9.11.2013

21. Penélope.


`. Duma jest obecna we wszystkim, co robię. To sekret mojej siły. Moja wada i jednocześnie zaleta.


Po treningu znów lądujemy w Los Leones. Nando trzyma moją dłoń w swojej i spokojnym głosem opowiada dalszą części historii, którą próbuję posklejać w logiczną całość z teraźniejszością, zrozumieć i uporać się z tym. Ale wychodzi mi to nieciekawie, choć wszyscy naprawdę się staramy, co – nie powiem – jest odrobinę dobijające.
Miałam im pomóc, lecz jak jestem z nim już miesiąc, tak do niczego sensownego nie doszłam. Tyle co naprawiłam życie prywatnego czołowego napastnika Athleticu, lecz to przecież żadne osiągniecie w porównaniu z problemem, z widmem Penélope i tym, ile ona dla nich znaczyła.
– W grudniu zaczęło się prawdziwe piłkarskie piekło. Graliśmy od siedmiu do dziewięciu meczy na miesiąc do samego kwietnia i nic nie mogliśmy z tym zrobić. Jasne, nie podejrzewaliśmy, że tak daleko zajdziemy, że osiągniemy aż dwa finały wielkich, piłkarskich imprez, ale z czasem poczuliśmy się zmęczeni. Penélope przechorowała nam wyjazdowe mecze w Sevilli, Oviedo i na Majorce, jednak jakimś cudem udało jej się ubłagać Fernando, żeby dał spokój i zostawił ją samą sobie bez wymyślnej opieki ze strony któregoś z kontuzjowanych. Niestety, nie dała rady osiągnąć tego samego w kwestii wyjazdu do Paryża.
Co gorsze, pomysł zostawienia jej z którymś kontuzjowanym biedakiem nie wydawał jej się w sumie taki beznadziejny, dopóki nie dotarło do niej, iż tym jedynym dostępnym od zaraz facetem jest jej przekleństwo, jej naczelny wróg. Lub też o wiele prościej – Javier Martínez Aguinaga narzekający w ówczesnym czasie na nieznaczną kontuzję mięśnia uda, która nakazała mu zostać wtedy w Bilbao. No to został i gdyby nie szczera desperacja Amorebiety – kontuzje wtedy były ledwo dwie, a drugim kontuzjowanym był Mikel San José, który ospy nie przechodził w dzieciństwie i miał dopiero zachorować nań kilka dni przed Olimpiadą w Londynie, co skutecznie wykluczyło go z udziału w niej – spędziłby te dwa dni w swoim własnym mieszkaniu, na swojej własnej sofie, w ostateczności w towarzystwie owego San José, o ile tamten zechciałby pić pół nocy i narzekać, jakie te kobiety są złe.
Jednak Fernando Amorebieta miał dar przekonywania, zaś Javiemu zaczęło być tęskno za pokazywaniem Penélope, jak bardzo jej nienawidzi. I się zgodził, tak naprawdę kierowany czymś zgoła innym, czego na pewno w tamtych chwilach by do siebie nie dopuścił.
       

