18.10.2013

13. Javi.


`. Bóg dał nam życie, ale rządzi światem diabeł.


– Javiego na samą wieść o udanej randce – Penélope pojawiła się następnego dnia na treningu lekko rozkojarzona i głupio uśmiechała się do Ikera – o mało szlag nie trafił. Tamtą noc spędził samotnie, bo Remedios podobno miała coś do załatwienia. Cholera wie, gdzie mogła być; opcji jest co najmniej kilkanaście, odpowiedzi – żadnej. Z klasycznym dla nas wyczuciem sytuacji nie pytaliśmy o to. Nie wypadało, bo to jej prywatne życie. Tak samo jak prywatna była nienawiść Javiera, choć ta powoli zaczynała przekształcać się w chorą obsesję. Nie dogryzał jej osobiście, nawet nie miał na to ochoty, po prostu mordowali się spojrzeniami, robili sobie na złość tym, jak czule potrafili traktować bliskie sobie osoby. Zakochana, choć jeszcze nie w pełni tego świadoma Penélope, była tak denerwującym zjawiskiem, że w oczach Martíneza za każdym razem pojawiły się klasyczne kurwiki. Na sam dźwięk jej imienia, na samą myśl o niej szlag go trafiał. A kiedy widział ją szczęśliwą, miał ochotę coś rozwalić. Wyżywał się na biednej futbolówce, albo na siłowni. Wsadzał w uszy słuchawki podłączone do telefonu komórkowego odtwarzającego w kółko pierwsze albumy Red Hotów i skupiał się tylko na sobie. Nie myślał wtedy o niej w ogóle.
Tylko to oraz Remedios mogło uratować go od ostatecznej klęski w starciu z nienawiścią. To nie była równa walka, Javier ulegał wyjątkowo łatwo, jakby wcale nie zdając sobie sprawy ze stawki tamtego meczu. Potraktował tę rozgrywkę jak sparing. Przegrał. A wraz z nim i my.
A jednak to on jako jedyny pozostał przy zdrowych zmysłach, kiedy nie było już odwrotu.  


Tak, do cholery, na sam jej widok siedzącej w rogu boiska numer cztery i cicho śmiejącej się z żartów Meme coś go trafia. I bynajmniej nie jest to namiętność, miłość, czy nawet pożądanie. Czysta nienawiść uskrzydla, dodaje mu energii, chęci do gry i ochoty na dokopanie wspaniałemu Muniainowi znajdującemu się w drużynie przeciwnej. Na szczęście, bo Javier Martínez czuje przemożną potrzebę przyłożenia komuś właśnie teraz, w tym momencie, na boisku numer cztery w Lezamie. Najlepiej Amorebiecie, bo to on ją tutaj po raz pierwszy sprowadził, albo właśnie Ikerowi, który obdarza cudowną Penélope tęsknymi spojrzeniami.
Ciekawe, czy już wpakowała mu się do łóżka, żeby móc powiedzieć, iż zaliczyła największy talent z całej Lezamy. Jeśli tak, to w najbliższym czasie można się spodziewać, iż zmieni obiekt westchnień na jakiś inny. Wygląda na taką, co chciałaby zaliczyć noce co najmniej z połową składu, przynajmniej tą nieżonatą. Jakkolwiek pewnie nie miałaby skrupułów przed zniszczeniem kilku rodzin poprzez uwiedzenie jednego, czy drugiego zajętego piłkarza.
Może dla większości Penélope Amorebieta wygląda na nieśmiałą, słodziutką dziewczynkę, jednak on, Javier Martínez, nie da się na to nabrać. Na swojej drodze spotkał już wiele podobnych do niej i zawsze szczerze żałował tych znajomości. A przecież każda z tych dziewcząt była tylko kolejną zabawką w młodych dłoniach utalentowanego Baska. Wobec żadnej nie czuł niczego poza pożądaniem i każdą z nich zostawiał po kilku mile spędzonych nocach i równie szybko zapominał. A one robiły to samo, bowiem Javi Martínez nie zwykł obiecywać czegokolwiek, o przywiązaniu, uczuciu, czy związku nawet nie wspominając.
