1.12.2013

25. Fabrizia.


`. Sukces osiągamy dzięki temu, czego nas nigdy nie uczono.


Odrestaurowana kamienica, w której mieszka Nando, znajduje się tuż nad brzegiem Nerviónu. Wyraźnie po niej jednak widać, iż swoje lata ma, może nawet pamięta Drugą Republikę. A jeśli nie, na pewno czasy generała Franco. Wszak minęło zaledwie niecałe czterdzieści lat od śmierci człowieka, który rozpętał wojnę, lecz dał też Hiszpanii coś bezcennego – stałość. Kraj, który tylko w ośmioletniej historii Drugiej Republiki miał pięciu prezydentów, za Franco dostał prawie cztery dekady spokoju.
Nando mocniej przyciska mnie do swojego boku, kiedy zaczyna wiać zimniejszy wiatr. W kieszeni kurtki wolną dłonią szuka kluczy, zaś ja podziwiam w milczeniu swoje przyszłe mieszkanie. No dobra, na razie tylko kamienicę, w której się znajduje.
– Amayu?
Spoglądam na Nando z lekkim roztargnieniem.
– Mhm?                                                     
– Możemy już wchodzić na górę?
Skinam bezmyślnie głową. A niech mu będzie, wejdziemy na górę, obejrzę mieszkanie, a potem uznam, że jakiekolwiek by nie było, i tak mi odpowiada, bo będzie nasze wspólne.
Klatka schodowa jest zimna, wyłożona ciemnym kamieniem i pomalowana niegdyś beżową farbą. Dzisiaj jest to raczej bardzo brudny beż wpadający pod szarobury. Nando prowadzi mnie po niej powoli, niespiesznie, chroniąc w swoich ramionach przed zimnem. Dobrze mi przy nim, czuję się tak bardzo bezpiecznie i mam wrażenie, jakby nic złego nie mogło już się nam przydarzyć.  
A przecież przez większość jestem po cichu określana nową Penélope, zaś w ich oczach widzę, jak powoli zaczynają tracić nadzieję, jak tylko odliczają dni do mojego prawdopodobnego odejścia. I mają, cholera jasna, rację. Bo na prośbę Nando pojadę z nim gdziekolwiek będzie tylko chciał, gdziekolwiek tylko dostanie satysfakcjonujący go kontrakt z dala od baskijskiego centrum cierpienia.
Nawet nie spostrzegam, kiedy zatrzymujemy się na samej górze kamienicy i wchodzimy do przestronnego mieszkania urządzonego klasycystycznie, jakby trochę z osiemnastego wieku. Co prawda lepsze to od rokoko, ale przerażające jest podobieństwo mojego – naszego – nowego mieszkania do mojego apartamentu w Marriotcie.
Witaj w domu, Amayu – szepcze wprost do mojego ucha Nando, po czym skrada mi krótki pocałunek. Wzdycham ciężko, bardzo ciężko, rozglądając się po holu. Z ramion zsuwam płaszcz, który odbiera Nando i wiesza na wysokim wieszaku.
Powoli, krok za krokiem, przemierzam pomieszczenia, podziwiając najpierw kremowy hol, a następnie wielki salon – ma wymiary gdzieś normalnego mieszkania – w którym Nando zadbał nawet o bar. Mieszkanie jest ogromne, zajmuje całe piętro. Albo poddasze, bo nad sufitem jest tylko dach. Lecz to piękne poddasze, emanujące ciepłem i zapachem mojego mężczyzny wymieszanym z odrobiną zastoju.
Jestem w Bilbao od osiemnastego lutego, zaś dopiero dziś, dopiero dwudziestego szóstego marca po raz pierwszy wkraczam do jego mieszkania. I do tego od razu jako jego kobieta, jego kochana Amaya.
To takie… dziwne. Inne. Niespodziewane. Nie widzieliśmy się trzynaście lat, trzynaście lat to przecież szmat czasu, zaś my pomimo zmian, jakie w nas zaszły, wciąż rozumiemy się jak kiedyś. To… cud.
A podobno cuda się zdarzają, tylko tak łatwo nam je przeoczyć. Podobno cud Bilbao nazywał się Penélope i przeminął, nim zdążył tak naprawdę zaistnieć. W maju minie rok, tak mi się wydaje z ich opowieści. Z opowieści Nando, który obejmuje mnie ramieniem i prowadzi powoli do sypialni, pozwalając podziwiać ten ogromny salon. I równie przestronną część mieszkania sprytnie ukrytą za rozsuwanymi drzwiami w kolorze ścian pod drugiej stronie pomieszczenia.
