`.
Samotność nie jest naszym przeznaczeniem, a samych
siebie poznajemy tylko wtedy, kiedy możemy się przejrzeć w oczach innych ludzi.
Święta w gronie
cudownej rodzinki Martinezów mogą doprowadzić do szału już po jednym dniu.
Ciągłe narzekania babek, które wiecznie coś boli, rozmowy o tym, kto, kiedy i
dlaczego umarł w przeciągu zeszłego roku, wiecznie powtarzane pytania, dlaczego
nie ma jeszcze żony i co najmniej dwójki dzieci – wszystko to rokrocznie
wprowadza młodego piłkarza w stan wściekło-depresyjny z domieszką sporej dawki
irytacji.
Dwa dni w
rodzinnym gronie i Javier Martínez bezzwłocznie potrzebuje kilku sesji z
klubowym psychologiem – kobieta na tym stanowisku nie wchodziła w rachubę ze
względu na słabość kilku piłkarzy do wszystkiego, co ma trochę biustu i
pośladków – oraz tony damskich, czekoladowych fajek, które Meme zostawiła w
drugiej szufladzie komody w sypialni wraz z bordowym, koronkowym stanikiem. A
zwykle i tak to nic nie daje, bo jedynie sama Meme de Olano i butelka
słodkiego, baskijskiego wina może uratować styraną przez rodzinne trucie
psychikę Javiego.
A dziś, w dwa dni
po powrocie z Estelli, Meme nie ma. Że też musiała polecieć do tej przeklętej
Argentyny. Powinna leżeć teraz, właśnie w tej chwili, na jego czekoladowej
sofie odziana jedynie w kpinę i pożądanie. Powinna być z nim, słuchać z
ironicznym uśmieszkiem jego narzekania. Powinna pojechać z nim do Estelli i przynajmniej
udać ukochaną narzeczoną. Meme nie miałaby problemu z grą, przecież jest w tym
właściwie mistrzynią. A rodzinka na pewno dałaby temu wiarę, dzięki czemu
Javier miałby spokój przez najbliższy rok.
Powinni być teraz
we dwoje w jego mieszkaniu i kosztować spokoju i odprężenia. O rozkoszy
własnych ciał nie wspominając.
Jak też może jej
tutaj nie być? No jakim cudem mogła pozostawić go samego na pastwę fajek –
bynajmniej nie czekoladowych – i niedobrego wina, ażeby samej wyjechać do tej
przeklętej Argentyny?
Przecież Meme de
Olano może zostać zrozumiana jedynie przez Javiego, bowiem nikt, kto nie należy
do słynnego trójkąta zła, nie zrozumie fenomenu Meme, nie zrozumie jej na
wskroś złej duszy i nieczułego serca.
No, może poza
Javim jeszcze Fernando Llorente jest w stanie pojąć specyfikę tego układu i
osobowości Meme de Olano, bo i on należy do diabelskiego tria. Lecz ten
ostatnimi czasy jest całkowicie zaabsorbowany absolutnie popieprzoną relacją z
Andarą – pieprzą się, kłócą się, rozchodzą się, ponownie się schodzą, zdradzają
na prawo i lewo, zaprzeczają uczuciom i skrupułom, potem dają się opętać
złudnej tęsknocie i subtelnemu sentymentowi. Pełen pakiet wrażeń odciąga go
nawet od picia w towarzystwie Javiego i wspólnego wyrywania panienek w 69 ze
stoperem w ręce.
A i tak ślubu i
dzieci z pseudozwiązku Andary i Fernando nie będzie. Ona zbytnio ceni sobie
brak przywiązań i zobowiązań wobec kogokolwiek i czegokolwiek poza 69. Fernando
zaś i tak prędzej czy później takim życiem się znudzi, zapragnie nowości. To
nie w jego stylu trwać w rutynie z jedną kobietą przez dłuższy okres czasu. A w
tym wypadku, z Andarą Pérez opcja taka jest absolutną abstrakcją. W
szczególności z Andarą jest to całkowicie nierealne. Ta kobieta z czasem
doprowadzi go do szaleństwa. Javiera prawie doprowadziła, tyle dobrego, że
oboje obudzili się w ostatniej chwili. Nie mogli ze sobą być, nie potrafili
pogodzić pozornie nieznacznych różnić.