Wyjątek nazywa się Meme i obdarza go uroczym uśmiechem z rogu boiska numer cztery. Wyjątek jest piękny i nie oczekuje niczego ponad luźną, opartą na seksie relację. Jasnowłosa panienka de Olano jest całkowicie idealna w oczach swojego przyjaciela, który przez wiele miesięcy trwania w pozornie bardzo jasnym układzie zdążył się doń przywiązać. Potrafi się do tego przyznać – przynajmniej przed samym sobą – jednakże wciąż nachodzą go wątpliwości, czy to poprawne, czy ma prawo wymagać czegokolwiek od wolnego ptaka, jakim niewątpliwie jest piękna Argentynka.
Czyżby nieczuły sukinsyn miękł pod jednym spojrzeniem jej przeszywających, ciemnych tęczówek? Niemożliwe. Kiedyś, kiedy był młodszy, mógł łudzić się uczuciami wobec Meme, lecz to już przeminęło.
Nie kocha jej i nigdy jej nie pokocha. Javi nie pokocha nikogo, bo po tym świecie nie chodzi tak niesamowita dusza, która umiałaby zmusić go do miłości; która okazałaby się jego miłości godna. Stworzony w podświadomości Martíneza obraz tej osoby jest odzwierciedleniem wszystkiego tego, czego on sam nie ma w sobie. A wraz z nim i Meme. Oboje są źli, nieznający prawdziwych uczuć i niepotrzebujący ich do satysfakcjonującego życia. Meme jest jego kobiecą wersją, lustrzanym odbiciem i właśnie dlatego nigdy jej nie pokocha. Ten układ jest najlepszym, co mogło się przytrafić dwóm pożartym przez nienawiść duszom. Choć jedna z nich wygląda na aż nadto zadowoloną, kiedy Penélope Amorebieta śmieje się z jej żartów.
Pewnie go kompromituje podkoloryzowanymi historyjkami z ich wspólnych dni. Nawet by się temu nie zdziwił, ba, nie oburzyłby się, gdyby nie fakt, iż właśnie ta przeklęta, mała, brzydka Penélope jest słuchaczką jego demona. Pięknego demona, poprawniej mówiąc.
Javi wzdycha sobie pod nosem, odganiając wszelkiego rodzaju myśli dotyczące zażyłości między Penélope a jego Meme. Pewnie pokłócą się za kilka dni, potem z tydzień pobędą posprzeczane, a potem znów staną się wielkimi przyjaciółkami. Zna ten schemat z poprzednich znajomości Meme.
Kobiety. Irracjonalne stworzenia, których nie warto próbować zrozumieć. Nie warto ich kochać i zwracać uwagi na ich wydumane uczucia. Jedynie uwodzenie tych pięknych stworzeń ma sens i może być uznawane za wspaniałą, emocjonującą rozrywkę.
Lecz ten mężczyzna, ciemnowłosy, przystojny, wysoki i do tego bogaty piłkarz światowej sławy, jest omotany żądzą ciała i nienawiścią. Niczym więcej, niczym mniej, tylko tymi dwiema cechami, jakie czynią z niego wcielenie zła.
A przecież Meme takiego go uwielbia. Akceptuje i się nie burzy. Jest taka sama, równie zła i nieczuła.
Pewnie Javier Martínez dłużej pogrążałby się w swoich rozważaniach na temat sensu przyjaźni między Meme a Penélope – nie, nie, wcale a wcale nie myśli o tym z lekką ironią, jakby ta dziewczynka nie była godna Meme – lecz Ikerowi zaczyna nudzić się przetrzymywanie piłki na swojej flance i podaje ją do Llorente. Zaś odpowiedzialny na krycie Fernando Martínez zostaje zmuszony bezczelnie go sfaulować, ażeby nie przedostał się pod pole karne.