A tam są trzy pokoje, garderoba i piękna, trochę jednak za bardzo klasycystyczna łazienka. Jedno pomieszczenie wyraźnie jest gościnną sypialnią, bowiem nosi w sobie charakterystyczną bezpłciowość, bezosobowość, jakby neutralność.
– Javi lubi tutaj sypiać, kiedy ma gorsze dni – rzuca w ramach wyjaśnień. To jedno zdanie daje mi wiele do myślenia, bowiem Javier Martínez ma coś na sumieniu, o czym sam mnie uświadczył. I zapewne kiedy budzą się w nim wyrzuty owego sumienia, kiedy zaczyna nienawidzić samego siebie za to, co zrobił Penélope – pośrednio lub bezpośrednio, bo tego nie wiem – ucieka ze swojej samotni do domu najlepszego przyjaciela. Do mojego Nando.
Drugi pokój jest minimalistyczny, pachnie jeszcze świeżą, białą farbą, przez którą prześwituje nadal beż. Oznaka, iż był malowany niedawno i na szybko. Poza tym stoi w nim jedynie wielkie, mahoniowe biurko, fotel z czarnej skóry oraz czerwony szezlong. Gabinet dla mnie, który Nando wyraźnie robił na szybko.
– Pozbędziemy się tego czerwonego czegoś i będzie idealnie – całuję go w policzek z figlarnym uśmiechem na ustach.
– Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że będziesz chciała to wynieść – parska na to śmiechem, lecz tym razem on ignoruje subtelności i brutalnie wpija się w moje wargi. A ja oczywiście odwzajemniam każdy pocałunek z jeszcze większą pasją.
Czego innego mógłby się spodziewać po zakochanej weń kobiecie? Po kobiecie zakochanej do tego stopnia, iż patrzy na świat przez pewnego rodzaju okulary przysłaniające wszelkie jego wady?
Jestem taką kobietą, taką zakochaną po uszy, ślepą na cały świat i w pełni mu oddaną. Jestem cholernie mocno zakochana w nim od wielu, wielu lat. Kochałam go nawet wtedy, gdy tak naprawdę przez całe lata nie umiałam przypomnieć sobie jego uśmiechu, gdy przez długie miesiące zapominałam o jego istnieniu. Kochałam, kiedy z mojego umysłu uleciał jego śmiech, uleciało całe Bilbao, a wiele wspomnień zostało bezpowrotnie zatartych przez kurz i nowe wrażenia.
Jak wiele marzeń utraciłam przez swe ambicje? Jak wiele prawdziwych uczuć zagubiłam przez wieczne ucieczki? Jak wiele grzechów popełniłam względem tych, których kocham? Jak wiele błędów w moim życiu było całkowicie moją winą, jak wiele serc złamałam, bo nie potrafiłam pozostać…? Te wszystkie pytania pojawiają się nagle, w tej jednej chwili, kiedy akurat Nando scałowuje ścieżkę gdzieś na mej szyi. Jego usta są gorące, namiętne i przyprawiają mnie o łzy. Bynajmniej nie szczęścia.
Mogliśmy zdobyć to trzynaście lat temu. Już wtedy mogliśmy być szczęśliwi, gdybym nie uciekła. Mogliśmy zdobyć to dziesięć lat temu, gdybym wróciła do Bilbao zaraz po ukończeniu szkoły. Mogliśmy mieć to już dawno, wiele, wiele lat temu, zaś wtedy Penélope by ich nie zniszczyła.
Lecz popełniłam błędy, za które odpowiadam tylko ja. A przez nie odpowiadam też za to, co dzieje się z Athleticiem. Za dziewięć miesięcy Penélope Amorebiety, do których bym nie dopuściła, będąc z nimi. Lecz mnie nie było, zaś ona ich zniszczyła.
– Amayu, nie płacz, proszę – szepcze cicho Nando, scałowując tym razem rzewnie płynące po moich policzkach łzy. Wtulam się w niego mocniej i szlocham w najlepsze. Dwa metry od drzwi sypialni, tuż naprzeciw otwartej, nieznacznie tylko zagraconej i bardzo dużej garderoby płaczę w ramionach mojego mężczyzny przez błędy, jakich mogłam się przecież ustrzec.
A on ściera każdą moją łzę, ażeby wreszcie unieść mnie i zanieść do sypialni, ułożyć na wielki łóżku z czterema kolumnami i zawieszonym nad nim baldachimem z purpurowego aksamitu.