To nie miało
sensu. W końcu Andara to nie Meme, a Javier jest sobą, całkowicie nieznośnym i
absolutnie wnerwiającym, jakkolwiek przecież uroczym.
Tylko według tej
cholernej Penélope nie ma za grosz wrodzonego uroku. Ale ona jest głupia i
ślepa, nie spostrzega niczego, czego widzieć nie chce. Neguje rzeczywistość,
jakby nie chciała się zeń pogodzić. Jakby na jej wątłych barkach spoczywał
niezrozumiały ciężar z przeminiętych lat.
Jednakże Penélope
to Penélope, a on szczerze i z wzajemnością jej nienawidzi. I Penélope jest
ostatnią osobą, o której chce teraz myśleć. Aż tak zdesperowany nie jest, a
droga żonka Amorebiety i tak pojechała ze swoim naiwnym chłopaczkiem do
Pampeluny. Że niby wielka miłość i tego typu farmazony. Też mu coś. Jeśli jest
taka wspaniała, kochająca, et cetera, dlaczego niby nie udała się pod Bilbao do
drogich teściów?
Do czego to
doszło, żeby rozważał dziwne małżeństwo Amorebiety i jego brzydkiej
żony-manipulantki? Kiedy to do niego dociera, parska pełnym litości dla samego
siebie śmiechem.
Zdecydowanie
bardziej powinien skupić się na wyświetlanym na ekranie telewizora filmie, niż
na próbach przywołania swojego mózgu do normalnego funkcjonowania. Dopiero co
wrócił z Estelli, za mało czasu minęło, ażeby jego cierpiący na tak zwane
babcino-ciocine rycie beretu umysł miał czas się zregenerować. Jakkolwiek film
jest piekielnie nudny i należy do gatunku pseudodziełek kinematografii połowy
zeszłego wieku, czyli ulubionej epoki Meme. I zapewne to jej Javi zawdzięcza
podmienienie w odtwarzaczu DVD klasyki – „Mission impossible” – na to coś w
kolorach szarości. Pewnie poszukałby wśród stosu płyt tej jednej, odpowiedniej
z filmem, jaki chciał obejrzeć, a potem wsadziłby ją do DVD, gdyby tylko mu się
chciało. Ale piekielnie nie ma ochoty ruszać choćby nawet małym palcem u stopy,
leżąc na szarej sofie i czekając, aż wreszcie łaskawy los ześle nań
błogosławiony sen.
Może zaśnie z
nudy, jaką ów film zionie na kilometr. Naprawdę nie wie, jak Meme może takie
coś oglądać, o lubieniu nie wspominając. Przespanie całej tej świątecznej
przerwy nie byłoby takim głupim pomysłem, tym bardziej, że Meme przed końcem
roku doń nie wróci. A do sylwestra spędzanego już tradycyjnie w 69 jeszcze
kilka dni pełnych nudy i faszerowania się fajkami – niekoniecznie czekoladowymi
– winem i durnymi filmami.
Albo mógłby
wsiąść do jakiegoś samolotu i na kilka dni polecieć gdzieś, gdziekolwiek,
byleby daleko stąd. Choćby nawet na Ibizę, żeby poimprezować do utraty
świadomości, natracić pieniędzy i zapomnieć o żalu wobec Meme, iż tej teraz z
nim nie ma. A powinna tutaj być, przecież to, co ich łączy, zobowiązuje.
Zaś Meme de Olano
bezpardonowo wyjechała sobie na święta do Argentyny, zostawiając go samego na
pastwę losu, senności, debilnych filmów i znienawidzonych myśli o Penélope.