– Za dużo myślisz – parska śmiechem Llorente, zbierając się z murawy przy pomocy ręki przyjaciela. – I wciąż nie umiesz odbierać piłki bez fauli.
Tego mógł się spodziewać po Fernando. Wybuchu śmiechu, lekkiego przytyku i braku złości za nieprzepisowe odebranie piłki. W tym wypadku zwyczajny faul taktyczny.
Javi wzrusza ramionami.
– Meme nie było, teraz siedzi z tym chuderlawym dziewuszyskiem, a mnie…
– Szlag trafia – kończy zań starszy z Basków. – W pełni cię rozumiem, ale teraz musimy się skupić na grze. Po treningu idziemy na piwo – oświadcza władczo, na co Javier przytakuje ruchem głowy z leciutko ironicznym uśmieszkiem. Jak zawsze oczywiście. Piwo po treningu podawane w Los Leones jest słabe, trochę lurowate i na pewno nie można się nim upić, choć kiedyś Llorente postawił sobie to za punkt honoru. A dokładniej założył się z Martínezem, iż wyjdzie z Los Leones zalany w sztok tylko przy pomocy tamtejszego browara.
Nie wyszedł. Ba, on nawet nie miał następnego dnia kaca, co oznaczało, iż w sztok się nie zalał. Zakład przegrał z kretesem, przez co Javi przez calutki miesiąc nie musiał się martwić o zaopatrzenie swojej lodówki, gdyż miał kuchareczkę w postaci przyjaciela. Zresztą gotowanie go nigdy tak naprawdę nie interesowało, o czym Meme doskonale wiedziała. Przygotowując tygodniowe menu, wybierała takie dania, ażeby tylko Martínez mógł je szybko przyrządzić bez nakładu zbędnej siły, czasu i ochoty. A w szczególności tej ostatniej, której zawsze brakowało. Nie żeby był leniwy, czy coś w ten deseń; Javier Martínez Aguinaga po prostu od dziecka cierpiał na kompleks niechęci robienia czegokolwiek ponad program, a kiedy cecha ta połączyła się z przekonaniem, iż są mu przeznaczone o wiele wyższe cele aniżeli jakieś gotowanie, kuchnię zaczął omijać szerokim łukiem.
– I tak się nie ujebiesz – prycha Martínez, za co zostaje zdzielony po głowie przez przyjaciela. Że niby to przypadek, w co żaden z nich nie wierzy. Nie tak, jak wyraźna większość drużyny, która upatruje w ich przepychankach zaledwie nieudolność, jaką Javi prezentuje na wciąż obcej sobie pozycji środkowego obrońcy. A niby Amorebieta miał być taki wspierający swoim doświadczeniem i pomocny.
Pierdolenie. Ledwo udaje miłego, choć wychodzi mu to na tyle perfekcyjnie, ażeby udało mu się nabrać praktycznie każdego. Ale nie Javiego, który grę aktorską potrafi wyczuwać na kilometr. Zaś Fernando Amorebieta wyraźnie gra miłego, jakby miał już serdecznie dość złośliwych spojrzeń wymienianych pomiędzy Javim a Penélope. Jakkolwiek kilkukrotnie młodemu Baskowi udało się dostrzec na twarzy wenezuelskiego kolegi cień pobłażliwego uśmieszku.
Rozgryzienie Amorebiety jest doprawdy ciężkie. Jeszcze nigdy nie poznał tak skomplikowanego człowieka o tylu różnych, całkowicie odmiennych twarzach.
– Ujebię, jeśli się postaram – odpiera na to rozbawiony Llorente. – A wiem, że obaj mamy na to wielką ochotę.