Ponad trzy tygodnie niemożność przytulenia się do swojego chłopaka i poczucia, jak ten ciepłymi wargami całuje jej kark, praktycznie doprowadzają Penélope Amorebietę do szału. Co prawda usilnie skupia się na pracy do tego stopnia, iż nareszcie udaje jej się wybrnąć z kanalizacji i jej podobnych do właściwego projektu fundamentów, a prawdopodobnie do końca swojego obowiązkowego siedzenia w domu skończy projektowanie podziemi nowego San Mamés na czele z tymi niepotrzebnymi jej zdaniem saunami i całą resztą bzdur. Klub miał takie żądania, więc zostaną one zrealizowane, a jej nic do tego. Ona ma tylko to zaprojektować i z czasem zapomnieć, iż w ogóle miała jakikolwiek wkład w nowy stadion Athleticu Bilbao. Nic ponadto.
Zresztą, po co się tak bardzo angażować? Najpiękniejsze, co mogło jej się przydarzyć, trwa, choć ona i Iker przez tę przeklętą ospę zostali rozdzieleni na bity miesiąc. Dotychczas wpadł doń tylko Jon, który przez cały wieczór rzucał weń ze śmiechem chipsami o smaku bekonu i zielonej cebulki – zdecydowanie była to miła odmiana po całym tygodniu Jonowych dąsów z powodu ponownego braku Amaranty u swojego boku – i opowiadał zabawne anegdotki z życia Ikera i innych piłkarzy Athleticu.
To był jeden z najmilszych wieczorów ostatnich dwóch tygodni, szczególnie że Nano upodobał sobie ostatnimi czasy – innymi słowy: od chwili, kiedy powiedział Penélope o ciąży Amaranty – znikanie z domu na wieczory, niekiedy nawet całe noce.
A pomimo tego nie zgodził się, ażeby została sama na trzy dni opiewające wyjazd na mecz do francuskiego miasta miłości, a znalezienie jej towarzystwa obrał sobie za punkt honoru. I wypełnił to z diabolicznym wręcz poczuciem humoru, podsyłając do niej osobnika obecnie stojącego w drzwiach i mierzącego Penélope lekko pogardliwym uśmieszkiem.
– Wyglądasz okropnie – ogłasza na dzień dobry Javier Martínez, po czym bez słowa zachęty mocno zaciska dłonie na ramionach Penélope i przesuwa ją trochę w bok, aby móc wejść do mieszkania. Na pewno będzie miała siniaki w miejscach, gdzie ją dotknął.
– Naprawdę nie mogłeś zamknąć się w jaskini i pod żadnym pozorem nie przerywać mi kontemplowania spokoju, a następnie widoku mojego chłopaka grającego mecz? – syczy wściekła na niego za sam fakt, iż się pojawił. A przecież nawet jeszcze nie minęła minuta.
Javier jej słowa przez długi czas ignoruje, bez skrupułów rozgaszczając się w mieszkaniu, grzebiąc w kuchennych szafkach, a nawet przygotowując popcorn i rozlewając do dwóch wysokich szklanek Jacka Danielsa. Penélope jego ruchy obserwuje z mieszanką niedowierzania i lekceważenia, wściekle stukając w klawiaturę laptopa.
– Och, Penélope – wzdycha teatralnie Bask, wygodnie rozsiadłszy się naprzeciw niej na ulubionym fotelu Nano. – Naprawdę chcesz sprawić, żeby najbliższe trzy dni były dla nas obojga nieznośne? I tak jesteśmy na siebie skazani, więc czy nie łatwiej to po prostu zaakceptować? – pyta, lecz dziewczyna wyczuwa w jego głosie podstępną nutę lekceważenia wobec jej osoby.
Obdarza go pogardliwym spojrzeniem, a na widok niechęci, jaka natychmiast pojawia się na jego twarzy, nie może ukryć uśmiechu. I nie chce, bo tym doprowadza go do jeszcze większego szału. Wobec niemożności spotkania z Ikerem przez jeszcze dobry tydzień może przynajmniej zająć się swoją drugą ulubioną rozrywką, to jest irytowaniem Javiego.
– Jesteś popierdolony, Kretinez. Ktoś już ci to mówił?
Javier Martínez parska na to śmiechem. Rozbawionym. Zaś Penélope jeszcze bardziej tym urażona i uprzedzona do niego wydyma wargi i demonstruje mu najbardziej obojętną minę z całego repertuaru, jaki posiada.
– Z twoich ust to komplement. Ale napić się przynajmniej ze mną byś mogła, Penélope.
– Dostałeś cegłą w ten pusty łeb, czy wjechałeś autem w drzewo, że tak usilnie starasz się być dla mnie miły? – prycha, podejrzliwie się mu przyglądając.
Javi wzrusza nieznacznie ramionami, siląc się na słaby, acz sympatyczny uśmiech.
– Niekiedy nawet skurwielom mojego pokroju zdarzają się gorsze dni.


Javier musi mieć naprawdę, ale to naprawdę zły dzień, bowiem nawet nieszczególnie dopieka Penélope do samego wieczora. Po prostu siedzi w salonie i obserwuje, jak szatynka niespiesznie pracuje na trzymanym na kolanach laptopie, popijając raz na jakiś czas Jacka Danielsa z wysokiej szklanki.
– Doskonale wiesz, że nie powinnam tego pić – syczy w pewnej chwili.
Javi uśmiecha się głupio, wciąż nie odrywając od niej wzroku, co Penélope niemożliwie irytuje.
– Nie gap się tak na mnie – dodaje naburmuszona.
– Szukam w tobie uroku, na który tak wielu poleciało.
– Szukaj szybciej.
– Szukałbym, gdybym wiedział, że na pewno go znajdę.
Penélope wnosi oczy ku niebu w akcie desperacji i załamania podobno ciętą ripostą Baska. Albo też jego hipokryzją.
– A sam mówiłeś, że wypadałoby przetrwać te trzy dni bez dogryzania sobie – wzdycha. – Kretyn.
Jak on piekielnie ją irytuje. Siedzi, pije tę whisky i patrzy na nią tym okropnym wzrokiem, jakby co najmniej kogoś zabiła, a on był tym dobrym. Potworny człowiek. Chyba jego życiową specjalizacją jest wpędzanie Penélope w wyrzuty sumienia i wściekłość. Jakkolwiek to drugie jest oczywistsze, pierwsze również się pojawiają pod wpływem jego spojrzenia. A przecież nic nie zrobiła.
– Z twoich ust to komplement – odcina się ponownie Martínez. – Pij tę whisky.
– Jestem na lekach, nie powinnam – warczy na niego dziewczyna, odgarniając opadające na oczy kosmyki brązowych włosów za ucho.
– Lekom nie zaszkodzi, a lepszego Jacka Danielsa nigdzie nie dostaniesz.
– Jakoś nieszczególnie ci ufam – odburkuje.
Javier parska rozbawionym, acz ironicznym śmiechem.
– Może najwyższa pora to zmienić? – rzuca w przestań, wciąż nie odrywając odeń wzroku.
„Królestwo za jego myśli” – przemyka przez głowę Penélope Amorebiety. Ten wredny, na co dzień po prostu zły do szpiku kości mężczyzna o pięknych, czekoladowych oczach zaczyna ją powoli w dziwny sposób intrygować. Już nie tylko irytować, już przy nim nie tylko ma ochotę jedynie nakrzyczeć nań, w ostateczności mocno zdzielić po roztrzepanych włosach. Javier Martínez intryguje. I to w sposób co najmniej dziwny i trudny do zrozumienia przez Penélope. Przeszywa ją swoimi tęczówkami i kpiącym uśmieszkiem błąkającym po kącikach ust, zaś ona nie umie zapanować nad opanowującą ją falą nienawiści.
Innej nienawiści. Takiej, jakiej jeszcze wobec niego nie czuła. Takiej, jaką odczuwała tylko raz w życiu, dawno temu wobec kogoś, kto miał jej zagwarantować bezpieczeństwo, lecz tego nie zrobił.
„Penélope. Kiedy indziej do tego wrócisz” – gani się natychmiast w myślach za powrót do przeszłości, jakiej nie powinna rozgrzebywać. Było, minęło, teraz przecież jest szczęśliwa. Ma Nano, Ikera, Athletic; ich wszystkich wierzących w nią ślepo i nawinie. Zaś Javi Martínez, jej największy i zaprzysiężony dotychczas wróg, człowiek obdarzony przezeń nienawiścią od pierwszego wejrzenia i do tego szczerze odwzajemnioną, siedzi naprzeciw niej i patrzy. Po prostu patrzy.
Dziewczyna pod naporem jego spojrzenia sięga po Jacka Danielsa i upija łyk alkoholu, który wcale jej nie smakuje. Ale bierze kolejny haust, bowiem jeśli stosunkowo szybko upije Javiego, może będzie miała dzięki temu spokój do jutra. I nie zrobi przy okazji niczego głupiego, do czego czuje się dziś zdolna.
– Jak chcesz to zmieniać, Martínez? – pyta bezczelnie, kiedy jej pewność siebie zostaje wzmocniona kolejną porcją Jacka Danielsa. Jednak po trzeciej szklance odmawia dalszego picia, mając w pamięci, jak uderzyło jej do głowy wino w Los Leones. – Powiedzieliśmy już sobie chyba wszystko w 69.
Martínez prycha ze śmiechem.
– Naprawdę tak uważasz, Penélope?
– Oczywiście, Javier. Usłyszałam z twoich ust słowa, jakie z ust każdej innej osoby na tym świecie byłyby dla mnie obrazą. Lecz kiedy ty to mówiłeś, miałam wrażenie, iż cudowniejszego komplementu nigdy już nie usłyszę od nikogo.
– No proszę, Penélope – uśmiecha się cwaniacko, znów mocząc wargi w trunku. Chyba procenty już uderzyły mu do głowy, a przynajmniej taką nadzieję ma Penélope. Oby nie pamiętał tej rozmowy jutro, oby padł jak najszybciej na tym fotelu i chrapał do samiutkiego południa następnego dnia. Im dłużej, tym lepiej. – A mi się wydawało, że jednak cię obrażałem i ty to czułaś.
– Pozory.
– Sama je czyniłaś.
– Tak sądzisz?
– A nie powinienem?
Dziewczyna zagryza wargi tak mocno, że aż czuje w ustach metaliczny smak krwi. Już chce zakląć, wyzywać Javiera od najgorszych, po czym zabrać laptopa i, wstawszy z sofy, udać się do swojego pokoju, jednak tego nie robi. Ta rozmowa ją bawi, odrobinę ciekawi… intryguje. Dokładnie tak jak cały Javier Martínez.
– Sam sobie odpowiedz.
– Nie chcę ponownie popełnić błędu – w ten intrygujący sposób nawet potrafi z niej kpić, szepcząc słowa powoli, głosem, jakiego na pewno nie powinien używać wobec wroga.
Lecz i ona zaczyna się w tę zabawę zagłębiać, bo przecież czy nie powinno się mieć wrogów jeszcze bliżej niż przyjaciół?
– Zrobiłeś ich już pod dostatkiem.
– Nic o nich nie wiesz.
– Więcej, niż ci się wydaje.
– Więcej wiem o tobie.
– Błąd. Kolejny – triumfuje dziewczyna przez kilka chwil, kiedy Javi wypełnia tylko swoją szklankę alkoholem.
– Przy tobie o nie łatwo.
– Kpisz, czy próbujesz być uwodzicielski?
– Sama sobie odpowiedz.
„1:1. Niech mu będzie.”
Kolejne westchnięcie ze strony Penélope, która nerwowo kręci się na sofie. Po chwili wyłącza laptopa i odkłada go na podłogę obok, zaś sama wygodniej kładzie się na boku.
– Wolałabym poznać twoją wersję wydarzeń w razie, gdyby ktoś się dowiedział.
– A kto może się dowiedzieć, Penélope? Twój najdroższy Nano?
– To ostatnia osoba, która robiłaby mi wyrzuty. Miałam na myśl twą najdroższą Amarantę.
– Meme.
– Meme. Och, Javier, zapomniałam! Znów cię zostawiła!
„2:1 dla mnie. On nie wygra” – triumfuje w myślach szatynka, odgarniając kilka upartych kosmyków i grzywkę, jakie bardzo chcą zasłaniać jej widok. Zaś ona chce patrzeć na Javiera, patrzeć mu wprost w czekoladowe oczy i widzieć jego porażkę, cieszyć się nią i delektować.
– Ale masz rację, Iker na pewno nie chciałby się dowiedzieć, że ktoś twojego pokroju go zdradza.
– Nigdy bym tego nie zrobiła, Javier.
– Penélope, nie oszukujmy się. Jesteś zwykłą naciągarą bandy naiwniaków, wśród których on jest najłatwiejszy do omotania.
Słowa te, choć zaledwie będące parafrazą jego wypowiedzi z września, uderzają Penélope ze zdwojoną siłą. Znów remis, choć ostatni cios był bolesny, najboleśniejszy ze wszystkich i praktycznie śmiertelny. Remis zwycięski dla Javiera.
Jest w stanie tylko prychnąć, po czym wstać z sofy i ruszyć w stronę swojego pokoju, nie mogąc dłużej patrzeć na tego okropnego Baska, którego złudnym obietnicom dała się omamić. Obiecywał jej, iż nie zrobi niczego głupiego, iż postara się być na tyle znośnym, ażeby nie znienawidziła go jeszcze bardziej. A pod tymi pięknymi słowami krył się okropny podstęp, idealny plan na powalenie jej, na zniszczenie jej wiary w ludzi. Javi Martínez nie potrafi być normalnym człowiekiem stroniącym od cynizmu, nawet w najniewinniejszym zdaniu umiejscowi szpilkę, której wbicie sprawi mu prawdziwą przyjemność. Tak jak teraz, kiedy Penélope zostawia go samego z tym perfidnym uśmiechem na twarzy.
– Nie znasz litości, Javi. Nie znasz uczuć. Nie powinieneś żyć – szepcze bardziej do siebie, aniżeli niego. Lecz on słyszy i odpowiada tonem przesyconym ironią, lekceważeniem i szczerą wiarą w swe słowa:
– Droga Penélope, uczucia to głupota, wymysł ludzi marzących o szczęściu, które tylko jest iluzją. Nie jestem naiwny jak wszyscy, nie dałem się omotać wizji nieistniejącego ideału, w jaki oni uwierzyli. Za jaki wzięli właśnie ciebie, kochana Penélope. Wam wszystkim omotanym iluzją życia wśród uczuć wydaje się, iż nie powinienem żyć, bo jestem tak zły, ale ja po prostu jestem racjonalny i nie lubię narażać się na niepotrzebne nieporozumienia.
Jego słowa co najmniej wmurowują Penélope w drewnianą podłogę na kilka – jak nie kilkanaście – sekund, co dla młodego Baska jest okazją do kolejnego z niewielkich triumfów. Niewielki remis w dogrywce przekształcił w swoją wielką wygraną, w najcenniejsze zwycięstwo ze wszystkich, co Penélope doprowadza do jeszcze większego szału. Lecz ona nie umie nawet tego okazać, dlatego też burczy jedynie:
– Skurwiel z ciebie, Martínez. Niedziwota, że nawet Amaranta miała cię dość. A naprawdę próbowała z tobą wytrzymać, naprawdę chciała przy tobie trwać, Javier.
Chyba go to zabolało, chyba doprowadziła tymi słowami do kolejnego remisu między nimi, lecz on nie zostaje tym wbity w fotel. Co to, to nie.
Javier Martínez w przeciągu ułamka sekundy znajduje się przy Penélope, przyciska ją do ściany, a gorącym, pachnącym Jackiem Danielsem oddechem przyjemnie muska jej szyję. Naprawdę określiła w myślach tę dziwną, nierealną sytuację mianem przyjemnej.
„No i choć nie wypiłam dużo, skurwiel mnie upił.”
– Javier – zaczyna ostrzegawczym syknięciem Penélope, lecz natychmiast milknie, kiedy tylko jego usta muskają krótko linię jej żuchwy.
Cholera, przez ten piekielny alkohol coś, na co na pewno nie powinna pozwolić, podoba jej się. Ale tylko do chwili, kiedy zaczyna rozumieć, iż to ostatnia sekunda meczu.
– Karne – mruczy pod nosem.
– Nie pieprz mi tu o karnych, Penélope – gani ją natychmiast Javi, ponownie składając kilka pocałunków na jej szyi.
Tak, to zdecydowanie przyjemne. Javier Martínez ma palące wargi, które doprowadzają ją do szaleństwa. I pewnie doskonale całuje… Penélope nawet nie zauważa, kiedy wplata palce w przydługie, czarne włosy piłkarza Bilbao, lecz gdy dociera już do niej zaistniała sytuacja, szepcze cicho:
Wygrałam w karnych.
– Penélope, daj już spokój – prycha Javier.
Lecz ona ma plan. Plan, jak go pogrążyć, jak w jednej sekundzie z przegranej stać się zwycięzcą.
I realizuje go.
– Javier – mruczy cicho, jakby zachęcająco, jakby dawała mu nadzieję na coś więcej. – Mam chłopaka.
– Nie obchodzi mnie to.
Dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewała. I spodziewała się też reakcji, jaka następuje – a mianowicie Martínez obdarza ją nienawistnym spojrzeniem, po czym z impetem znika z mieszkania – kiedy warczy:
– Javier, kocham Ikera.


***
Możemy uznać, że to trochę moment przełomowy. Tak trochę.
Teraz bardzo, bardzo, bardzo ważne ogłoszenia parafialne. Z racji, iż Lola jest szczęśliwą właścicielką biletów na koncerty Placebo i Biffy Clyro kolejno 12 i 13 listopada, kolejny rozdział nie pojawi się planowo owego 12 listopada, we wtorek. Będzie dopiero za sześć dni, 15 listopada, jak już mi się wróci z Wawki. No ale wiecie, kocham was i kocham ten szczyt klimatyczny, na który się w Wawie wpierdolimy xx
Dla Ptysia. Jesteśmy niezniszczalne, okej?
Do zobaczenia w piątek


2 komentarze:

  1. I tak wszystko się zaczęło, mamy mrok.

    Mogę popłakać, prawda?/M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytam wszystko, wszystko kocham, każde słowo chłonę, ale to ja jestem naprawdę kiepska w komentarzach. Serce mi krwawi, bo będę tak długo czekać na kolejny rozdział. Czuję, że to początek końca. I nie wiem kogo za to winić.

    OdpowiedzUsuń