„Zgłupiałem przez
te rodzinne święta. Jak wódkę i imprezy kocham, zgłupiałem!” – unosi się w
myślach z pełną wzgardą wobec własnej osoby. Jakże może myśleć tyle o Penélope,
o tej przeklętej oszustce, która jest jego najbardziej zaciętym wrogiem?
Dokumentnie
musiało go pojebać przez te święta. A to wino widocznie jest jakieś zepsute. I
tyle na ten temat ma do powiedzenia, bo sam z siebie na pewno nie mógłby – nie umiałaby – myśleć o Penélope. Nie i
kropka.
Tyle dobrego, że
zasypia w przeciągu dwudziestu minut, zapominając o wszystkim. Nawet o wyraźnie
odczuwalnym braku Meme, która nagle znów znajduje się wygodnie rozciągnięta na
jego łóżku jedynie w którejś z jego flanelowych koszul, jakiej towarzyszy lekko
pogardliwy uśmieszek.
Cała Meme. Jak
dobrze, że przynajmniej w snach wróciła.
– Javier to Javier i nic nie może tego zmienić – wzdycham cicho,
wiedząc, iż Nando właśnie do tego chciał nawiązać.
– Javi był po prostu kimś innym. Ja też byłem kimś innym. Wszystko się
zmienia, świat jest zmienny i nie możemy z tym walczyć. Javi kiedyś jej
nienawidził, dziś na samą myśl o niej, na samo jej wspomnienie jest mu
cholernie trudno. Dziś go nie poznaję, lecz to zmiany na ogół pozytywne. Wtedy
potrzebował tylko Remedios, która była zajęta płakaniem w rodzinnym domu
Amorebiety i próbami ranienia go, jakby jego cierpienie mogło przynieść jej
ulgę. Chyba przynosiło, lecz płakanie, popadanie na samo dno załamania
psychicznego i brak chęci do czegokolwiek nie dawały aż tak bardzo upragnionych
efektów. Aż wreszcie znalazła sposób.
Z jej relacji z Javim w tamtym czasie zrobił się dziwny trójkąt – ona,
Javi i Fernando na deser. O Jonie nie wspominając. A przy Fernando była jeszcze
Penélope i jej chłopak. W tamtej chwili były między ich piątką nierozerwalne
więzi, nie można było rozdzielić ich historii na dwie części. Tym bardziej, iż
jeszcze między Javierem i Penélope narodziła się nić trudnej do zdefiniowania
nienawiści. Rozrysowanie tego na jakimś wykresie dałoby dziwną konstrukcję
podobną do koła, albo i nie. W każdym razie, byłoby to strasznie poplątane,
takie niemożliwe do podziału. Javier, Remedios, Fernando, Penélope i Iker
musieli być jednością. A kiedy Penélope odeszła, wszystko musiało się posypać
niczym domek z kart. Krąg został przerwany, a choćby nawet według wyznawców
spirytyzmu jest to złe, niebezpieczne. Przerwanie kręgu zapowiada tragedię.
Albo to ona ów krąg przerywa…
Do trzydziestego
pierwszego grudnia Javiego Martíneza prawie trafia szlag z nudy. Już w trzy dni
po powrocie z Estelli skończył mu się zapas filmów godnych uwagi i znośnych
płyt do przesłuchania. Czasopism sportowych, motoryzacyjnych, a nawet typowo
kobiecych – pozostałość po Meme znaleziona pod siedzeniem pasażera w jego
samochodzie – też już mu brakuje. Tak samo jak konstruktywnego zajęcia
nieskupiającego się na leżeniu na sofie i spaniu.
A przez te kilka
dni poświątecznej przerwy odespał cały miniony rok z nawiązką. Już nawet chciał
wziąć się za odkładaną od zeszłego roku – co najmniej – naukę arabskiego, lecz
podręcznik do nauki w domu okazał się ponad jego poziom.