W istocie – chyba nikt nie zna go tak doskonale jak Fernando Llorente. Bo w chwili, kiedy znów utracił Meme na rzecz nieznanego sobie nawet przeciwnika – na pewno nie spędziła nocy ani z Jonem, ani Markelem, bo obaj dziś są w doskonałej formie i nie wyglądają bynajmniej na takich, którzy nie przespali wielu godzin – a irytująco brzydka Penélope Amorebieta śmieje mu się prosto w twarz, zamykając w swojej małej pułapce naiwnego Muniaina, jedynie rwanie dup w dobrym klubie może uratować ten dzień.
– Ale nie idziemy do Los Leones – zastrzega Martínez.
Na to Fernando Llorente unosi znacząco brwi.
– Ma się rozumieć, że 69.


– Wolałabyś nie wiedzieć, jak zwykle kończyły się wieczory w 69. Albo to ja wolałbym ci się do tego nie przyznawać, bo po tym, jakie zaszły w nas zmiany, na samo wspomnienie 69 robi mi się głupio przed samym sobą. Mogę usprawiedliwiać się jedynie tym, iż wtedy byłem innym człowiekiem, osobą otumanioną złem i nienawiścią. Cynikiem, któremu brakowało w życiu uczuć, który uważał je za zbędne. I Javi również był innym człowiekiem, kimś, kogo dziś na pewno nie przypomina. Lecz to nie zmienia faktu, iż nic nas nie usprawiedliwia za każdą noc spędzoną w 69. Żałuję ich, choć zapewne jeśli nie wylądowałbym zawczasu w tym klubie, trafiłbym do innego w nieodłącznym towarzystwie Martíneza i Remedios.
Pomyśl sobie, Amayu, jak doskonale byliśmy dobrani – prycha ironicznie mój przyjaciel. W jego głowie słyszę cały ten żal, do jakiego się przyznał, ale potrafię zaledwie się uśmiechnąć i rzucić mu truflę. Łapie ją w locie, a mi wydaje się, iż chciałby odwzajemnić mój uśmiech, jednak nie potrafi tego zrobić. Wspomnienia i ogromne pokłady bólu duszą go, zaś ja nie umiem temu podołać. – Cynik, hedonistyczny skurwysyn i klasyczna dziwka. Doborowe towarzystwo. W 69 niepodzielnie panowaliśmy, ten klub był naszą salą tronową, a boks w najlepszej części pomieszczenia podwyższeniem, na którym zwykle ustawia się trony. Nigdzie nie czuliśmy się tak doskonale jak w tym klubie. Nawet w dni, kiedy Remedios znikała, kiedy milczała całymi godzinami i nie można było się z nią dogadać. Z czasem takie chwile pojawiały się coraz częściej, jakby wiedziała, iż musi wycofać się z życia Javiego.
Jakby była częścią jakiegoś pieprzonego planu, o którym nie wiedzieliśmy. A ten przewidywał wszystko – nasz upadek, jej ucieczkę, dno, na którym teraz jesteśmy. Nie wiemy, kto tak naprawdę mógł to wymyślić. Musiał być to ktoś bez serca, ktoś nieczuły i zły. O wiele bardziej zły od nas za czasów, kiedy była Penélope.
– Nando, ułoży się – zapewniam cicho. Widzę, jak szklą mu się oczy, widzę jego cierpienie i sama odczuwam prawie fizyczny ból, bo nie potrafię mu pomóc. Ta sytuacja przerasta nie tylko mnie, ale również i jego. Cały Athletic Bilbao.
Uśmiecha się smutno, jakby z żalem. Bez zbędnego myślenia zsuwam się z sofy na dywan, co mój przyjaciel odczytuje jednoznacznie. Wtula się we mnie mocno, jakby szukał ratunku tam, gdzie tak naprawdę nigdy go nie odnajdzie, a mnie wydaje się, iż cicho szlocha.
– Ułoży się – powtarzam. – Ja was uratuję, nie spadniemy wszyscy na samo dno – obiecuję naiwnie, ponieważ doskonale wiem, że to tylko złudna nadzieja, do której nie mamy prawa.
Nie uratuję ich.