– Kochanie, co się dzieje? – pyta z czułością w głosie, kładąc się u mojego boku. Natychmiast znów mocno do niego przywieram, nim prawie niezrozumiale wyduszam:
– Mogłam was uratować. Nas wszystkich.
A on zaczyna się śmiać. Lecz to śmiech bez ani grama rozbawienia, raczej z żalem, ze smutkiem i z… zawodem? Doskonale, nawet Nando jest zawiedziony moją postawą, nawet on wiem, że mogłam ich uratować. A przez to ryczę jeszcze bardziej.
– Amayu, daj spokój – prosi delikatnie, idealnie maskując wszystkie te uczucia. Tylko jego oczy nie potrafią grać. Nigdy nie potrafiły, nawet za czasów największego skurwysyństwa. Któregoś razu powiedziała mi to jego siostra, jego własna, rodzona siostra, co jest dla mnie lekkim szokiem do dziś.
– Mogłam wrócić dziesięć lat temu, mogłam wrócić choćby nawet rok temu, a dziś nie bylibyście na dnie, nie uleglibyście jej – nawet imienia panny Amorebiety się boję. Nie umiem wyrzucić z siebie głosem składających się na sławetne Penélope, na demona ich wszystkich.
Znów wybucha śmiechem. Krótkim, nadal rozczarowanym i smutnym.
– Amaya, ogarnij się – syczy, mając złudną nadzieję, iż to pomoże. – Nie rycz, bo to nic ci nie da. Nie mogłaś temu zapobiec, nikt nie mógł. Wiesz, ile razy słyszałem od pijanego Martíneza, że mógł ją uratować? Nigdy nie widziałaś jego oczu, kiedy to powtarzał. Nawet jego spojrzenie tak naprawdę mówiło za każdym z tych razów, iż nikt nie mógł nas uratować. Penélope musiała odejść. Nie było innego wyboru, nie było szansy, ażeby dziś siedziała z nami w Bilbao i spacerowała po mieście z wózkiem, w którym spałaby mała kopia Muniaina. Po prostu Los tego nam nie chciał dać, po prostu takie dzieje były nam pisane. Musieliśmy ją stracić, ażeby ją docenić. A ty nie mogłaś niczemu zapobiec, bowiem tak naprawdę nie wiedziałaś o jej istnieniu. Nie masz prawa się obwiniać i tyle. Nie masz prawa mówić, iż mogłaś nas uratować. Nic nie mogło nas uratować, nawet ona sama, nasza Penélope, nie mogła nas uratować. Sprzedała nam widmo świata, podarowała złudzenie przyszłości, a potem odeszła, bo tak musiało być. Ona sama nie mogła się uratować! Fernando nie mógł jej uratować. Nie mogła zrobić tego Remedios, nie mógł zrobić tego Iker, czy Javi. Nikt nie miał prawa jej uratować, nikt nie mógł uratować nas. Musieliśmy upaść, tak sobie jakiś pierdolony idiota tam, na górze, wymyślił, a z jego wyrokami nie można walczyć. Tak samo jak ty nie możesz obwiniać się o wszystko, co najgorsze. Nie możesz się obwiniać zarówno za wojnę w Iraku, czy zamachy w Madrycie w dwa tysiące czwartym, jak i za jej odejście. Rozumiesz, Amaya?! – krzyczy, wyraźnie krzyczy uniesiony tym, jak cholernie ranię go swoimi wyrzutami. Tuli mnie do siebie i jest pozornie spokojny, lecz krzyczy. – Nie pozwalam ci na to! Nie możesz się obwiniać i nie możesz tutaj zostać. Wyjedziemy we dwoje, bo jeszcze szybciej upadniesz. Jesteś przecież tylko pięć tygodni w Bilbao, a ja cię nie poznaję. Wyjedziemy, bo nie mogę ci pozwolić, żeby ochrzcili cię drugą Penélope! Nie jesteś nią, nigdy nie będziesz drugą Penélope, nie pozwalam ci na to! I nie pozwalam ci się tym oskarżać, bo to nie twoja wina. Jesteś Fabrizią Amayą Fernández, moją kobietą. Kocham cię, cholera, Amaya, ja cię kocham, a ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak to boli, kiedy się obwiniasz – ścisza głos, zaczyna prawie szeptać, już nie krzyczy, a prawie zanosi się szlochem wraz ze mną.
I to wszystko jest moją winą. Jego tyrada nic nie daje, nie pomaga mi, co najwyżej mnie dobija. I dobija jego.
– Widzisz, beznadziejna jestem, bo nawet ciebie dobijam – wzdycham ciężko.
I wtedy znów się zaczyna.
– Amayu, nie mów tak! Nie chcę nawet słyszeć, jak mówisz, że jesteś beznadziejna. Nie jesteś. Jesteś wyjątkowa, jesteś cudowna i całkowicie moja. Nie ważne, że nie umiesz uratować tego klubu tonącego w odmętach wspomnień. Ważne, żebyś ty w nich nie utonęła, bo tylko ty ratujesz mnie. Oni są nieważni, bo ich nie uratuje już nic, a na pewno nie ty. Musisz się pogodzić z faktem, iż ratowanie ich nie ma sensu, iż tak naprawdę sens ma co najwyżej ucieczka z Bilbao. Poza tym to miał być radosny dzień…
Ocieram łzy wierzchem dłoni, bowiem powoli dociera do mnie sens słów Nando.
– To mimo wszystko jest radosny dzień – szepczę, przejechawszy wolną dłonią po jego uroczych, jasnych loczkach. – To nasz dzień, a ja nic nie zepsułam, prawda?
– Prawda – potwierdza gorliwie.
– Więc teraz mnie kochaj, bo nic nie zrobiłam. Bo tak musiało być. Teraz tylko mnie kochaj.
A on bez słowa sprzeciwu to robi. Kocha mnie namiętnie, kocha na ślepo, a ja jestem w niebie właśnie dzięki niemu. Bo Nando Llorente kocha mnie mocno, kocha najbardziej na świecie i wiem, iż właśnie osiągamy to, co było nam przeznaczone już przed wielu, wielu laty.


Nando Llorente zakupów nie lubi. Ba, on ich nie znosi, o czym uświadcza mnie następnego dnia przed południem, w wolny od treningu dzień. A przecież ogromna, położona w Barakaldo mekka minimalizmu, Ikea, jest jedynym sklepem, po jakim zamierzam go ciągać, meblując – jakkolwiek mój mężczyzna woli myśleć, iż to tylko drobne poprawki w wystroju – nasze mieszkanie. Tego jednego dnia kupujemy wielkie, proste łóżko z wiśniowego drewna, którego jedyną ozdobą jest wysoki zagłówek, kupujemy też dwa stoliki i komodę z tej samej kolekcji mebli do sypialni, co uświadcza Nando, iż jego ulubiony sekretarzyk – przedekorowany aż do bólu, ale przynajmniej wiśniowy – zostanie w domu. Ustępuję, bo Nando kocha ten mebel, a ja kocham jego. Zresztą, i tak pozwala mi na pozbycie się łóżka z rzeźbionymi w bukowym drewnie kolumnami stylizowanymi na greckie kariatydy i zwojem aksamitu nad nimi, co bardzo doceniam. Ma jednak do niego sentyment, dlatego też po prostu przestawiamy tę landarę – bez mała ma z dwa i pół metra długości na dwa szerokości – do pokoju gościnnego. Raczej wątpię, ażeby Javi miał zamiar uciekać teraz do naszego mieszkania, bo nieszczególnie za mną przepada. Nie obdarzył mnie ani jednym spojrzeniem od pamiętnej rozmowy na temat Penélope. Od pamiętnego „Nie śmiej jej oceniać. Nie śmiej oceniać nikogo ani niczego z nią związanego. Nawet nie drąż tematu. Jej już nie ma i nie wróci, do cholery! Odczep się od tej historii raz na zawsze i nigdy jej nie drąż. Za wiele mnie kosztowało to wszystko do tej pory, a nie chcę oddawać jeszcze więcej. Oni są bezpieczni z tym, co wiedzą. A ty nie zadawaj pytań. Nigdy. nawet nie obdarzył mnie spojrzeniem. Zaś w mojej głowie od tamtego dnia, zaś było to przecież w lutym, te słowa rozbrzmiewają codziennie, codziennie próbuję je analizować, szukać ukrytego dna, jakiego nie umiem jednak namierzyć.
Ono jest, lecz ja wciąż je przeoczam. Nie żebym szukała go nawet podczas zakupów, nawet wybierając czarno-białe obrazy, panoramy wielkich miast, jakie chcę powiesić w swoim gabinecie. Most Golden Gate, wieża Eiffela, Big Ben, Westminster, London Eye, La Sagrada Familia, Manhattan, archipelag sztucznych wysp z Dubaju i kilka innych fotografii-obrazów o wielkich wymiarach ma zapełnić białe ściany mojego prywatnego królestwa, ukrywając przy okazji prześwitujący beż. Wybieram też niedużą, białą sofę ze skóry i kilka dużych poduszek-siedzisk do rzucenia na podłogę.
– Mamy już wszystko? – pyta, patrząc bez przekonania na załadowany bagażnik pożyczonego specjalnie na tę okazję od Muniaina wielkiego samochodu. Nie byłam z Nando, kiedy auto odeń brał i żałuję, gdyż tak naprawdę chciałabym zobaczyć, jak ten chłopak – porzucony przez Penélope bez słowa, wnioskując z dotychczasowej opowieści – zachowuje się w obliczu szczęścia innych, w obliczu cichej samotności i braku przymusu grania uśmiechu pod zgromadzoną w Lezamie publiczkę. Jakkolwiek według tego, co powiedział mi odpowiednio podpuszczony Jon, on się trzyma lepiej, niż ci się, Fab, wydaje. On jako jedyny ma jeszcze nadzieję, więc jest mu łatwiej. Masz ochotę na jeszcze jedno piwo? W sumie Jon by nie kłamał, a tym bardziej Jon po alkoholu. Tylko ta nadzieja mnie dziwi, choć staram się jej nie rozważać. Nie wiem, dlaczego Penélope ich zostawiła. Nie wiem, gdzie teraz się znajduje. Wiem tylko, iż jedyną osobą znającą jej obecne miejsce pobytu może być Javi Martínez, lecz nawet jeśli moje przypuszczenia są słuszne, ten nabierze natychmiast wody w usta. Ukrywa coś związanego z Penélope, co musi mieć związek z jej zniknięciem. Intuicja mi to podpowiada.
– Tak, możemy jechać do domu, wypakować to, a potem trzeba jeszcze odwiedzić hotel. Poinformowałeś zarząd, iż rezygnuję z apartamentu w Marriotcie?
Skina głową.
– Wczoraj po treningu. Wiedziałem, że już nie będziesz chciała tam wrócić.
Uśmiecham się do niego ciepło. Skubany ma rację.
– Ale muszę zabrać dziś rzeczy, przez te pięć tygodni zdążyłam się zadomowić i uzależnić od trufli.
Parska śmiechem.
– Trufle nie problem, kupimy ci ich na kilogramy.
Dla większego rozbawienia – dwa dni później, wieczorem, oswoiwszy się już z Nandowo-moim mieszkaniem i wodą, która zaczyna być ciepła dopiero po dwóch minutach, pozbywszy się apartamentu w Marriotcie i służby na zawołanie, lecz zamiast tego zyskawszy mężczyznę mojego życia spacerującego o poranku po wielkim salonie z miną „nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, co się dzieje, i pragnę tylko kawy” – stoję przed wejściem do słynnego klubu 69. Dwudziesty dziewiąty marca nadszedł niespodziewanie wraz z podwójnymi urodzinami – Fernando Amorebiety oraz Xabiego Castillo – z okazji których mam w ręce pięciolitrowe wiaderko. Niestety, nie wypakowane truflami.
Zamiast trufli dwóch świętujących dostaje w prezencie pięć litrów migdałów. I skrobaczkę do ziemniaków, karimatę, cymbałki, różowy ręcznik z wizerunkiem Cristiano Ronaldo – doprawy niewybredny żart skierowany w Amorebietę mającego podczas meczy niemałe problemy z, tu cytat z Herrery, tym nażelowanym jak miśki Haribo cwaniaczkiem – oraz dwa klucze francuskie. Athleticu Bilbao, kocham twoje pomysły na prezenty urodzinowe, nawet jeśli jesteś na dnie, z którego nie umiesz wstać.


***
Nienawidzę wosu, nienawidzę angielskiego i nienawidzę dziś świata. Poza tym boli mnie wszystko, a szczególnie biodra.
Dochodzą mnie słuchy, że ślisko i mokro na San Mamés dzisiaj, hm? ;>
Dla Naty. W podziękowaniu za cudowne „Przejdziemy przez to razem”. I za wiarę we mnie, chociaż czasami to już chyba nie warto.
Do zobaczenia w środę.


1 komentarz:

  1. "Nażelowany jak miśki Haribo cwaniaczek" płakusiam i kocham te wszystkie epickie teksty o Ronaldo. Wciąż się szwędam między kolejnymi rozdziałami, a już coraz mniej niż więcej!
    I ej, zawsze warto, pamiętaj. N.

    OdpowiedzUsuń