I po cholerę
zakładał, że nauczy się zarówno arabskiego, jak i duńskiego? Do tego z
podręcznika duńsko-arabskiego.
„Brawo, Javier,
już dawno straciłeś wszelkie zalążki zdrowego rozsądku i zdolności myślenia” –
prycha w myślach, odrzucając gdzieś w głąb mieszkania podręcznik
fińsko-chiński. Właściwie próbuje trafić do sypialni, ale książka uderza w róg
szafy i ląduje na podłodze niedaleko telewizora. Ale daleko od Javiego, który
jest zbyt rozleniwiony, ażeby się tym przejąć.
Pani od
sprzątania i tak wpadnie jakoś w pierwszy weekend nowego roku, a może i nawet
wcześniej. Na pewno przed szóstym, bo wspominała coś ostatnio o przymusie
zakupu prezentów dla dzieci na Trzech Króli. W sumie to i Javiemu przydałoby
się w pierwsze dni nowego roku pofatygować do jakiegoś centrum handlowego,
kupić dla Meme i Andary po diamentowej bransoletce, a każdemu koledze z klubu,
trenerowi, masażyście i całej reszcie po butelce dobrego, tutejszego wina.
Nie żeby Javier
Martínez kiedykolwiek na winach się znał. Co najwyżej mógłby zostać koneserem
win specjalizującym się w ich piciu na mocno zakrapianych przez procenty
imprezach w 69.
Ziewa przeciągle,
uznawszy, iż do szóstego jeszcze sporo czasu, więc zdąży się niedługo
zastanowić nad sensem zakupu kolejnej bransoletki dla obu pań. Rok temu były z
takich prezentów bardzo zadowolone, to prawda, lecz czy aby na pewno powtórka z
rozrywki miała sens? Obecnie sens dla Javiego ma tylko ponowne pójście spać,
dlatego też przekręca się na brzuch i wciska twarz w czekoladowe poduszki. I
tak nie znajdzie konstruktywniejszego zajęcia, zaś pojawienie się w 69 przed
dwudziestą nie wchodzi w rachubę. A wyświetlacz telefonu wskazuje dopiero
trzynastą, gwarantując przy tym jeszcze około pięciu godzin nudy.
„W sumie
wypadałoby zamówić coś na wynos, jakąś pizzę, albo coś w ten deseń…” –
przechodzi mu przez myśl, nim zapada w lekką drzemkę pośród ciemności otoczonej
jedynie zapachem ulubionych perfum Meme, jakich woń wciąż noszą w sobie
poduszki. Lecz argentyńska piękność tym razem nie odwiedza go w snach, nie
uśmiecha się z kpiną w kącikach ust. Jest tylko ciemność i dochodzący zeń
dzwonek. Cholernie upierdliwy dzwonek połączony z pukaniem. A potem niewyraźne
głosy gdzieś pośród tej pustki. Jednak jakoś nie może się na nich skupić, nie
może skupić się na czymkolwiek.
I prawdopodobnie
dlatego się budzi. Obrócony na plecy mruga z lekkim przerażeniem, widząc
rozciągnięte w paskudnym uśmieszku usta swego wroga. Penélope Amorebieta stoi
tuż przy sofie, patrzy nań z litością godną zakłamanego człowieka i uśmiecha
się w sposób co najmniej straszny. Tym bardziej w leniwe, wczesne popołudnie
ostatniego dnia roku zaraz po przebudzeniu z dziwnej drzemki.
„No, Javier, pora
wymienić zamki w drzwiach” – wzdycha w myślach. Lecz Penélope, jakby mu weń
czytała, natychmiast odpiera:
– W Barcelonie
podstawą przetrwania jest umiejętność uciekania i otwierania wszelkiego rodzaju
zamków wsuwkami – po czym unosi dłoń z trzymaną weń, niewielką, czarną spinką.
Oparty o poprzepalany fajkami kominek Iker parska cichym śmiechem, nim oznajmia
twardo:
– Penny, dziś
zawieracie rozejm, więc koniec kłócenia się.
Dziewczyna
wzdycha pod nosem, odpierając:
– Nawet nie
zaczęliśmy.
– Uprzedzam
fakty.
– Przesadzasz.
– Z miłości.
– Bo zaraz zacznę
rzygać, tak mnie od was mdli – wtrąca niezbyt delikatnie Javi, któremu wcale
nie przypada do gustu niemożność kłócenia się z tą małą, zakłamaną suką. – Po
szlag żeście się tutaj przypałętali? – dodaje brutalnie.
– Subtelny jak
stado słoni przemierzający pole truskawek – komentuje Penélope, rozsiadając się
na sofie. Uprzednio zrzuciła zeń długie nogi Martíneza, każdą jego próbę
oburzenia kwitując tym spojrzeniem.
I jak tu walczyć
z takim potworem jak ta przeklęta Penélope?
– Penny chciała
spędzić trochę czasu gdzieś indziej, niż w moim domu, zaś u niej i Nano lodówka
świeci pustkami od świąt, bo Nano spakował rzeczy i siedzi u rodziców… – gada
jak nawiedzony Muniain, co powoduje, iż Javi wyłącza się przed końcem
pierwszego zdania. Ważne, że młodszy kolega już kręci się po malutkiej kuchni i
próbuje przygotować coś do zjedzenia. Penélope wyraźnie jest zajęta
podziwianiem miłości swego życia, tak więc Javi skupia się tylko i jedynie na
fińsko-chińskim podręczniku wciąż leżącym po drugiej stronie niewielkiego
saloniku. Dopiero warknięcie Wenezuelki wybudza go z transu, w jaki
nieświadomie zapada.
– Ty lepiej
gotuj, zabawianiem Javiego zajmę się sama – a w jej głosie, szczególnie w
drugiej części wypowiedzi, czuć wyraźną kpinę zaprawioną tą cudowną
nienawiścią.
Jak on za tym
tęsknił przez te całe niby święta! W szczególności za często trafnymi aluzjami
uderzającymi w czułe miejsca, za wymianą zrozumiałych tylko dla siebie ciosów.
Ale najbardziej brakowało my docinania jej zakłamanej osobie.
– Oh, Penélope, w
to na pewno nie wątpię – rzuca beztroskim tonem, pozornie bez cienia
złośliwości. A ona wyczuwa aluzję do pamiętnej – lub też wcale nie tak
pamiętnej – tamtej nocy. Wyczuwa, bo
natychmiast lekko się spina.
„1:0 dla mnie,
panienko Amorebieto. Tym razem nie pozwolę jej wygrać.” Tamtej nocy Javiemu
Martínezowi przytrafił się niewielki wypadek przy pracy, nieznacznie gorszy
dzień, kilka rzadkich błędów, jakie zwykle nie mają miejsca. Javi tamtej nocy
rozegrał gorszy mecz właśnie przeciw
Penélope, lecz blamaże są zawsze wkalkulowane w zdobycie mistrzostwa. To tylko
złośliwe przypadki, lekka ironia ze strony Losu. Nic więcej.
– Javi, mój
drogi, a gdzie zgubiłeś towarzyszkę swego życia, wspaniałą i niesamowicie
wierną Amarantę? – odcina się złośliwie z bardzo pogodnym uśmiechem na wąskich
wargach.
I już prawie
byłoby 1:1, ale Iker, chyba nie do końca rozumiejący grę, a w szczególności
atak Javiego – Penélope nie byłaby aż
tak głupia, ażeby ujawniać fakty
tamtej nocy – wtrąca z lekką przekorą:
– Czyli jednak
wolisz jego, kochanie?
A na tablicy
wyników pojawia się 2:0, bowiem panna Amorebieta zostaje tą leciutką prowokacją
zamurowana. Gol jest całkowicie przypadkowy, jak każdy typowy samobój, bowiem
Iker Muniain, ten młody ślepo w nią zapatrzony naiwniak, na pewno nie gra na
korzyść Javiego.
Ale strzela niezbędną
do zwycięstwa bramkę, coś, bez czego Javi nie miałby wyraźnej, gwarantującej
pewność przewagi.
Penélope, ku
zdziwieniu jej wroga, dopiero po kilkudziesięciu sekundach ciszy odpowiada z
ciepłym uśmiechem i łagodnymi słowami kierowanymi w stronę Ikera:
– Nikogo nie chcę
mocniej od ciebie.
Lecz to Javiego
nie rusza. Uodpornił się na jej złośliwostki dotyczące tamtej nocy, nauczył się korzystać z nich na własną korzyść.
Pomylił się wtedy, przyznał do błędu – przynajmniej przed samym sobą – a potem
spostrzegł w tym doskonałą okazję do dogryzania na ten temat kościstej
szatyneczce. I nawet bez ryzyka kontrataku, bowiem sam nie czuje się
czternastym grudnia szczególnie pokrzywdzony. Ot, gorszy mecz. Zdarza się.
Jack Daniels
przez niego przemawiał, a nie rozsądek i nienawiść. Dlatego chciał ją
pocałować. Nic ponadto.
– Mdli mnie od
was – syczy.
– A nie od
nadmiaru szkockiej?
„Cholera, 2:1.”
Jednak bitwy nie
przegrywa. Kilka sekund później znów wtrąca się Iker, kończącą nieznaczną
potyczkę.
– Miał być dziś
rozejm, pamiętacie? Nie kłócić się, Penny, Javi. To koniec roku, od północy
znów będziecie mogli żreć się jak nigdy.
Penélope wzdycha
ciężko, ale przytakuje ukochanemu ruchem głowy, a potem wyciąga na znak zgody
dłoń w stronę Javiego.
– Zgadzam się na
to tylko ze względu na niego – syczy cicho, ażeby tylko Javi ją mógł usłyszeć.
Martínez obdarza
ją szerokim, fałszywym uśmiechem, po czym z przesadną kurtuazją dłoń tę ujmuje
i składa na jej grzbiecie pocałunek.
– Ale tę bitwę
wygrałem i tak ja.
Może o
dziewiętnastej, a może trochę później do drzwi kawalerki Martíneza znów zaczyna
się ktoś dobijać. Ktoś, kogo ten na pewno się nie spodziewa.
Penélope i Ikera
pozbył się jakoś przed osiemnastą, poszli na sylwestrową kolację we dwoje w Los
Leones, ażeby móc przywitać nowy rok nad brzegiem Nerviónu, tuż przy Muzeum
Guggenheima, w miejscu dla nich najważniejszym. Javi miał okazję wysłuchiwać
przy obiedzie – Muniain się postarał i przyrządził naprawdę genialną paellę –
wielu anegdotek dotyczących ich związku. Że niby ten dzieciak chciał stworzyć
przyjacielską atmosferę, czy coś w tej deseń. Jakkolwiek – chyba jednak na
złość Javiemu – Penélope ewidentnie to doceniała, zachowywała się, jakby była
weń naprawdę zakochana. Ale Javi wie, iż to była tylko gra, iż panna Amorebieta
traktuje swojego chłopaka jako młodą, na swój sposób uroczą zabaweczkę
urozmaicającą jej życie.
Bo na pewno nie
jest zdolna kochać. Penélope Amorebieta jest zbyt podobna do Javiego Martíneza,
ażeby być zdolną do uczuć wyższego rzędu. Ludzie tak mocno nienawidzący nie
potrafią szczerze kochać. W ich sercach za wiele miejsca zajmuje nienawiść i
jej towarzysze, ażeby znalazła się tam też odrobina przestrzeni dla miłości.
Po wyjściu Ikera
i Penélope Javier ponownie zapada w stan sennego znudzenia, lecz nim udaje mu
się na dobre zasnąć i obudzić się w kolejnym roku, uporczywe dzwonienie do
drzwi zmusza Javiego do wstania.
A w drzwiach ona. Z bladym, acz wyzywającym
uśmiechem. Z wciąż smutnymi oczami w kolorze zimnego piwa. Odziana w krótką,
czerwoną sukienkę o wiele więcej odsłaniającą, aniżeli zasłaniającą.
– Wracam do
świata żywych – szepcze cicho, ponętnie. – Przygarniesz mnie, pomożesz stanąć
na dobre na nogi?
Javiemu na dźwięk
tych słów łzy stają w ciemnobrązowych oczach.
Meme. Meme
wróciła z długiej podróży, co czyta w jej oczach. A jej widok, tej utęsknionej
blondyneczki rodem z argentyńskiego Rosario, wzrusza go. Co najmniej. Jego,
skurwysyna i skończonego hedonistę wyzbytego uczuć. To doprawdy… dziwne.
– Meme… –
szepcze, reflektując się, iż wciąż stoi w drzwiach. Szybko się odsuwa. – Wejdź.
Chwila męczącej
ciszy.
– Może… –
mamrocze cicho Bask, przestępując nerwowo z nogi na nogę, jakby wcale nie był
królem 69, najbardziej doświadczonym w kwestiach damsko-męskich człowiekiem w
Bilbao.
Ona stoi tuż
przed nim z opuszczonym wzrokiem. Chętnie by ją objął, przytulił do siebie
bardzo mocno i pomamrotał bezsensowne deklaracje bez pokrycia, jednak to nie w
jego stylu. I nie w stylu Meme de Olano.
– Nie chcę ciebie
w wydaniu ciepłe kluchy. Gdybym tego potrzebowała, wcale bym nie wracała, w
ostateczności udałabym się do Jona. Ty bądź sobą, skurwysynem aż do szpiku
kości – przerywa mu, jakby czytała w jego myślach. – Chodź do 69, chcę się
upić, wrócić na szczyt w triumfalnym stylu ostatniego dnia tego roku. Chcę
zacząć kolejny na tronie, pośród lejącego się dookoła szampana i w towarzystwie
Fernando i Andary. Chcę znów żyć, bo jeszcze rano byłam na dnie, w piekle na
ziemi i tylko ty mnie uratujesz.
Wygłasza te słowa
cichym głosem, nadal patrząc w ziemię. Javier podchodzi do niej i delikatnie
obejmuje ramieniem. Nawet cmoka ją w kącik ust.
– Dasz mi
dziesięć minut, żebym mógł odpowiednio przygotować się na odzyskanie władzy i
wprowadzenie cię ponownie na podium 69? – pyta ciepłym, lekko czułym głosem.
Blondynka skina delikatnie głową.
– Zaiste piękne
to zamiary, więc idź, poczekam na ciebie.
Javier jeszcze
obraca się w drzwiach sypialni, kiedy Meme rozsiadła się już na sofie,
podniósłszy ten chińsko-fiński podręcznik, i rzuca:
– Dobrze, że znów
jesteś, Meme.
***
Więc i u mnie spadł śnieg. Rozdziału może nie skomentuję, jak zawsze
zresztą. Trochę dużo Javiego, trochę mniej Penélope z Ikerem i jakaś odrobina
Meme – cóż, szału
chyba nie ma.
Jestem trochę zawiedziona
ostatnimi wynikami United. Jakkolwiek ja wciąż wierzę w Moyesa. Po tylu latach
Mistrza nie powinniśmy się dziwić, że nie jest lekko, a LM będzie w tym sezonie
sukcesem, tak myślę. Ale wiecie #InMoyesWeTrust ♥
Dla Marty. Znów. Bo mówiła, że jeszcze nigdy nie trafił jej się
rozdział o Javim, a jesteśmy już w okolicy półmetka MM.
Do zobaczenia we wtorek.
Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham. I nie próbuj mówić do mnie 'muy', bo to nie jest prawda. / M.
OdpowiedzUsuń