Nie uratuję, bo nie jestem nią, Penélope. A jednak kłamię, łudzę siebie i jego, ażeby tylko trochę mu ulżyć.
Nando unosi oczy do góry i przez długą chwilę patrzy wprost na mnie w milczeniu. A ja wiem, iż on zdaje sobie sprawę z moich kłamstw. Jednak wcale tego nie mówi. Całuje tylko mój policzek, układa się głową na moich kolanach i powoli zbiera się do kontynuowania opowieści, kiedy ja nieświadomie wplatam palce w jego włosy i błądzę myślami dookoła tego, jak wspaniale byłoby ich wszystkich nie okłamywać.


Klub 69 został otworzony w jednej z tych cudownych, odrestaurowanych kamieniczek w starej części Bilbao dość dawno temu. Na tyle dawno, ażeby Javi Martínez na imprezie otwierającej nie był, co w sumie nie przeszkadza mu spokojnie panować nad kilkoma salami mieszczącymi się na parterze owego budynku. Ba, nawet z właścicielką jest blisko zaprzyjaźniony. Mały romansik jakiś czas temu do czegoś zobowiązuje, nie? Dosłownie kilka nocy, a następnie wspólna decyzja, że choć było miło, szybko się skończyło i ciągnięcie tego na siłę byłoby bez sensu. Miała podobne podejście do życia co on, podobnie traktowała uczucia, wcale weń nie wierząc.
A jednak Javi wytrzymał z tamtą kobietą, z Andarą Perez, zaledwie te kilka razy. Pomimo jej podobieństw do wielbionej Meme, nie umiał dłużej. Doprowadzała go do szału na chwilę przed rozstaniem i tylko dlatego, iż ona czuła dokładnie to samo, pozostali przyjaciółmi.
– Javi, jak miło cię widzieć – woła właśnie ona, uroczo się uśmiechając zza barowej lady. Nie, nie pracuje dziś jako barmanka, a jedynie przygotowuje sobie drinka.
– Andaro, piękniejesz z każdym dniem – odpiera na to Martínez z wysmakowaną nonszalancją, mierząc ją spojrzeniem. Panna Pérez jest rzeczywiście ładna – zgrabna, wysoka, smukła, ciemnowłosa i ciemnooka, zaś obcisłe szorty i top bez ramiączek świetnie podkreślają jej figurę.
Uśmiecha się delikatnie, lekceważąco machając dłonią.
– Słodzisz, Javi, a nigdy nie umiałeś tego robić – zauważa sympatycznie. – Loża królewska czeka, zaraz podejdzie do was kelnerka – dodaje, całując w kącik ust obu mężczyzn. Javiera gest ten bawi, zaś Fernando ma na nią wyraźną ochotę.
Wszak Andara jest piękna i nie szuka zobowiązań.
– Ale ty również masz się pokazać! – woła za odchodzącą właścicielką klubu Llorente, na co Javi parska śmiechem.
– Najlepiej z butelką wina! – dodaje Martínez. Andara odwraca się w ich stronę i z charakterystyczną dla siebie subtelnością prezentuje środkowy palec lewej dłoni, na co obaj piłkarze wybuchają śmiechem. A potem spokojnie osuwają się na czarne, skórzane kanapy „vipowskiej” loży w 69.
Fernando wzdycha ciężko, obserwując skąpo odziane dziewczęta wijące się na parkiecie w rytm radiowo-klubowych hitów.
– Więc dlaczego jej nie było? – pyta lekko znużonym tonem.
Javi wzrusza ramionami.
– Nie mam pojęcia. Nie powiedziała ani słowa na ten temat ani przed treningiem, ani po nim. Nie zadzwoniła wczoraj, żeby się usprawiedliwić. A ja nie powinienem nawet tego od niej oczekiwać – ton jego głosu jest pozornie obojętny, jednak nie umie ukryć zawodu postawą Meme w swoich oczach. A Fernando Llorente już dawno nauczył się czytać zeń niczym z otwartej księgi w języku baskijskim.
