nieciekawie, choć wszyscy naprawdę się staramy, co – nie
powiem – jest odrobinę dobijające.
Miałam im pomóc, lecz jak jestem z nim już miesiąc, tak do niczego
sensownego nie doszłam. Tyle co naprawiłam życie prywatnego czołowego
napastnika Athleticu, lecz to przecież żadne osiągniecie w porównaniu z
problemem, z widmem Penélope i tym, ile ona dla nich znaczyła.
– W grudniu zaczęło się prawdziwe piłkarskie piekło. Graliśmy od
siedmiu do dziewięciu meczy na miesiąc do samego kwietnia i nic nie mogliśmy z
tym zrobić. Jasne, nie podejrzewaliśmy, że tak daleko zajdziemy, że osiągniemy
aż dwa finały wielkich, piłkarskich imprez, ale z czasem poczuliśmy się
zmęczeni. Penélope przechorowała nam wyjazdowe mecze w Sevilli, Oviedo i na
Majorce, jednak jakimś cudem udało jej się ubłagać Fernando, żeby dał spokój i
zostawił ją samą sobie bez wymyślnej opieki ze strony któregoś z kontuzjowanych.
Niestety, nie dała rady osiągnąć tego samego w kwestii wyjazdu do Paryża.
Co gorsze, pomysł zostawienia jej z którymś kontuzjowanym biedakiem
nie wydawał jej się w sumie taki beznadziejny, dopóki nie dotarło do niej, iż
tym jedynym dostępnym od zaraz facetem jest jej przekleństwo, jej naczelny
wróg. Lub też o wiele prościej – Javier Martínez Aguinaga narzekający w
ówczesnym czasie na nieznaczną kontuzję mięśnia uda, która nakazała mu zostać
wtedy w Bilbao. No to został i gdyby nie szczera desperacja Amorebiety –
kontuzje wtedy były ledwo dwie, a drugim kontuzjowanym był Mikel San José,
który ospy nie przechodził w dzieciństwie i miał dopiero zachorować nań kilka
dni przed Olimpiadą w Londynie, co skutecznie wykluczyło go z udziału w niej –
spędziłby te dwa dni w swoim własnym mieszkaniu, na swojej własnej sofie, w
ostateczności w towarzystwie owego San José, o ile tamten zechciałby pić pół
nocy i narzekać, jakie te kobiety są złe.
Jednak Fernando Amorebieta miał dar przekonywania, zaś Javiemu zaczęło
być tęskno za pokazywaniem Penélope, jak bardzo jej nienawidzi. I się zgodził,
tak naprawdę kierowany czymś zgoła innym, czego na pewno w tamtych chwilach by
do siebie nie dopuścił.
Ponad trzy
tygodnie niemożność przytulenia się do swojego chłopaka i poczucia, jak ten
ciepłymi wargami całuje jej kark, praktycznie doprowadzają Penélope Amorebietę
do szału. Co prawda usilnie skupia się na pracy do tego stopnia, iż nareszcie
udaje jej się wybrnąć z kanalizacji i jej podobnych do właściwego projektu
fundamentów, a prawdopodobnie do końca swojego obowiązkowego siedzenia w domu
skończy projektowanie podziemi nowego San Mamés na czele z tymi niepotrzebnymi
jej zdaniem saunami i całą resztą bzdur. Klub miał takie żądania, więc zostaną
one zrealizowane, a jej nic do tego. Ona ma tylko to zaprojektować i z czasem
zapomnieć, iż w ogóle miała jakikolwiek wkład w nowy stadion Athleticu Bilbao.
Nic ponadto.
Zresztą, po co
się tak bardzo angażować? Najpiękniejsze, co mogło jej się przydarzyć, trwa,
choć ona i Iker przez tę przeklętą ospę zostali rozdzieleni na bity miesiąc.
Dotychczas wpadł doń tylko Jon, który przez cały wieczór rzucał weń ze śmiechem
chipsami o smaku bekonu i zielonej cebulki – zdecydowanie była to miła odmiana
po całym tygodniu Jonowych dąsów z powodu ponownego braku Amaranty u swojego
boku – i opowiadał zabawne anegdotki z życia Ikera i innych piłkarzy Athleticu.
To był jeden z
najmilszych wieczorów ostatnich dwóch tygodni, szczególnie że Nano upodobał
sobie ostatnimi czasy – innymi słowy: od chwili, kiedy powiedział Penélope o
ciąży Amaranty – znikanie z domu na wieczory, niekiedy nawet całe noce.
A pomimo tego nie
zgodził się, ażeby została sama na trzy dni opiewające wyjazd na mecz do
francuskiego miasta miłości, a znalezienie jej towarzystwa obrał sobie za punkt
honoru. I wypełnił to z diabolicznym wręcz poczuciem humoru, podsyłając do niej
osobnika obecnie stojącego w drzwiach i mierzącego Penélope lekko pogardliwym
uśmieszkiem.
– Wyglądasz
okropnie – ogłasza na dzień dobry Javier Martínez, po czym bez słowa zachęty
mocno zaciska dłonie na ramionach Penélope i przesuwa ją trochę w bok, aby móc
wejść do mieszkania. Na pewno będzie miała siniaki w miejscach, gdzie ją
dotknął.
– Naprawdę nie
mogłeś zamknąć się w jaskini i pod żadnym pozorem nie przerywać mi
kontemplowania spokoju, a następnie widoku mojego chłopaka grającego mecz? –
syczy wściekła na niego za sam fakt, iż się pojawił. A przecież nawet jeszcze
nie minęła minuta.
Javier jej słowa
przez długi czas ignoruje, bez skrupułów rozgaszczając się w mieszkaniu,
grzebiąc w kuchennych szafkach, a nawet przygotowując popcorn i rozlewając do
dwóch wysokich szklanek Jacka Danielsa. Penélope jego ruchy obserwuje z
mieszanką niedowierzania i lekceważenia, wściekle stukając w klawiaturę
laptopa.
– Och, Penélope –
wzdycha teatralnie Bask, wygodnie rozsiadłszy się naprzeciw niej na ulubionym
fotelu Nano. – Naprawdę chcesz sprawić, żeby najbliższe trzy dni były dla nas
obojga nieznośne? I tak jesteśmy na siebie skazani, więc czy nie łatwiej to po
prostu zaakceptować? – pyta, lecz dziewczyna wyczuwa w jego głosie podstępną
nutę lekceważenia wobec jej osoby.
Obdarza go
pogardliwym spojrzeniem, a na widok niechęci, jaka natychmiast pojawia się na
jego twarzy, nie może ukryć uśmiechu. I nie chce, bo tym doprowadza go do
jeszcze większego szału. Wobec niemożności spotkania z Ikerem przez jeszcze
dobry tydzień może przynajmniej zająć się swoją drugą ulubioną rozrywką, to
jest irytowaniem Javiego.
– Jesteś
popierdolony, Kretinez. Ktoś już ci to mówił?
Javier Martínez
parska na to śmiechem. Rozbawionym. Zaś Penélope jeszcze bardziej tym urażona i
uprzedzona do niego wydyma wargi i demonstruje mu najbardziej obojętną minę z
całego repertuaru, jaki posiada.
– Z twoich ust to
komplement. Ale napić się przynajmniej ze mną byś mogła, Penélope.
– Dostałeś cegłą
w ten pusty łeb, czy wjechałeś autem w drzewo, że tak usilnie starasz się być
dla mnie miły? – prycha, podejrzliwie się mu przyglądając.
Javi wzrusza
nieznacznie ramionami, siląc się na słaby, acz sympatyczny uśmiech.
– Niekiedy nawet
skurwielom mojego pokroju zdarzają się gorsze dni.
Javier musi mieć
naprawdę, ale to naprawdę zły dzień, bowiem nawet nieszczególnie dopieka
Penélope do samego wieczora. Po prostu siedzi w salonie i obserwuje, jak szatynka
niespiesznie pracuje na trzymanym na kolanach laptopie, popijając raz na jakiś
czas Jacka Danielsa z wysokiej szklanki.
– Doskonale
wiesz, że nie powinnam tego pić – syczy w pewnej chwili.
Javi uśmiecha się
głupio, wciąż nie odrywając od niej wzroku, co Penélope niemożliwie irytuje.
– Nie gap się tak
na mnie – dodaje naburmuszona.
– Szukam w tobie
uroku, na który tak wielu poleciało.
– Szukaj
szybciej.
– Szukałbym,
gdybym wiedział, że na pewno go znajdę.
Penélope wnosi
oczy ku niebu w akcie desperacji i załamania podobno ciętą ripostą Baska. Albo
też jego hipokryzją.
– A sam mówiłeś,
że wypadałoby przetrwać te trzy dni bez dogryzania sobie – wzdycha. – Kretyn.
Jak on piekielnie
ją irytuje. Siedzi, pije tę whisky i patrzy na nią tym okropnym wzrokiem, jakby
co najmniej kogoś zabiła, a on był tym dobrym. Potworny człowiek. Chyba jego
życiową specjalizacją jest wpędzanie Penélope w wyrzuty sumienia i wściekłość.
Jakkolwiek to drugie jest oczywistsze, pierwsze również się pojawiają pod
wpływem jego spojrzenia. A przecież nic nie zrobiła.
– Z twoich ust to
komplement – odcina się ponownie Martínez. – Pij tę whisky.
– Jestem na
lekach, nie powinnam – warczy na niego dziewczyna, odgarniając opadające na
oczy kosmyki brązowych włosów za ucho.
– Lekom nie
zaszkodzi, a lepszego Jacka Danielsa nigdzie nie dostaniesz.
– Jakoś
nieszczególnie ci ufam – odburkuje.
Javier parska
rozbawionym, acz ironicznym śmiechem.
– Może najwyższa
pora to zmienić? – rzuca w przestań, wciąż nie odrywając odeń wzroku.
„Królestwo za
jego myśli” – przemyka przez głowę Penélope Amorebiety. Ten wredny, na co dzień
po prostu zły do szpiku kości mężczyzna o pięknych, czekoladowych oczach
zaczyna ją powoli w dziwny sposób intrygować. Już nie tylko irytować, już przy
nim nie tylko ma ochotę jedynie nakrzyczeć nań, w ostateczności mocno zdzielić
po roztrzepanych włosach. Javier
Martínez intryguje. I to w sposób co najmniej dziwny i trudny do
zrozumienia przez Penélope. Przeszywa ją swoimi tęczówkami i kpiącym
uśmieszkiem błąkającym po kącikach ust, zaś ona nie umie zapanować nad
opanowującą ją falą nienawiści.
Innej nienawiści.
Takiej, jakiej jeszcze wobec niego nie czuła. Takiej, jaką odczuwała tylko raz
w życiu, dawno temu wobec kogoś, kto miał jej zagwarantować bezpieczeństwo,
lecz tego nie zrobił.
„Penélope. Kiedy
indziej do tego wrócisz” – gani się natychmiast w myślach za powrót do
przeszłości, jakiej nie powinna rozgrzebywać. Było, minęło, teraz przecież jest
szczęśliwa. Ma Nano, Ikera, Athletic; ich wszystkich wierzących w nią ślepo i
nawinie. Zaś Javi Martínez, jej największy i zaprzysiężony dotychczas wróg,
człowiek obdarzony przezeń nienawiścią od pierwszego wejrzenia i do tego
szczerze odwzajemnioną, siedzi naprzeciw niej i patrzy. Po prostu patrzy.
Dziewczyna pod
naporem jego spojrzenia sięga po Jacka Danielsa i upija łyk alkoholu, który
wcale jej nie smakuje. Ale bierze kolejny haust, bowiem jeśli stosunkowo szybko
upije Javiego, może będzie miała dzięki temu spokój do jutra. I nie zrobi przy
okazji niczego głupiego, do czego czuje się dziś zdolna.
– Jak chcesz to
zmieniać, Martínez? – pyta bezczelnie, kiedy jej pewność siebie zostaje
wzmocniona kolejną porcją Jacka Danielsa. Jednak po trzeciej szklance odmawia
dalszego picia, mając w pamięci, jak uderzyło jej do głowy wino w Los Leones. –
Powiedzieliśmy już sobie chyba wszystko w 69.
Martínez
prycha ze śmiechem.
– Naprawdę tak
uważasz, Penélope?
– Oczywiście,
Javier. Usłyszałam z twoich ust słowa, jakie z ust każdej innej osoby na tym
świecie byłyby dla mnie obrazą. Lecz kiedy ty to mówiłeś, miałam wrażenie, iż
cudowniejszego komplementu nigdy już nie usłyszę od nikogo.
– No proszę,
Penélope – uśmiecha się cwaniacko, znów mocząc wargi w trunku. Chyba procenty
już uderzyły mu do głowy, a przynajmniej taką nadzieję ma Penélope. Oby nie
pamiętał tej rozmowy jutro, oby padł jak najszybciej na tym fotelu i chrapał do
samiutkiego południa następnego dnia. Im dłużej, tym lepiej. – A mi się
wydawało, że jednak cię obrażałem i ty to czułaś.
– Pozory.
– Sama je
czyniłaś.
– Tak sądzisz?
– A nie
powinienem?
Dziewczyna
zagryza wargi tak mocno, że aż czuje w ustach metaliczny smak krwi. Już chce
zakląć, wyzywać Javiera od najgorszych, po czym zabrać laptopa i, wstawszy z
sofy, udać się do swojego pokoju, jednak tego nie robi. Ta rozmowa ją bawi,
odrobinę ciekawi… intryguje.
Dokładnie tak jak cały Javier Martínez.
– Sam sobie
odpowiedz.
– Nie chcę
ponownie popełnić błędu – w ten intrygujący sposób nawet potrafi z niej kpić,
szepcząc słowa powoli, głosem, jakiego na pewno nie powinien używać wobec
wroga.
Lecz i ona
zaczyna się w tę zabawę zagłębiać, bo przecież czy nie powinno się mieć wrogów
jeszcze bliżej niż przyjaciół?
– Zrobiłeś ich
już pod dostatkiem.
– Nic o nich nie
wiesz.
–
Więcej, niż ci się wydaje.
–
Więcej wiem o tobie.
–
Błąd. Kolejny – triumfuje dziewczyna przez kilka chwil, kiedy Javi wypełnia
tylko swoją szklankę alkoholem.
–
Przy tobie o nie łatwo.
–
Kpisz, czy próbujesz być uwodzicielski?
–
Sama sobie odpowiedz.
„1:1.
Niech mu będzie.”
Kolejne
westchnięcie ze strony Penélope, która nerwowo kręci się na sofie. Po chwili
wyłącza laptopa i odkłada go na podłogę obok, zaś sama wygodniej kładzie się na
boku.
–
Wolałabym poznać twoją wersję wydarzeń w razie, gdyby ktoś się dowiedział.
–
A kto może się dowiedzieć, Penélope? Twój najdroższy Nano?
–
To ostatnia osoba, która robiłaby mi wyrzuty. Miałam na myśl twą najdroższą
Amarantę.
–
Meme.
–
Meme. Och, Javier, zapomniałam! Znów cię zostawiła!
„2:1
dla mnie. On nie wygra” – triumfuje w myślach szatynka, odgarniając kilka
upartych kosmyków i grzywkę, jakie bardzo chcą zasłaniać jej widok. Zaś ona
chce patrzeć na Javiera, patrzeć mu wprost w czekoladowe oczy i widzieć jego
porażkę, cieszyć się nią i delektować.
–
Ale masz rację, Iker na pewno nie chciałby się dowiedzieć, że ktoś twojego
pokroju go zdradza.
–
Nigdy bym tego nie zrobiła, Javier.
–
Penélope, nie oszukujmy się. Jesteś zwykłą naciągarą bandy naiwniaków, wśród
których on jest najłatwiejszy do omotania.
Słowa
te, choć zaledwie będące parafrazą jego wypowiedzi z września, uderzają
Penélope ze zdwojoną siłą. Znów remis, choć ostatni cios był bolesny,
najboleśniejszy ze wszystkich i praktycznie śmiertelny. Remis zwycięski dla Javiera.
Jest
w stanie tylko prychnąć, po czym wstać z sofy i ruszyć w stronę swojego pokoju,
nie mogąc dłużej patrzeć na tego okropnego Baska, którego złudnym obietnicom
dała się omamić. Obiecywał jej, iż nie zrobi niczego głupiego, iż postara się
być na tyle znośnym, ażeby nie znienawidziła go jeszcze bardziej. A pod tymi
pięknymi słowami krył się okropny podstęp, idealny plan na powalenie jej, na
zniszczenie jej wiary w ludzi. Javi Martínez nie potrafi być normalnym
człowiekiem stroniącym od cynizmu, nawet w najniewinniejszym zdaniu umiejscowi
szpilkę, której wbicie sprawi mu prawdziwą przyjemność. Tak jak teraz, kiedy
Penélope zostawia go samego z tym perfidnym uśmiechem na twarzy.
–
Nie znasz litości, Javi. Nie znasz uczuć. Nie powinieneś żyć – szepcze bardziej
do siebie, aniżeli niego. Lecz on słyszy i odpowiada tonem przesyconym ironią,
lekceważeniem i szczerą wiarą w swe słowa:
–
Droga Penélope, uczucia to głupota, wymysł ludzi marzących o szczęściu, które
tylko jest iluzją. Nie jestem naiwny jak wszyscy, nie dałem się omotać wizji
nieistniejącego ideału, w jaki oni uwierzyli. Za jaki wzięli właśnie ciebie,
kochana Penélope. Wam wszystkim omotanym iluzją życia wśród uczuć wydaje się,
iż nie powinienem żyć, bo jestem tak zły, ale ja po prostu jestem racjonalny i
nie lubię narażać się na niepotrzebne nieporozumienia.
Jego
słowa co najmniej wmurowują Penélope w drewnianą podłogę na kilka – jak nie
kilkanaście – sekund, co dla młodego Baska jest okazją do kolejnego z
niewielkich triumfów. Niewielki remis w dogrywce przekształcił w swoją wielką
wygraną, w najcenniejsze zwycięstwo ze wszystkich, co Penélope doprowadza do
jeszcze większego szału. Lecz ona nie umie nawet tego okazać, dlatego też
burczy jedynie:
–
Skurwiel z ciebie, Martínez. Niedziwota, że nawet Amaranta miała cię dość. A
naprawdę próbowała z tobą wytrzymać, naprawdę chciała przy tobie trwać, Javier.
Chyba
go to zabolało, chyba doprowadziła tymi słowami do kolejnego remisu między
nimi, lecz on nie zostaje tym wbity w fotel. Co to, to nie.
Javier
Martínez w przeciągu ułamka sekundy znajduje się przy Penélope, przyciska ją do
ściany, a gorącym, pachnącym Jackiem Danielsem oddechem przyjemnie muska jej
szyję. Naprawdę określiła w myślach tę dziwną, nierealną sytuację mianem
przyjemnej.
„No
i choć nie wypiłam dużo, skurwiel mnie upił.”
–
Javier – zaczyna ostrzegawczym syknięciem Penélope, lecz natychmiast milknie,
kiedy tylko jego usta muskają krótko linię jej żuchwy.
Cholera,
przez ten piekielny alkohol coś, na co na pewno nie powinna pozwolić, podoba
jej się. Ale tylko do chwili, kiedy zaczyna rozumieć, iż to ostatnia sekunda
meczu.
–
Karne – mruczy pod nosem.
–
Nie pieprz mi tu o karnych, Penélope – gani ją natychmiast Javi, ponownie
składając kilka pocałunków na jej szyi.
Tak,
to zdecydowanie przyjemne. Javier Martínez ma palące wargi, które doprowadzają
ją do szaleństwa. I pewnie doskonale całuje… Penélope nawet nie zauważa, kiedy
wplata palce w przydługie, czarne włosy piłkarza Bilbao, lecz gdy dociera już
do niej zaistniała sytuacja, szepcze cicho:
–
Wygrałam w karnych.
–
Penélope, daj już spokój – prycha Javier.
Lecz
ona ma plan. Plan, jak go pogrążyć, jak w jednej sekundzie z przegranej stać
się zwycięzcą.
I
realizuje go.
–
Javier – mruczy cicho, jakby zachęcająco, jakby dawała mu nadzieję na coś więcej. – Mam chłopaka.
–
Nie obchodzi mnie to.
Dokładnie
takiej odpowiedzi się spodziewała. I spodziewała się też reakcji, jaka
następuje – a mianowicie Martínez obdarza ją nienawistnym spojrzeniem, po czym
z impetem znika z mieszkania – kiedy warczy:
–
Javier, kocham Ikera.
***
Możemy uznać, że to trochę moment
przełomowy. Tak trochę.
Teraz bardzo, bardzo, bardzo ważne
ogłoszenia parafialne. Z racji, iż Lola jest szczęśliwą właścicielką biletów na
koncerty Placebo i Biffy Clyro kolejno 12 i 13 listopada, kolejny rozdział nie
pojawi się planowo owego 12 listopada, we wtorek. Będzie dopiero za sześć dni,
15 listopada, jak już mi się wróci z Wawki. No ale wiecie, kocham was i kocham
ten szczyt klimatyczny, na który się w Wawie wpierdolimy xx
Dla
Ptysia. Jesteśmy niezniszczalne, okej?
Do zobaczenia w piątek
I tak wszystko się zaczęło, mamy mrok.
OdpowiedzUsuńMogę popłakać, prawda?/M.
Czytam wszystko, wszystko kocham, każde słowo chłonę, ale to ja jestem naprawdę kiepska w komentarzach. Serce mi krwawi, bo będę tak długo czekać na kolejny rozdział. Czuję, że to początek końca. I nie wiem kogo za to winić.
OdpowiedzUsuń