– Jon? – proponuje spokojnie Fernando. Dopiero zbiera siły do zaatakowania pełną artylerią swojego cynizmu.
– Nie. Jon był zbyt wyspany. Poza tym kiedy do niego wraca… – przy ostatnim wyrazie w powietrzu wykonuje cudzysłów, a potem chwilę milczy, szukając odpowiednich słów. – Kiedy do niego wraca, to po nim widać. A dziś widziałem tylko nieszczęśliwie zakochanego szczeniaka.
– Bardzo subtelne, ale rzeczywiście przypominał szczeniaka. Tego pseudo szczura Ibaia, nie? – kpi, co Javi komentuje jedynie prychnięciem. – Markel?
– Nie. On też nie wyglądał na takiego, który spędził noc z Meme.
– Więc kogo podejrzewasz o uprowadzenie ci twojej nieprawdopodobnie wiernej kochanki?
Martínez zgrabnie udaje, iż wcale nie słyszy drwiącej nuty w głosie przyjaciela.
– I właśnie tutaj leży problem. To nikt od nas, nikt z tych, którzy zwykli z nią sypiać.
– Cudowna Remedios poszerza grono adoratorów? – kpi Llorente. Javiera to nie rusza, gdyż już dawno przekonał się, iż nawet jeśli przyjaciel próbuje podejść poważnie do tematu, nie potrafi pozbyć się charakterystycznego dlań cynizmu.
Odpowiedzi na ten przytyk Fernando się nie doczekuje. I w sumie nieszczególnie mu to przeszkadza, bowiem Andara pojawia się w loży z trzema drinkami na srebrnej tacy.
– Javi, krwawa Mary – podaje mu wysoką szklankę, wcale nie przejmując się, iż spojrzenie Baska muska jej odsłonięty biust. Przywykła, a Javi i tak widział ją nago niejednokrotnie i nigdy nie wyglądał na zawstydzonego tym faktem. – Fernando, duże mojito – zwraca się do drugiego z piłkarzy, również się pochylając. A następnie odkłada tackę na stolik, zabrawszy z niej trzeciego drinka, i wdzięcznie opada na sofę tuż obok Llorente. Javi kątem oka spostrzega uroczy, bardzo jednoznaczny uśmiech, jakim Andara obdarza jego przyjaciela. A i Fernando nie pozostaje jej dłużny.
Naprawdę się zdziwi, jeśli opuszczą klub osobno.
– Zdycham – wzdycha ciężko Andara. – Absolutnie zdycham. Szurnięty Argentyniec bardzo was dziś wymęczył?
– Mogło być gorzej – stwierdza neutralnie Martínez.
– Było już gorzej – precyzuje Llorente.
I tak jakimś pieprzonym cudem rozmowa toczy się sama z siebie, litry wódki znikają niezauważone, a Andara i Fernando są sobą coraz bardziej zafascynowani. Javi przyjmuje ich nieznaczne zaloty wobec siebie z obojętnością, bowiem wciąż zadręcza się brakiem Meme u jego boku.
Albo też myślą, iż jego kochanka w obecnej chwili popija piwo na kolanach Jona Aurtenetxe, mając naprzeciw siebie Ikera i Penélope, w Los Leones, o czym został poinformowany na chwilę przed północą przez życzliwego znajomego. Zaś wieść ta jest w stanie doprowadzić go do całkowitego szału; do tego stopnia, iż noc w towarzystwie kolejnej naiwnej dziewczyny wydaje mu się koniecznością, zemstą za Jona i tę cholerną Penélope.
Przede wszystkim za nią.


***
Nie mam chyba znów nic do powiedzenia. Trochę umieram na senność, trochę na życie. Czasami czuję się już nawet stara.
A, no i totalnie Was kocham.
Dla Ptysia. Po raz nie wiem który.

Do zobaczenia w poniedziałek.


1 komentarz: